Prof. Bartyzel: O zbydlęceniu, „San Lenino” i równym w wolności bratem
Nie będę linkował ani cytował treści obietnicy jaką złożyła w zamian za głosowanie na Clintonową pewna drąca się od lat wywłoka, używająca bluźnierczo pseudonimu "Madonna", bo mnie wstyd, a wszyscy i tak chyba już to znają. Zauważę tylko, że jest to namacalny dowód na to, że immanentną cechą demokracji – a przynajmniej jej "najwyższego" aktualnie stadium, czyli ponowoczesnej demokracji liberalnej – jest zbydlęcenie, przejawiające się właśnie jako zupełny bezwstyd. Homo democraticus w tym stadium to powrót "człowieka natury" w sensie kontraktualistów, ale lepiej byłoby przyjąć przypuszczenie de Maistre'a, że to człowiek dziki, czyli tuż po Upadku, a jeszcze nieucywilizowany przez religię i życie polityczne.
Tak charakteryzuje ten stan (za Platonem i Leo Straussem) jeden z nielicznych w Polsce uczonych uprawiających serio filozofię polityki, czyli prof. Piotr Nowak:
„[Demokracja] jest to jedyny znany system polityczny, w którym ("ostatni") ludzie bez większego zażenowania zachowują się jak zwierzęta: twarze zwracają ku ziemi, kopulują, kiedy przyjdzie im na to akurat ochota, rozpychają się wokół "koryta" – słowem, demokracja to "folwark zwierzęcy", bliźniacza siostra tyranii, tyle że bardziej pstrokata i rozchichotana. Beneficjenci demokracji ("obywatele") nie lubią prawdy – ani o sobie, ani o "jaskini", w której żyją, ani o tym, co znajduje się na zewnątrz niej. Są wściekli, gdy wytyka się im zezwierzęcenie, letarg, rozmemłanie. Dlatego pod "jaskinią" wykopują jeszcze jedną "jaskinię". Chowając się w niej, nareszcie mają pewność, iż światło prawdy ich nie oślepi. "Druga jaskinia" to przestrzeń zapomnienia" to rzeczywistość pogrążona w mroku, którego nie rozjaśnia najmniejszy promień światła”.
***
Lewica zawsze lubiła się posługiwać metodami ukradzionymi z kościelnej propaganda fidei, bo zdaje sobie sprawę z ich skuteczności. Przypomnijmy katechizmową strukturę "Krótkiego kursu WKP(b)" czy obrazki z "San Lenino" rozdawane przez włoskich komunistów niepiśmiennym chłopom na Sycylii. Właśnie takie "święte obrazki" dawnych KOR-owców ze zdjęciem i krótkim, hagiograficznym tekstem chodzą teraz, jak widzę, po necie. Właśnie obejrzałem taki obrazek "świętej" Barbary Toruńczyk. Oczywiście, ani słowa o tym, że to córka płk. Henryka Toruńczyka, działacza KPP, dowódcy jednej z Brygad Międzynarodowych w Hiszpanii i pierwszego dowódcy KBW, oraz Romany Sztykier (Toruńczyk), agentki Kominternu w kilku krajach. Znana nie tylko z "poszukiwania sprzeczności", ale też wyjątkowego tupeciarstwa. Kiedy znalazła się na Zachodzie, poszła do Giedroycia i powiedziała mu, że jest już stary i zmęczony, więc powinien przekazać Instytut razem z "Kulturą" w sprawniejsze ręce, a ona się chętnie podejmie. Książę oczywiście się wkurzył i ją wyrzucił, więc musiała założyć "Zeszyty Literackie". Pismo, owszem, na dobrym poziomie, ale szalenie snobistyczne, "wypindrzone" oraz koteryjne – i to w szczególnym sensie, bo kluczem doboru najbardziej promowanych autorów jest bez wątpienia "nieheteronormatywna" orientacja seksualna.
A osobiste wspomnienie mam takie. W latach 1979-81 byłem uczestnikiem prywatnego seminarium z historii idei Marcina Króla, odbywającego się w jego mieszkaniu. Na tym seminarium była także Toruńczykówna. Pewnego razu ja miałem referat o Marianie Zdziechowskim. Po jego przedstawieniu ona natarła na mnie z impetem, że jak można było w latach 30. być antykomunistą i wrogiem ZSSR, kiedy szalał hitleryzm i mordowano Żydów, a Zdziechowski jeździł do III Rzeszy na kongresy naukowe. Moje spokojne tłumaczenie, że Zdziechowski był na takim kongresie w 1935 roku, kiedy nawet nie było jeszcze ustaw norymberskich ani nocy kryształowej i że do wybuchu wojny cały świat utrzymywał z Niemcami kontakty naukowe, odbijały się jak groch o ścianę. Widać było, że wyniesiona z domu tradycja "antyfaszystowskiego" Frontu Ludowego przetrwała wszelkie okoliczności.
Jeszcze jeden taki "świńty obrazek" – o Wiktorze Woroszylskim. Piszą o nim, że "repatriowany" (jak to się przyjęło !) z Grodna w 1945, w tym samym roku wstąpił do PPR/PZPR. Należał do "pokolenia pryszczatych" – młodych literatów zafascynowanych socrealizmem. (…) Po pobycie w Moskwie w latach 1952-55 i konfrontacji z rzeczywistością sowiecką stracił entuzjazm do nowego ustroju". W 1967 usunięty z PZPR i dalej już samo dobro.
A bez eufemizmów to było tak. Kiedy Woroszylski jako "repatriowany" 18-latek wysiadł z pociągu na Dworcu Fabrycznym w Łodzi, zapytał kolejarza, gdzie tu można się zapisać do partii komunistycznej, na co ten mu odpowiedział, że takiej tu nie ma, może być najwyżej robotnicza. Poszedł więc do PPR i się zapisał, ale już po paru dniach stwierdził z przerażeniem, że panuje tu jakiś rewizjonizm, nacjonalistyczne odchylenie, toleruje się chodzących do kościoła, nie studiuje się klasyków MELS-a itp. Dopiero towarzysze z Bezpieczeństwa wytłumaczyli mu, że to taki kamuflaż potrzebny na obecnym etapie zdobywania i umacniania władzy ludowej, więc niech się uspokoi.
Jak ktoś nieznający tych czasów czyta, że pryszczaci fascynowali się socrealizmem, to może pomyśleć, że chodziło o jakieś artystowsko-literackie fascynacje, jak u innych surrealizmem czy ekspresjonizmem. A to byli po prostu wściekli sankiuloci komunizmu, chodzący z pistoletami przy boku, piewcy enkawudzistów i ubeków. Woroszylski swojego syna nazwał Feliksem na cześć Dzierżyńskiego, a córce dał na imię Rewolucja (potem chyba zmienił na Nadzieja).
Już "rozczarowany" jednak czekał dziesięć lat, aż go z partii wyrzucą. Czy jednak przestał być komunistą – marksistą? Weźmy jego bodaj najsłynniejszy wiersz "Inteligenci", traktowany jako koronny dowód opozycyjności, bo w ironiczny sposób pisze o tych "niemożliwych panach inteligentach", którzy naprawdę byli dobroczyńcami ludzkości. Na pierwszym miejscu jest tam oto "doktor Marks", który tym się zasłużył, że wymyślił wartość dodatkową.
Z drugiej strony, uczciwie muszę przyznać, że wtedy, kiedy go za pośrednictwem Jacka Bierezina poznałem (byłem wtedy jeszcze licealistą, a tę historię z pociągiem słyszałem z jego ust, przy stoliku w księgarni-kawiarence przy Bibliotece wtedy im. Waryńskiego, dziś Piłsudskiego), robił miłe wrażenie, jako skromny i sympatyczny człowiek, mówiący przyciszonym głosem. Zresztą wtedy z jego twórczości znałem tylko "I ty zostaniesz Indianinem".
***
Prof. Marcin Kula drwi z min. Błaszczaka, że rewolucja francuska kojarzy mu się jedynie z gilotyną, a przecież jako absolwent historii winien wiedzieć, że dewiza "Wolność, równość, braterstwo" też wywodzi się z rewolucji.
Taki sławny profesor, a ma trudność z kojarzeniem prostych związków przyczynowo-skutkowych i nie rozumie, że to owa dewiza implikowała gilotynę. Kto ubóstwia abstrakcyjnego Człowieka przez duże C, wyposażając go w równie abstrakcyjnie rozumiane predykaty, ten w zderzeniu z niedoskonałą empirią będzie musiał dojść do wniosku, że trzeba usunąć z drogi ziszczenia ideału stojące mu w poprzez nędzne przypadki człowieczeństwa realnego. Dewizę tę – w jej pełnym, pierwotnym brzmieniu: "Wolność, Równość, Braterstwo albo Śmierć" – z języka ideologii na język znakujący rzeczywistość należy przełożyć tak: „Jeśli nie zechcesz mi być równym w wolności bratem, to cię zabiję”.
Profesor Jacek Bartyzel
Kategoria: Jacek Bartyzel, Kultura, Prawa strona świata, Publicystyka, Społeczeństwo