Stanisław Estreicher: Walka z partyjniactwem
Rozlega się w tej chwili w Polsce hasło, wychodzące od góry, hasło „walki z partyjnictwem". Nie rozlega się ono w samej tylko Polsce, gdyż i w wielu innych krajach da się zauważyć analogiczna dążność do złamania przewagi, jaką partie w życiu politycznym w ciągu w. XIX osiągnęły. Ale w Polsce jest to wołanie szczególnie głośne, a odkąd znaczenie Sejmu zostało w życiu realnym zniweczone, wołanie to ma być moralnym poparciem dla owej niezgody, jaka się między papierową konstytucją a życiem realnym zarysowała. Nie ma więc ono u nas tylko teoretycznego, jak gdzieindziej, ale i praktyczne znaczenie. Warto się przeto zastanowić, o ile ze względu na polskie stosunki jest to hasło słuszne i w jakich tylko granicach powinno być urzeczywistnione?
A więc naprzód: jaki jest stosunek pojęcia partii do pojęcia partyjnictwa?
Partią nazywamy grupę ludzi związanych ze sobą wspólnością przekonań w rzeczach publicznych i dążących do osiągnięcia władzy dla urzeczywistnienia swych politycznych celów. Ta wspólność przekonań znajduje swój wyraz w tak zwanym programie partyjnym, będącym mieszaniną doktryny i wskazówek taktycznych (u partii radykalnych przeważać zwykła doktryna, u umiarkowanych wskazania taktyczne). Program ten weszło w zwyczaj w ostatnich czasach zastępować w momencie akcji wyborczej tzw. platformą, t. j. wywieszeniem najpilniejszego z postulatów partii, łatwo trafiającego do mas wyborczych. Na „platformę" mniej się oczywiście nadają szczytne hasła ideowe — stosunek partii do zasadniczych problemów filozoficznych i społecznych — a więcej konkretne żądania w sprawach aktualnych, zrozumiałe i mogące zapalić szerszy ogół. Nie znaczy to oczywiście, aby partie rezygnowały z posiadania pewnego ogólniejszego podkładu dla swojej polityki.
Od partii i partyjności należy odróżnić partyjnictwo. O partyjnictwie można mówić wówczas, jeśli rzeczywiste (w programach niekoniecznie spisane) cele partii otrzymują charakter wybitnie egoistyczny i stają przez to w kolizji z dobrem ogółu. Każdej partii, o ile nie jest kierowana przez ludzi wyższej miary, grozi takie niebezpieczeństwo. Od elity partyjnej zależy, aby partia nie zeszła na manowce partyjnictwa.[1]
Elita partyjna jest to ta ciaśniejsza grupa ludzi, która przez swoje zdolności, spryt lub bogactwo, czy wreszcie przez przypadek, wysuwa się na czoło partii i w jej imieniu stara się dojść do władzy. Tak zwane „rządy partyjne" — rzecz nieodłączna od każdego ustroju opartego na supremacji parlamentu w państwie — to są rządy elit partyjnych. Parlament, wybrany przez ludność dla celu rządzenia państwem, jest tym terenem, na którym toczy się walka elit partyjnych między sobą; tam zawierają się sojusze; tam realizują się idealne cele polityczne, głoszone w programach partii; i tam wreszcie dokonywa się ewentualny frymark klik idealnymi celami na materialne korzyści partyjne. Rozwojowi i dobru państwa może grozić przy tym dwojakie niebezpieczeństwo. Albo idealne cele partii są ciasne, są zbyt partykularne, są złe — i wówczas państwo jako całość ponosi wielkie straty; albo też cele partii są wprawdzie zgodne z dobrem i z bytem państwa, ale zostają przefrymarczone na korzyści osobiste elity. W obu wypadkach mówimy o panowaniu partyjnictwa. W obu wypadkach winną jest elita partyjna, która stawia i realizuje błędny program lub trafnym frymarczy. Oba wypadki pociągają za sobą reakcję: oburzenie społeczeństwa, które może się wyładować w różny sposób. Jednym z nich jest obalenie rządów partyjnych w drodze zamachu stanu.
I
Rządy partyjne — w ostatecznej swej konsekwencji — jest to supremacja partii w życiu publicznym, nieograniczona przez żaden inny czynnik: ani przez głowę państwa, ani przez organa wykonawcze czyli rząd, ani przez udział innych organizacji społecznych i gospodarczych. Tak daleko sięgające rządy partyjne są zjawiskiem, jakie w ostatnich czasach widywało się często; ale obok nich bywają i rządy partyjne ograniczone czyli „współrządy" partii. Partie są wtedy tylko jednym z współczynników życia publicznego: mają w nim swój głos — i to ważny — ale nie wyłącznie decydujący. Parlamentaryzm da się pogodzić i z jedną i z drugą formą, ale z pierwszą tylko wtedy, gdy partie są znakomicie zorganizowane i zdolne do wydania ze siebie elit, mogących udźwignąć cały ciężar rządzenia państwem.
Polska od samego początku swego bytu wznowionego weszła — przynajmniej na papierze, bo życie przyniosło swą korekturę — w okres rządów partyjnych w pierwszym pojęciu. Stworzono do tego podstawę najpierw w tzw. małej konstytucji z r. 1919 — suwerenny Sejm — potem w karcie konstytucyjnej z marca roku 1921. Obie te konstytucje były oparte na założeniu, iż właściwym organem suwerennym w państwie jest parlament, a więc ciało złożone z przywódców partyjnych. Twórcy konstytucji wychodzili przy tym z przesłanki, że elity te będą zdolne państwem dobrze rządzić, o ile zostaną w demokratyczny sposób wybrane. W tym celu wprowadzili do konstytucji przepisy, gwarantujące pięcioprzymiotnikowe wybory, a w dodatku zaprowadzające ich obupłciowość przy niskim wieku wyborców i wyborczyń.
Nie liczono się przy tym zupełnie z faktem, że stronnictwa polskie nie są instrumentem dostatecznie do pełnych „rządów partyjnych" przygotowanym. W chwili, kiedy oddawano w ich ręce losy państwa, istniały w Polsce stronnictwa, dostosowane bądź to do potrzeb czasów dawniejszych, a więc do warunków partykularnych w państwach zaborczych, bądź to oparte na orientacjach wojennych (pasywistyczne i aktywistyczne). Nie było łatwym dostosować programy do nowych warunków, to jest do potrzeb państwa polskiego. I nie było łatwym zawiązać kontakt pomiędzy wyszłemi z różnych dzielnic grupami politycznymi, czyli dokonać procesu zrośnięcia się pokrewnych grup lokalnych. Praca ta nie była łatwą, a choć w zasadzie w ciągu dziesięciu ubiegłych lat została podjęta, jednak nie jest jeszcze w zupełności przeprowadzona. Są jeszcze dotąd stronnictwa, myślące kategoriami przedwojennymi lub wojennymi; dotąd istnieją pochodzące z tych czasów wzajemne uprzedzenia; różnice lokalne pomiędzy odcieniami identycznych lub podobnych do siebie stronnictw są dotąd bardzo znaczne.
Jest to rzeczą ogólnie znaną, jest to nawet truizmem, iż Polska ma wskutek powyższych różnic stronnictw zbyt wiele — zwłaszcza, że każde z nich jest podzielone na drobne frakcje, zwalczające się w Jonie wspólnej organizacji. Niektóre kluby partyjne w Sejmie dzielą się dotąd na kilka bardzo luźno złączonych frakcji: najjaskrawszym — ale wcale nie jedynym — tego przykładem był np. klub żydowski w poprzednim Sejmie, który składał się z 34 posłów, a z siedmiu frakcji. Solidarność między frakcjami składającymi ten sam klub Sejmowy bywała mała; dość przypomnieć dzieje „Wyzwolenia", które co kilka miesięcy przechodziło rozłamy, secesje i przyrosty nowych swoich nabytków. Jeśliby policzyć nie stronnictwa Sejmowe, zorganizowane w kluby, ale wszystkie drobne frakcje partyjne na ziemiach polskich w tej chwili działające, to jest ich około 80. Znaczna część tych partii przypada na nasze mniejszości narodowe, jeszcze bardziej rozbite niż żywioł polski: samych partii małoruskich jest blisko dwadzieścia, białoruskich blisko dziesięć, żydowskich piętnaście (z tego w Sejmie przeszłym było ich reprezentowanych siedem).
Do wytworzenia kilku wielkich stronnictw, mogących udźwignąć ciężar pełnych „rządów partyjnych", dotąd więc jeszcze nie doszliśmy i zapewne bardzo nieprędko dojdziemy, chociaż rozwój posuwa się w tym kierunku, gdyż warunki bytu nas do tego zmuszają. „Rządy partyjne" mają zaś wtedy najwięcej sensu politycznego, jeśli — jak w Stanach Zjednoczonych lub jak w Anglii XVIII i XIX wieku — istnieje możność utworzenia rządu przez jedno wielkie stronnictwo. Mają jeszcze pewien sens, jeśli jest możność utworzenia go przez dwie lub trzy zbliżone partie (koalicja). Tylko taki stan rzeczy jest rękojmią, że państwo będzie przez czas dłuższy w jednym kierunku świadomie i z poczuciem odpowiedzialności prowadzone. Ale rządy partyjne są nonsensem, a pełne są nawet niemożliwością, jeśli parlament jest rozbity na kilkanaście niezdolnych do trwałej koalicji grup. Taki zaś jest — na razie — stan rzeczy u nas.
II
Zakładając, że rozbicie na zbyt drobne partie jest objawem przejściowym, który już w pewnej mierze zdołaliśmy ograniczyć, — nie w tym tylko upatruję przeszkodę do rozwinięcia w Polsce pełnych a sprawnych „rządów partyjnych", nie wpadających w partyjnictwo. Główna przeszkoda leży w nader niskim stanie organizacji naszych partii, a co za tym idzie, w wielkiej trudności, aby na ich czoło wysunęły się elity partyjne o wyższym poziomie. Organizacja partii zagranicą ma za sobą długą przeszłość i jest rezultatem pracy kilku pokoleń. Czytając jej opis w tego rodzaju dziełach, jak Bryce'a Modern Democracies, Ostrogorskiego La démocratie et les partis politiques lub Hasbacha Die moderne Demokratie, widzimy jej ogromne wydoskonalenie w porównaniu do naszych stosunków, choć i tam nie brak narzekań na poważne niedomagania, na istnienie „politykierów", na nieetyczność metod walki, na fakty przekupstwa całych partii i ich kierowników. Mimo tych czarnych stron, podnoszonych z ubolewaniem przez filozofów-moralistów, a szczególnie starannie zestawionych u monarchisty Hasbacha, sprawność organizacji partyjnych jest zagranicą duża. Każda z większych partii rozporządza tam szeregiem ugrupowań swoich u dołu, ujętych w karby silnej dyscypliny i przedstawiających fundament trwały; posiada prasę partyjną, oświetlającą w podobny sposób wydarzenia i wytwarzającą wskutek tego jednolitą opinię w łonie partii; posiada poważne fundusze partyjne, pozwalające utrzymywać biura partyjne dobrze działające, a złożone z oficerów i podoficerów partyjnych; może popierać wydawnictwa i przedsiębrać prace przygotowawcze dla walki na terenie ustawodawczym; a co najważniejsze, posiada znaczną liczbę osób zawodowo zajmujących się polityką, doświadczonych i ambitnych, z pomiędzy których można dobierać generałów i pułkowników partyjnych. Są to warunki, bez których niepodobna, aby partia — nawet duża — była organizacją zdolną do rządzenia państwem, a w szczególności, aby wytworzyła elitę, której rządy nie narażałyby państwa na największe niebezpieczeństwa.
Stronnictwa polskie znajdują się pod wszystkimi tymi względami w stadium rozwoju niesłychanie prymitywnym. Należycie rozbudowanej organizacji u dołu żadne z nich nie posiada. Organizacja taka musiałaby objąć wielkie masy ludności, gdyż przy naszej skrajnie demokratycznej ordynacji wyborczej tylko stronnictwa oparte na licznych masach mogą kusić się o objęcie rządów państwa. Otóż niema ani jednego stronnictwa w Polsce, które by wytworzyło u dołu zorganizowane, karne a liczne zastępy partyjne. Nawet te stronnictwa, które przy wyborach otrzymywały po milion lub więcej głosów, zbudowane są na łatwo rozsypującym się piasku i nie potrafiły jeszcze ująć swoich mas wyborczych w należycie sprawne kadry. Socjaliści próbują to zastąpić za pomocą Kas chorych i związków zawodowych i temu zawdzięczają istotnie wielkie sukcesy wyborcze (około 1,500.000 głosów przy ostatnich wyborach do Sejmu), ale oparcie się na Kasach chorych, powołanych do innego celu, stanowi podstawę chwiejną. Inne stronnictwa mają u swego dołu organizacje anemiczne albo nie mają nawet żadnych. Kontakt z wyborcą utrzymują za pomocą „wieców", na których rozagitowuje się wyborców środkami prostymi, demagogicznymi, ale są to środki o wpływie trwającym krótko. Ten sam wyborca gotów przerzucać się w sprzecznych politycznie kierunkach, zależnie od zdolności agitatora. Nadaje to polskiemu życiu politycznemu piętno niestałości i radykalizmu. Stronnictwa, walcząc o wyborcę, muszą się licytować, a natomiast rezygnować z wychowywania mas wyborczych w duchu swojego ideału państwowego. Jedną zaś z najważniejszych racji bytu, jaką partie posiadają, jest właśnie ten pedagogiczno-państwowy stosunek do wyborcy.
Jest to refleks tego smutnego faktu, iż w Polsce ogół ludności, to jest tak zwane masy wyborcze nie są jeszcze do życia politycznego dostatecznie przygotowane. Ogromna część ludności interesuje się życiem politycznym jedynie tylko w chwilach gorączki wyborczej, a poza tym jest apolityczna i właśnie dlatego apartyjna. Bezpartyjności — będącej objawem niskiej kultury politycznej — nie należy zaś szukać jedynie tylko u „mas". Nawet wśród warstewki wykształconej, pokrywającej u nas z lekka ogół narodu, jest świadomość celów i środków politycznych słabo rozwinięta, i dlatego apolityczność stanowi jej cechę charakterystyczną, przeciętną. To też i te warstwy poddane są nieustannej fluktuacji w sprzecznych kierunkach. Wciągnięcie do polityki kobiet podniosło ten ujemny objaw do kwadratu. Jest to żywioł specjalnie emocjonalny, trudny do ujęcia w karby racjonalnej i stałej organizacji, a łatwo poddający się chwilowym wrażeniom. W każdym zresztą społeczeństwie, w którym równouprawniono politycznie kobietę, przeżywają w tej chwili partie z tego powodu kryzys, a idea „rządów partyjnych" jest narażona na wielkie niebezpieczeństwo. Dość wskazać na Anglię.
W związku z tym stoi, że stronnictwa polskie nie mają stałych funduszów partyjnych, opierających się gdzieindziej na ofiarności licznych kadr u dołu. Partie w Polsce wegetują pod tym względem. Dopiero przed samymi wyborami rozpoczynają gorączkowe zabiegi o zbieranie funduszów partyjnych, popadając przez to w zależność od ofiarodawców. Były wypadki, że niektóre stronnictwa zamieszczały na swych listach nazwiska osób notorycznie do nich nie należących — zwłaszcza na liście państwowej — w zamian za subskrybowaną ofiarę na cele partyjne. Sumy pieniężne, jakie stronnictwa zebrały na cele agitacji wyborczej, z natury rzeczy kosztownej, nie stoją do potrzeb w odpowiedniej proporcji. O tym, aby którekolwiek stronnictwo miało dostateczne środki finansowe na działalność przygotowawczą w okresie międzywyborczym, niema mowy. Oczywiście nie chodzi o żadną korupcję wyborczą — ta przy systemie wyborów powszechnych jest niemożliwa — ale o legalną, konieczną działalność ku uświadomieniu mas skierowaną, ku pozyskaniu ich sympatii dla tych celów i tej taktyki, jakie partia wypisuje w swym programie.
Brak też przeważnej części naszych stronnictw biur partyjnych, będących szkołą dla oficerów i podoficerów partyjnych, a koniecznych, jeśli stronnictwo ma normalnie funkcjonować. Chcąc tych swoich oficerów opłacać — a w regule opłacani być muszą, jeśli mają wszystkie swe siły pracy politycznej poświęcić — muszą stronnictwa polityczne zabiegać dla nich o posady rządowe, o synekury lub półsynekury w różnych związkach gospodarczych, społecznych, oświatowych itp. Jest to źródłem ogromnej demoralizacji, działającym rozkładczo na sprawność urzędów i instytucji publicznych. Oficer partyjny pracuje bowiem na powierzonym mu publicznym stanowisku stronniczo i nieudolnie, a dobrze jeszcze, jeśli nie działa wcale, pilnując pracy na terenie partyjnym. Można by przytoczyć liczne przykłady usiłowań, aby wytworzyć sobie sztab funkcjonariuszy kosztem sprawy publicznej. Mimo to biur partyjnych licznych i dobrze obsadzonych stronnictwa nasze nie mają. Odbija się to bardzo ujemnie na poziomie ich prac i na przygotowywaniu sobie elity partyjnej. Któreż z naszych stronnictw posiada własne archiwa, ma do rozporządzenia własne materiały, może zarządzić ankiety i ułożyć własne szczegółowe projekty w sprawach publicznych? Z braku tego walki partyjne są u nas przeważnie walkami na „hasła", to znaczy, mówiąc niegrzecznie, na frazesy. A do elity dochodzą nie trzeźwi i twórczy politycy, ale uzdolnieni retorowie.
Nie posiadają też nasze stronnictwa dobrze rozbudowanej prasy, ani poważnej ani brukowej. Są stronnictwa, które albo zadowalają się tygodniczkami („gazety chłopskie"), dobrymi co najwyżej dla agitacji, ale nie dla debatowania w kwestiach publicznych; albo nawet w ogóle żadnej prasy nie są w stanie utrzymać. Niski stan wykształcenia politycznego narodu (zrozumiały przy braku życia publicznego w dwóch trzecich częściach dzisiejszego obszaru państwa) tłumaczy dostatecznie, że poziom prasy partyjnej jest na ogół bardzo niski. Debata obiektywna należy do rzadkości; typem są artykuły obelżywe i symplicystyczne. Przeciwnika traktuje się często jako działającego pod wpływem hańbiących pobudek i tą drogą usiłuje się werbować zwolenników swojemu kierunkowi. Organy polityczne, starające się oświetlić problemy rzeczowo i wtajemniczyć czytelnika w ich skomplikowanie, należą w Polsce do wyjątków, co na cały poziom życia partyjnego i politycznego musi ujemnie oddziaływać.
III
W tych warunkach jest też stosunkowo rzadkim w Polsce typ polityka zawodowego, przygotowanego do życia publicznego, wychowanego w cechu politycznym od ucznia i czeladnika do majstra, doświadczonego i umiejącego o sprawach publicznych konkretnie a wszechstronnie myśleć. Wszędzie zagranicą, np. we Francji, typ takich polityków zawodowych jest rozpowszechniony. Tacy politycy kierują tam partiami, dostarczają im z pośród siebie leaderów oraz tworzą przy ich boku sztaby generalne, rewidujące co pewien czas program i obmyślające taktykę partii. Ożywieni szlachetną ambicją służenia krajowi w taki sposób, jak dobro jego pojmują — szukają dla tej służby sposobności przez porozumiewanie się z innymi partiami. Umieją oscylować zręcznie między nie rezygnowaniem z pewnych zasad, a urzeczywistnianiem ich stopniowym przez taktyczne kompromisy. Tylko partia, która taką elitę wytworzy, a następnie solidarnie za nią stoi, może być podmiotem trwałych „rządów partyjnych". Ale wydobycie ze swego środka takiej elity wymaga gruntu dobrze przedtem przygotowanego. Partie, które nie mają ani kontaktu ze społeczeństwem, ani zorganizowanych sympatyków ideowych, ani funduszów partyjnych, ani biur, ani poważnej prasy, ani zdecydowanej opinii umiejącej przetrwać dolę i niedolę partii — nie są takim gruntem, z którego by doborowa elita partyjna wyrastała.
Wówczas miejsce elit, które musi być zajęte, — bo każde działanie polityczne to działanie elit a nie masy — staje się wolnym. Skoro brakuje elity, wykształconej w szkole doświadczenia i realnego życia, wysuwają się na czoło partii doktrynerzy, ludzie z pewnością dobrej wiary i gołębiego serca, ale niezdolni do posunięć taktycznych, do stopniowego urzeczywistniania programu, wyznawcy hasła „wszystko albo nic", nie liczący się z położeniem, z względami na dobro państwa, skłonni tylko do, licytowania się na tle czystości doktryny. I ci nie są jeszcze najgorsi. Gorsi od nich bywają przywódcy innego typu: krzykliwi demagogowie, poparci popularnością zdobytą na wiecach i w gazetach, umiejący przelicytować w razie potrzeby swoim radykalizmem wszystkich. Albo też zjawiają się najgorsi: geszefciarze i spryciarze, szukający w polityce zysku bądź to dla siebie, bądź dla partii, łatwo frymarczący nawet programem partyjnym. Dobrze zorganizowana partia to sito, przepuszczające do elity tylko wyższej miary polityków. Źle zorganizowana partia dostaje się z braku należytej selekcji pod komendę klik nie elit.
Panowanie klik a brak elit powoduje i dla partii i dla całego państwa wielkie niebezpieczeństwo. Programy partyjne, inspirowane przez klikę, grzeszą bądź to ciasnym egoizmem, panoszącym się ponad miarę, bądź to utopijnością. Taktyka takich partii jest bezwzględna i obracająca się łatwo przeciw państwu, a w każdym razie nie miarkowana względem na dobro publiczne. Leaderów ogólnie uznanych, poczuwających się do odpowiedzialności wobec dalszych pokoleń, szanowanych i słuchanych przez partię, kliki takie nie są też w stanie wydać. Niestety, chorobą partii polskich — jak nie może być inaczej przy niskim stanie ich organizacji – jest brak elit, a wysunięcie na czoło klik partyjnych.
Jest to zjawisko tym bardziej niebezpieczne, skoro ordynacja proporcjonalna, właściwa Polsce, stwarza w obrębie partii dyktaturę elit, względnie klik kierujących wyborami. Oddanie maszyny wyborczej w ręce przywódców stronnictw jest zjawiskiem i gdzieindziej spotykanym — ale przy naszym proporcjonalnym systemie głosowania występuje ono jak najjaskrawiej. Posłów tylko pozornie wybiera ludność, w rzeczywistości ma ona na wybór mały wpływ; ona tylko decyduje o sukcesie pewnego numeru listy i to wedle swojej sympatii do stojącego na jej czele kandydata; lecz o tym, komu przypadnie z tego numeru mandat, decydują elity względnie kliki partyjne. Nie należy zresztą zapominać, że polska konstytucja wprowadziła ten sposób nominacji partyjnej nie tylko przy wyborach do Sejmu, ale i do drugiej Izby — do Senatu! Podczas gdy gdzieindziej jedna tylko Izba jest emanacją partii, a druga może być korekturą tego faktu, u nas obie Izby otrzymują mandaty z rąk klik partyjnych.
Tak więc w Polsce dyktatura maszyny partyjnej doprowadza do złożenia obu Izb z reprezentantów i pionków partyjnych. Jest to okoliczność, nadająca pytaniu: elita czy klika? podwójnie doniosłe znaczenie. Wcale nie myślę przeczyć, że wpływ przywódców partyjnych na wybory istnieje . wszędzie i że nawet w pewnym zakresie jest pożądany jako gwarancja rozważnego stawiania kandydatów. Tam, gdzie na czele partii stoi elita, ma to z pewnością dodatnie strony — ale tam, gdzie maszyna partyjna znajduje się w ręku kliki, a tak jest wszędzie, gdzie partie nie są w stanie przeprowadzić należytej selekcji swoich przywódców — tam dyktatura wyborcza kliki jest objawem szczególnie niebezpiecznym.
Z tych to powodów mamy w Polsce do czynienia z „rządami partyjnymi" dużo konsekwentniejszymi, a tym samem dużo niebezpieczniejszymi, jak gdzieindziej. W Anglii są one ograniczone wielką powagą monarchy, nie mówiąc już o dojrzałości społeczeństwa i dobrej organizacji partii. W Stanach nieodpowiedzialność ministrów przed kongresem jest także silnym ich hamulcem. Ale nawet w klasycznym kraju rządów partyjnych — we Francji — są one mniej niebezpieczne wobec istnienia doskonale zorganizowanej biurokracji administracyjnej. My jedni może w Europie nie posiadamy w naszym ustroju żadnej poważnej przeciwwagi dla rządów partyjnych. A ponieważ u nas rządy partyjne nie są to rządy elit, przeto u nas niebezpieczeństwo partyjnictwa wystąpiło w wyższej niż gdzieindziej mierze.
To też przyszła i ostrzejsza niż gdzieindziej reakcja. W myśl bowiem tego socjologicznego objawu, który polega na leczeniu ostrych chorób społecznych heroicznymi środkami, doprowadziło to do zastosowania tak drastycznego środka, jak obezwładnienie parlamentaryzmu, a więc instytucji w życiu politycznym koniecznej.
IV
Nie jestem — jak podkreśliłem powyżej — zasadniczym przeciwnikiem „rządów partyjnych", i przyznaję, że w pewnych warunkach rządy partyjne, dobrze zorganizowane, złożone do rąk jednej czy dwóch skoalizowanych partii, kierowanych przez rozumne elity, mogą rozsądnie i pożytecznie potrzebom państwa zaradzać. Udowadnia to przykład Anglii z wieku XVIII i XIX, który stał się główną podnietą do wprowadzenia „rządów partyjnych" także i w innych państwach. Ale „rządy partyjne", złożone do rąk klik partyjnych, nie mogą nigdy i nigdzie udźwignąć tego ciężaru, jakim są potrzeby i interesy wielkiego państwa.
U nas przeto warunków dla pełnych „rządów partyjnych" na razie niema, skoro nie mamy stronnictw tak zorganizowanych, aby mogły supremację parlamentu należycie wykonywać, a zanimby się takie stronnictwa wytworzyły, mogłaby nam tymczasem rosa oczy wyjeść. Dlatego to, a nie dla czego innego jest forma rządu, narzucona nam przez Sejm w 1921 r., nieodpowiednią, a nawet dla państwa niebezpieczną. Nie przesądzając wcale dalszej przyszłości, a więc nie rozstrzygając pytania, czy po dłuższym okresie wychowania politycznego nie przyjdzie na nią czas — trzeba stwierdzić, że w dzisiejszych warunkach Polska powinna otrzymać taką formę ustroju, przy której to niebezpieczeństwo zostałoby usunięte.
Coraz częściej w ostatnich czasach słyszymy w Polsce rady, wskazujące na dwa bardzo radykalne, bardzo heroiczne sposoby usunięcia niebezpieczeństwa, związanego w naszych warunkach z rządami partyjnymi. Jednym z nich ma być zawieszenie polskiego parlamentaryzmu już nie faktyczne (jak dzisiaj), ale prawne, i wprowadzenie na to miejsce na jakiś długi okres czasu legalnej dyktatury, zwłaszcza zaś monarchicznej (lub opartej na oligarchii), przy której parlamentaryzm, a zatem i życie partyjne żyłyby tylko życiem wegetującym. Są lekarze polityczni, którzy takie ryzykowne, heroiczne lekarstwo polecają: nie zgadzam się na to, aby mieli rację. Zawieszenie życia parlamentarnego w Polsce byłoby pozbawieniem Polski wszystkich jego dobrodziejstw i zamknięciem klap bezpieczeństwa pod kotłem, pod którym się pali. Pozbawiłoby też Polskę najskuteczniejszego środka, edukacji politycznej, której masy tak potrzebują. A gdybym nawet wierzył, że usunęłoby chwilowo różne niedomagania, to na dłuższą metę „malo periculosam libertatem, quam quietum servitium".
Drugim radykalnym środkiem usunięcia ujemnych stron partyjnictwa miałaby być taka reforma składu parlamentu, a specjalnie izby posłów, aby zamiast z przedstawicieli partii — jak dzisiaj — składał on się z reprezentantów innych jakichś niepolitycznych organizacji. Istnieje silny prąd i w Anglii i w Niemczech i we Francji i we Włoszech, który przewiduje zastąpienie izb, złożonych z przedstawicieli partii, przez izby, złożone z przedstawicieli związków zawodowych (gild). Byłby to poniekąd powrót do stosunków średniowiecznych i nie darmo propaguje go między innymi Spann, wielbiciel Adama Müllera, apologety średniowiecza. Włochy przeżywają w tej chwili próbę zmodernizowania i zrealizowania takiego „państwa korporacyjnego", podjętą przez znany dekret Mussolini'ego. Pomysły tego rodzaju reform wychodzą z założenia, że funkcjonowanie parlamentu musi być oparte na ujęciu ludności u dołu w pewne grupy, ale że grupy te nie powinny być wynikiem różnic o charakterze ideologicznym (różny pogląd na świat i na życie społeczne), ale różnic na tle interesów gospodarczych. Partie polityczne są nastawione raczej ideologicznie, korporacje zawodowe gospodarczo. Nie brakuje wprawdzie i dzisiaj partii, które otwarcie bronią pewnych interesów klasowych (socjaliści, partie chłopskie), ale bądź co bądź większa część partii wywiesza hasła ideowe i broni się przed zarzutem programu klasowego. Wprowadzenie grup zawodowych jako podstawy wyborczej doprowadziłoby do zupełnego zaniku partii ideowych i do zmonopolizowania parlamentu przez grupy klasowe. Byłoby to przyspieszeniem ewolucji, jaką teoria materializmu dziejowego od osiemdziesięciu lat jako konieczność propaguje, a którą inni — należę również do nich — uważają za wysoce niepożądaną.
Nie uważam też za wskazane sztucznego przyśpieszania tej ewolucji, a co więcej, nie uważam nawet — wbrew materialistom — za możliwe, aby ta tendencja zwyciężyła. W moich oczach różnice ideologiczne w poglądzie na świat i na życie społeczne, to znaczy różny stosunek ducha ludzkiego do takich kwestii zasadniczych jak idea Boga, ludzkości, narodu — są to względy zbyt silne, aby je można jakąkolwiek ordynacją z życia wykluczyć i w polityce stłumić. W życiu publicznym musi się znaleźć dla nich miejsce i właśnie życie partyjne jest miejscem dla nich właściwym. Zniszczenie znaczenia partii i zastąpienie ich organizacjami zawodowymi byłoby wylaniem dziecka z kąpielą.
Ale pomijając nawet wzgląd zasadniczy, pragnę podkreślić wzgląd oportunistyczny: tkwiłoby w tym wielkie ryzyko zwłaszcza dla tych krajów, które nie mają dotąd zorganizowanych związków zawodowych. Związki takie nie dadzą się jednym zamachem społeczeństwu narzucić, a zastąpienie nawet źle zorganizowanych partii przez zaimprowizowane związki byłoby skokiem w ciemność i dostaniem się z deszczu pod rynnę.
V
Jeśli więc te heroiczne sposoby zwalczania partyjnictwa odrzucimy, to pozostają tylko sposoby mniej radykalne — można by je nazwać paliatywami — ale za to bezpieczne i gdzieindziej wypróbowane. Wychodzą one z założenia, że trzeba usunąć pełne, nieograniczone „rządy partyjne", a utrzymać „współrządy" jako rzecz pożyteczną, wychowującą rządzonych, a zapewniającą kontrolę nad rządzącymi.
Jednym z tych sposobów-paliatywów jest stworzenie hamulców, które by pozwalały sparaliżować partyjnictwo wtedy, gdy ono działa na szkodę państwa. Takim najskuteczniejszym hamulcem może być silna władza głowy państwa, oparta o jej wysoki moralny autorytet wśród ludności. Głowa państwa, która może w razie potrzeby sankcji uchwałom partyjniczym odmówić, parlament rozwiązać, ministrów pociągnąć do odpowiedzialności — nie potrzebuje być dziedzicznym monarchą, aby równoważyć panoszące się partyjnictwo. Byłoby to niewątpliwie ograniczeniem dzisiejszej suwerenności partii Sejmowych i dotkliwym ciosem w supremację klik partyjnych na terenie parlamentarnym, ale państwu w naszych warunkach przyniosłoby pożytek.
Drugim takim środkiem byłoby zmniejszenie wpływu klik (skoro, nie mówiąc o wyjątkach, elit na czele partii nie mamy) w dziedzinie wyborów do Sejmu i Senatu. Ponieważ oświadczam się za zachowaniem partii politycznych, jako instrumentu pożądanego, przeto uznaję, że wybory do Sejmu powinny być terenem powierzonym partiom. Ale z tego nie wynika, aby kliki partyjne na tym terenie bezapelacyjnie decydowały. Należy ordynację wyborczą do Sejmu tak zreformować, aby zmusić partie do wysuwania jak najlepszych, jak najbardziej doświadczonych kandydatów. Nadużycie z kandydatami czołowymi, stawianymi na przynętę, jest oszukiwaniem wyborców i kryje w sobie możność przemycania demagogów, pionków, spryciarzy. Zacząć też należy od jego usunięcia, a wiele argumentów przemawia za tym, aby powrócić do okręgów małych i do ograniczenia zasady proporcjonalności do skromnych rozmiarów. Wyborcy daje się wtedy sposobność glosowania na wybitną osobistość, a nie na numer listy. Posiadanie i możność wysunięcia osobistości wybitnych będzie premium dla lepiej zorganizowanych, dojrzalszych partii.
Wreszcie środek trzeci. Oświadczyłem się jako przeciwnik tworzenia Sejmu korporacyjnego i pragnę go pozostawić terenem walk między partiami politycznymi; ale nie uważam za sprzeczność z tym, co wyżej powiedziałem, jeśli równocześnie uznaję za możliwe i pożądane wprowadzenie do jednego z ciał parlamentarnych pewnej ilości reprezentantów, wyszłych z innych organizacji aniżeli polityczne. Dopuszczenie ich zwłaszcza do Senatu mogłoby wywołać pomyślne skutki, gdyż odbierałoby partiom monopol reprezentowania poglądów i życzeń nurtujących w społeczeństwie, a tym samem łamałoby ich hipertrofię na terenie parlamentarnym — przynajmniej w tym okresie przejściowym, w którym do „rządów partyjnych" nie są dojrzałe. Dlatego jestem zwolennikiem wprowadzenia do Senatu pewnej ilości delegatów organizacji przedstawiających interesy realne. Można by wybierać bądź to między systemem wprowadzenia do Senatu przedstawicieli korporacji zawodowych — ale trzeba by je do tego przystosować — bądź to między wprowadzeniem przedstawicieli samorządów lokalnych. Wreszcie można by kombinować obie możliwości. Dla „partyjnictwa" powstałaby w ten sposób konkurencja w przedstawicielstwie, zmuszająca partie do podnoszenia swojej jakości, jak każda zdrowa konkurencja.
VI
Obok tych paliatywów należy rozwinąć działalność w kierunku usunięcia źródła złego. Tym centralnym źródłem zakażeń dla naszego partyjnictwa jest niski poziom wyrobienia politycznego w społeczeństwie, a co za tym idzie niski poziom naszych partii, prymitywna ich organizacja i zastępowanie elit przez kliki. Paliatywy są niezbędne, aby przetawać pewien dłuższy okres czasu, jakiego wymaga leczenie zasadnicze, i bynajmniej nie należy leczenia paliatywnego lekceważyć. Ale i leczenie źródła zła jest rzeczą pilną — ze stanowiska interesów dalszych pokoleń. Może ono tylko nastąpić przez inną, lepszą organizację naszych partii, opartą na podniesieniu całej kultury politycznej w naszym państwie.
Jest to rzecz, wymagająca dłuższego czasu, nie dająca się osiągnąć z dnia na dzień. Za środki prowadzące skutecznie do tego celu uważam: 1) proces zrastania się maleńkich lokalnych lub osobistych partii w większe, połączone z sobą wspólnością zasadniczej ideologii; 2) dostosowanie programów partyjnych do potrzeb państwa polskiego z oczyszczeniem go z remanentów wojennych i przedwojennych; 3) wciągnięcie w kadry partyjnych organizacji szerokich sfer ludności, przez zwalczenie apatii, apolityczności i obojętności tych sfer; 4) uświadomienie krytyczne tych mas za pomocą odpowiedniej propagandy (prasa, książki, wykłady, zebrania) o właściwych celach partii i o jej taktyce w porównaniu do innych partii; 5) pociągnięcie uczestników partii do ponoszenia ciężarów na rzecz partii, przez co partia zyska godziwe podstawy finansowe dla swojej organizacji; 6) stworzenie biur partyjnych, kierujących propagandą, pogłębiających program partyjny i wychowujących oficerów partyjnych; 7) wysunięcie na czoło partii (klub parlamentarny) ludzi wyższej miary, zawodowo życiu politycznemu oddanych, doświadczonych i zdolnych taktyków; 8) powrót do zwyczaju poddawania się partii pod komendę leadera partyjnego, w którego ręku ogniskowałaby się cała działalność partii.
Potrzeba — powtarzam — długiego okresu pracy nad wychowaniem społeczeństwa, zanim te postulaty mogłyby być urzeczywistnione. Tylko dojrzałe społeczeństwo ma dojrzałe do rządzenia partie. Od tego ideału nasze pokolenie jest jeszcze bardzo dalekie. Ale jeśli następne pokolenia mają z powrotem otrzymać i utrzymać demokrację parlamentarną opartą na elitach a nie na partyjnictwie, to musimy tę pracę przedtem przeprowadzić. Jest obowiązkiem dzisiejszych partii, jakimikolwiek one są, aby tę pracę podjęły i aby nie ograniczały swojej działalności li tylko do zapasów o mandaty w parlamencie czy w samorządach. Nie wierzę w zbudowanie w Polsce jakichś stronnictw na surowym korzeniu, nie pozostających w rozwojowym związku z dzisiejszymi partiami. Nie wierzę w ogóle w program burzenia i rozsadzania tego, co już jest, w nadziei, że się uda zbudować od fundamentów jakieś twory nie związane z przeszłością. Jak wszędzie, tak i tu trzeba wychodzić od tego, co istnieje, i dążyć przez ewolucję do postępu. Ale postępu tego muszą dokonać same partie, tak jak dokonały go w krajach o starej kulturze parlamentarnej. Która go dokonać nie potrafi, ta zginie w imię bezlitosnego prawa natury.
Nie należy też spokojnie „ręce założywszy" czekać, aż ten postęp dokona się sam z siebie, a tymczasem stan dzisiejszy utrzymywać. Stan dzisiejszy może się stać zarodkiem niebezpiecznych, katastroficznych konfliktów dla państwa. Partie i kliki na papierze wszechpotężne, w rzeczywistości obezwładnione, czekają tylko na sposobność, aby za pomocą konfliktu dojść do przyznanych im praw — i konflikt ten będą się starały za wszelką cenę, nawet za cenę dobra państwa, wywołać. Nie wiem, co powodem jego będzie: nieurodzaj, klęska finansowa, porażka dyplomatyczna, sprawa żydowska, strajk robotniczy, śmierć tej czy innej osobistości — ale jakiś pretekst do konfliktu zawsze się znajdzie. Jeszcze chwila, a zaczną się przygotowywać konspiracje i tajne bojówki w nadziei, że zbliża się chwila walki. Kto wie nawet, czy niektóre z partii gdzieś pod ziemią już tego nie robią? Walka z partyjnictwem może być tylko wtedy zakończona wygraną , jeśli jej celem będzie reorganizacja i uszlachetnienie partii, ale nie ich sprowokowanie do konfliktu. Bo nawet przypuściwszy, żeby tego konfliktu partie nie wygrały, rozbite i zdeptane jak najbrutalniej, nie byłoby to zwycięstwem na dłuższą metę. Walka przeniosłaby się na teren spisków i zamachów, a w polityce narodowej zabrakłoby jednego z instrumentów rządzenia, bez którego trwale, spokojnie i sprawnie państwo rządzonym być nie może. Przynajmniej tak długo, jak długo ludzkość nie wytworzyła doskonalszej formy rządzenia ludów kulturalnych, jak ustrój parlamentarny.
Stanisław Estreicher
Kategoria: klasyki