Rowiński: Życie w grzechu ma swoje konsekwencje
Akcja plakatowa „Konkubinat to grzech, nie cudzołóż” została już przez katolickich komentatorów określona „strzałem w stopę”, „straszeniem i wrzeszczeniem na ludzi”. Można też było przeczytać swoistą pochwałę hipokryzji (wedle definicji, w której jest ona występkiem składającym hołd cnocie). Jeden z autorów pisał, że pary w konkubinacie „wypracowały […] szereg pomysłów na to, jak wprowadzić w swój związek Pana Boga. Tego chyba chce Ośrodek Duszpasterstwa Rodzin. Znam związki, w których zakochani modlą się codziennie i chodzą razem do Kościoła”. Chciałoby się przyklasnąć i powiedzieć „no pięknie”. Może jeszcze przystępują do Komunii? To bardzo by pasowało do coraz bardziej peryferyjnej religijności na naszym kontynencie, której wyrazem były propozycje niektórych hierarchów na ostatnim synodzie poświęconym rodzinie.
Pomijając szczegółową ocenę akcji "Konkubinat to grzech", w komentarzach oburzonych i zatroskanych katolików widzę proces sekularyzacyjnej podmiany – "przecież mamy tyle problemów społecznych czy naprawę nie mamy się już czym zajmować jak konkubinatem?" A w domyślę przecież cudzołóstwem. Coraz doskonalej wypierana jest odrębność grzechu od takich czy innych opisów rzeczywistości z języka nauk społecznych. A z drugiej strony zupełnie zaciera się społeczne znaczenie grzechu. Dla jakiejś części katolików "odpowiedzialność społeczna" zastapiła już jak się zdaje odpowiedzialność przed Bogiem i sprawy związane ze społecznym aspektem życia sakramentalnego, ze społecznymi konsekwencjami Dekalogu – w jego najkonkretniejszych, prywatno-publicznych (a traktowanych jako wyłącznie prywatne) przejawach. Te same "problemy społeczne", które stawiane są w centrum troski pozwalają beztrosko relatywizować prawo Boże ("przecież ci w konkubinacie też mają problemy") i stygmatyzować jego obrońców. Co więcej, jedna taka akcja przywołuje scenariusz publicystycznej kompulsji, jakoby Kościół zajmował się tylko grzechami. Jest inaczej. Negatywną reakcję wywołuje każde i choćby sporadyczne przywołanie kwestii grzeszności w przestrzeni publicznej i jej odniesienia do określonych relacji społecznych, ponieważ wtedy Kościół pokazuje swoje rzeczywiste granice. A Kościołowi odmawia się prawa do takiego samookreślenia, bo to zdecydowanie społecznie nieodpowiedzialne w reżimie liberalnym.
Zatroskani katolicy zapewne często pełni dobrych intencji realizują strategię konformizmu religijnego wobec liberalnego społeczeństwa, gdy tylko w sferze publicznej pojawia się mowa o grzechu, która okazuje się czymś gorszym niż sam grzech. Zwykle zachowują się tak jakby na grzech można było machnąć wstydliwie ręką – „no nie przesadzajmy”, albo pochylić się z marsową miną razem z liberalnymi moralistami nad groźnym fundamentalistycznym skrzywieniem braci w wierze. Jedno i drugie wydaje się sposobem na poszukiwanie samoakceptacji, bycia „normalnym” wśród pogan lub jakieś koncesji na społeczne oddziaływanie, bo przecież „ważny jest Chrystus, a nie jakieś przykazania”. W konsekwencji jednak katolickie współodczuwanie na temat grzechu staje się tożsame z liberalnym, a to fundamentalnie poddaje grzech tabuizacji. Mówienie o grzechu bowiem stoi w kontrze to liberalnego planu usprawiedliwienia wszelkich sumień, które się ma dokonać w zamian za niewielki trybut – posłuszeństwo ciała i duszy Lewiatanowi.
Na koniec możemy zadość uczynić „problemom społecznym”. Konkubinat jest też problemem społecznym, osłabia stabilność społeczeństwa, wzmacnia problemy na tle psychologicznym i wychowawczym. To wszystko można przeczytać w wynikach rozmaitych badań. Po prostu, życie w grzechu ma swoje konsekwencje.
Tomasz Rowiński
Za: Christianitas.org
Kategoria: Inni autorzy, Myśl, Religia