Prof. Bartyzel, Ruszar: Listy do J.
Prezentujemy szanownym Czytelnikom dyskusję korespondencyjną pomiędzy panem profesorem Jackiem Bartyzelem i Józefem Ruszarem [działaczem opozycyjnym w PRL, jednym z założycieli Studenckiego Komitetu Solidarności w Krakowie, dziennikarzem]. Od siebie mogę jedynie dodać że jest ona istnym rarytasem i podstawową lekturą dla kiełkującego monarchisty.
[AJ]
***
Dyskusję, która przejdzie do kanonów polskiej myśli politycznej XXI wieku, zapoczątkowało zacytowanie przez p. Jacka Bartyzela trzech aforyzmów. Z których dwa pierwsze okazały się być niezwykle kontrowersyjne… i które stały się pretekstem do wymiany myśli znanej obecnie jako Listy do J.
1. Bezdyskusyjnie najgorszą formą rządu jest demokracja. Wystarczy przypomnieć, że pierwsze wybory demokratyczne ery chrześcijańskiej zostały wygrane przez Barabasza.
2. Któż zaprzeczy, że król Herod miał własny pomysł na rozwiązanie problemu kontroli urodzin?
3. Trocki — Savonarola marksizmu.
IGNACY B. ANZOÁTEGUI (1905-1978)
POETA I ESEISTA ARGENTYŃSKI
Jako pierwszy w internetowej dyskusji zabrał jednak głos p. K., formułując rozliczne wątpliwości na temat statusu ustrojowego namiestnika Poncjusza Piłata, charakteru i legitymizacji jego władzy oraz motywów działania podczas procesu Jezusa Chrystusa.
Pan K. poddał także pod rozwagę czytelników pytanie: Monarcha jest zawsze cudnym monolitem?… :-)), które okazało się kluczowe dla dalszej dyskusji z udziałem p. Józefa Ruszara.
Poniżej zapis korespondencji, za której zredagowanie do publikacji odpowiedzialny był Adrian Nikiel.
Jacek Bartyzel: Raz jeszcze: nie „wydał”, tylko „zatwierdził”, i nie „ze strachu przed Cezarem”, tylko — co zresztą jasno wynika z przytoczonego przez Pana, ewangelicznego ustępu — ze strachu przed szantażem Sanhedrynu. Cezara sprawa sama w sobie nic nie obchodziła, bo nic o niej nie słyszał. A poza tym bojaźliwość Piłata w niczym nie umniejsza wagi argumentu, że od początku był inicjatorem „procesu demokratycznego”.
Nadto zupełnie bezpodstawnie zdaje się Pan traktować „Cezara” i ówczesny Rzym jako „monarchiczny”. To gruby błąd. Rzym wciąż — formalnie do końca zresztą — był republiką, a zmiana ustrojowa od czasu Juliusza Cezara polegała na tym, że model republiki arystokratycznej, z przewagą Senatu (przy którym była auctoritas, choć potestas należała do ludu), został zastąpiony przez quasi-jedynowładztwo princepsa („pierwszego obywatela”, a nie króla), którego źródłem władzy było właśnie acclamatio ludu (de facto oczywiście raczej pretorianów, ale czyż w jakiejkolwiek demokracji „lud” jest rzeczywistym suwerenem?). Zwracam uwagę, że jedną z najważniejszych okoliczności sprzyjających umacnianiu się realnej władzy cezarów było to, że w kumulacji ich tytułów i funkcji poczesne miejsce zajął urząd trybuna ludowego. Ustrój Rzymu imperialnego — przynajmniej do czasu nastania dominatu, ale to przecież dopiero koniec IV w. — nie był zatem monarchiczny, lecz tę formę — historycy zresztą są co do tego zupełnie zgodni — określa się mianem „cezaryzmu demokratycznego”. Genialnie to ujął Krasiński w swoim motcie do „Irydiona”: „Cezar i motłoch — oto jest Rzym cały”.
A nowoczesną postacią tego cezaryzmu jest bonapartyzm — stricte: napoleoński, sensu largo: wszelkie populistyczne dyktatury go naśladujące, jak np. peronizm. Tu źródłem legitymizacji „cezara” jest właśnie referendum ludowe –„appel au peuple” — czyli dokładnie to samo, co zrobił prokurator Judei na dziedzińcu swojego pretorium w Jerozolimie. I koło się zamyka.
Dla mnie fundamentalny jest natomiast porządek ontologiczny i „teologia polityczna”; pytanie o „cudność” monarchy należy do politycznej parenetyki (wzoru „dobrego władcy”), jako szczególnego przypadku etyki społecznej, ale najpierw jest akt istnienia: „to, co jest”, a później dopiero: „to, co być powinno”.
W porządku bytowym zatem, w którym jedynie daje się rozstrzygnąć pytanie o legitymizację władzy, są tylko dwa sposoby usprawiedliwienia władzy (wszelkiej, nie tylko politycznej, także kościelnej, rodzicielskiej, nauczycielskiej etc.): albo władza pochodzi „z góry” — od Boga, Absolutu, Pierwszej Przyczyny, Bytu samoistnego etc., albo „z dołu” — od ludzi, ludu, narodu etc. Albo pochodzenie władzy jest transcendentne, albo immanentne. Tertium non datur. Można tylko — co zresztą czyniono wielokrotnie w historii — kombinować i kontaminować owe dwa źródła — ale wtedy zawsze wychodzi bezładna „mieszanka ustrojowa”. Dlatego, co zauważył już Platon w „Polityku”, są tylko dwa ustroje – „matki”: monarchia i demokracja. Jednak zasadnicza różnica, a właściwie niepojednalna sprzeczność pomiędzy nimi, polega na tym, że monarchia jest ustrojem o legitymizacji transcendentnej, a demokracja — immanentnej. Monarchia z definicji jest „teologiczna”, a demokracja — ateistyczna, choćby na jej czele stali najpobożniejsi ludzie (a monarchami byli bezbożnicy), bo źródłem władzy w demokracji jest człowiek, a w monarchii człowiek to zawsze „poddany”. Tylko nie należy się dać zwodzić kryteriom czysto formalnym (dlatego 99% książek politologicznych czy prawniczych to makulatura), bo definicje tam zawarte, które przepisują postanowienia papierowych konstytucji (że np. Szwecja jest monarchią konstytucyjną i parlamentarną), są nic nie warte. Rzekome „monarchie”, takie jak współczesne europejskie, są w istocie „ukoronowanymi demokracjami”, bo za źródło władzy przyjmują „lud/naród” i jego wolę. Np. Hiszpania Jana Karola I jest mniej monarchią, chociaż ma króla, niż Hiszpania Franco, bo władza „caudilla Krucjaty i Hiszpanii” była z „łaski Boga”, a „władza” Jana Karola I jest „z łaski ludu”. Tak samo zatem, jak monarchia jest pojęciem obejmującym czasami ustroje formalnie niemonarchiczne, tak samo odmian realnej demokracji jest wiele — i tyle, co wariantów legitymizacji oddolnej. Demokraci „czyści” (russowscy) źródło władzy wywodzą od „woli powszechnej”, demoliberałowie — od „ludu wyborczego”, socjaliści i komuniści — od proletariatu, nacjonaliści — od narodu etnicznego, narodowi socjaliści — od panteistycznej wspólnoty Volku itd. Ale wszystko to są tylko różne postaci „politycznych religii” demokratycznego a(nty)teizmu.
* * *
Jacku,
Ale miałem ubaw czytając o „boskim” pochodzeniu monarchii i przeciwstawianiu „teistycznej” monarchii „a-teistycznej” demokracji i to bez względu na pobożność lub bezbożność ludu/królów… Nie wiedziałem, że można poważnie traktować „boskie” nadanie „pomazańców”. Widać zlaicyzowałem się okrutnie i „porządek bytowy” królów uznałem za ideologię umarłą (a może za często śpiewałem „Pieśń konfederatów barskich”?). Rozumiem tęsknotę, ale brać ją za rzeczywistość? Teraz już wiem czemu nie nadaję się na monarchistę: mam za dużo poczucia humoru. Jedyna dla mnie szansa, to uznanie, że Merowingowie są potomkami Marii z Magdali i… (nie posunę się do głupiego bluźnierstwa — idiotów jest wystarczająco wielu). I jeszcze jedno. Cieszę się, że pojawiło się w Twoim tekście rozróżnienie na: „usprawiedliwienie wszelkiej władzy” (boskie lub ludowe) oraz „porządek bytowy”, który rzekomo uzasadnia boskość władzy. Usprawiedliwienia są… wygodne (każde, byle przekonywujące). Legitymizacja „boska” władzy królewskiej — przyznaję — jest niezwykle wygodna, bo trudniej sprawdzalna. Jest jednak problem: wymaga wiary w jej prawomocność. A z tym jest — jak wiesz — poważny dziś kłopot. To nie czasy na historyjki o wybraniu i pomazaniu Saula. Wspomniany już Herod nie był z żadnej boskiej łaski, lecz z nadania cezara, o którym tak uczenie rozprawiasz. I nie jest to jedyny przypadek w ówczesnej i późniejszej historii. Chyba, że uznać, że siła miecza jest dowodem łaski Najwyższego, jak sądzili pobożni Hebrajczycy, ale wtedy nie dziwota, że nie mogli zaakceptować Jezusa.
Uczoność uczonością, ale ciężko mi optować za tak aroganckim traktowaniem światła przyrodzonego rozumu. Wiara w nadprzyrodzony charakter władzy już upadła (i ja jakoś nie płaczę). Raczej władzę traktuje się dzisiaj jako zło niż dobro, ale to inna sprawa. Ale lepiej się nie powoływać na Platona, bo w „Polityku” mowa jest jedynie o „źródle” władzy (w sensie powoływania się władzy na jakąś legitymację, bez rozstrzygania, że bogowie nadali itd.), bez żadnej „transcendencji”. Boski Plato zresztą uważał, jak chyba powszechnie wiadomo, że władza nie powinna być w rękach ani ludu, ani arystokracji/króla, lecz specjalnie do tego celu wyhodowanych strażników (mędrców, których wychowano w duchu „niechęci” do sprawowania władzy, bez ambicji sprawowania władzy, czyli ludzi niepodległych na pochlebstwo i arogancję; mają być „odważni”, a odwagą było sprzeciwienie się swojej skłonności do pochlebstwa — najgroźniejszego zagrożenia dla rządów rozumu). To jeszcze inna legitymizacja, na którą składają się wypracowane przymioty (cnoty) i wiedza.
Traktowanie Caudillo jako pomazańca (czy ja naprawdę dobrze zrozumiałem!!!) to już nadmiar groteski. Mam gdzieś „nie-boską” legitymację obecnych królów Hiszpanii (oraz całej czeredy innych europejskich monarchów), bo niby co mi do tego? Gdyby nie byli atrakcją turystyczną, to już dawno by się ich pozbyto. Ale skutki „myślenia monarchicznego”, jeśli doprowadzają do „boskiej legitymizacji” Franco, wydają się być opłakane. Jeśli rozum jest przeciwny etyce — to znaczy, że został opanowany przez diabła. Uważaj Jacku, bo Zły krąży wokół nas jakoby lew, bacząc, kogo by pożreć.
* * *
Józefie,
Kontent jestem, że — wprawdzie niechcący — dałem Ci powód do szczerego śmiechu. Nie mogę wszelako nie zauważyć, że najwidoczniej Twoje poczucie humoru jest nieco jednostronne, skoro brak jakiegokolwiek śladu, aby co najmniej równego „ubawu” dostarczała Ci obserwacja legitymizacji przez Jego Niskość Demos. Ja w każdym bądź razie przynajmniej psychologicznie jestem w lepszej sytuacji, bo mogę mieć „ubaw” co chwilę, obserwując jak różne frakcje Przyjaciół Ludu licytują się w tym, która jest „bliżej ludzi”. Co do mniej, wolę być „dalej”, bo nie lubię ciżby, cenię sobie natomiast doborowe kółko przyjaciół, do których i Ciebie zaliczam.
Masz oczywiście rację pisząc, że legitymizacja nadprzyrodzona władzy wymaga wiary; ale dokładnie to samo dotyczy legitymizacji ludowej; też trzeba wzbudzić w sobie wiarę w ten zabobon naszych czasów, albo przynajmniej udawać, że się w niego wierzy, co zresztą jest raczej normą pośród demokratycznych polityków i propagandystów.
Nie próbuj natomiast, bo to niegodny Ciebie chwyt erystyczny, „wpuszczać mnie w kanał” naiwnej, „wieśniaczej wiary” w to, co nazywasz lekceważąco „historyjkami”. Nawet chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak blisko w tym lekceważeniu jesteś właśnie dotknięty pozytywizmem monarchistów agnostycznych, takich jak Maurras, który legendę o Świętej Ampułce nazywał „świątobliwą brednią”, dobrą dla maluczkich. Ustalmy jednak, co mamy na myśli mówiąc „wiara”: czy „wierzenie” w coś w potocznym sensie, czy też akt rozumny oznaczający przylgnięcie wszystkimi władzami duszy do prawdy objawionej?
Pierwsze znaczenie odnosi się do opowieści o pochodzeniu tejże ampułki czy tym podobnych „mitów założycielskich”. Oczywiście, że nie „wierzę” w to, że gołębica przyniosła ampułkę z olejem na ołtarz w Reims, żeby bp Remigiusz mógł namaścić Chlodwiga. Wiem, że opowieść ta powstała w VIII bądź IX wieku i że jej autorem był najprawdopodobniej abp Hinkmar. Ale wiem również, że olejem z tej ampułki, konsekrowanym przez arcybiskupa, więc działającym jak sakramentalium (nie „sakrament”, żeby była jasność) bez wątpienia przez 1500 lat namaszczano królów Francji. Wiem wreszcie, że tego typu opowieści mitycznych nie należy traktować właśnie z pozytywistyczną arogancją jako prostego „zmyślenia” czy „bajki”. To jest mit, a więc opowieść pełna znaczenia, która przez symbole i obrazy artykułuje politycznie wspólnotę i wyraża jej zrozumienie istoty reprezentacji: tego właśnie, że władza monarsza jest reprezentowaniem władzy boskiej na ziemi.
Te symbole odsyłają nas już do tego, co nie jest kwestią zwykłego „wierzenia”, lecz wiary w ścisłym znaczeniu w to, co zostało najniewątpliwiej objawione, do zasady nadprzyrodzonego pochodzenia władzy, do takich — już zupełnie kategorycznych — stwierdzeń Pisma św., jak: „przeze Mnie panują królowie”, „nie miałbyś żadnej władzy nade Mną, gdyby ci nie była dana z góry”, „dana Mi jest wszelka władza na niebie i na ziemi”, „nie masz władzy jak od Boga, a te, które są, przez Boga są postanowione”. To nie znaczy oczywiście, że w każdym wypadku ta Boska desygnacja, „wskazanie”, ma charakter bezpośredni, jak w wypadku Saula czy Dawida. Przeciwnie, to jest wyjątek, a nie norma, bo normą jest, że realizuje się ona, z jednej strony, poprzez samo wyposażenie człowieka przez Boga w popęd społeczny, z drugiej zaś przez wykształcone historycznie instytucje legitymizacji, jak właśnie sukcesja naturalna w prawie dynastycznym, potwierdzana ceremonią koronacyjną i rytem pomazania. Tę różnicę pomiędzy desygnacją bezpośrednią a pośrednią najlepiej, moim zdaniem, wyjaśnia św. Tomasz w drugiej księdze De regno, kiedy mówi o tym, że król może być „naśladowcą” Boga w dwojakim sensie: jako „twórca” naśladujący akt kosmogoniczny Stwórcy, oraz jako „konserwator” strzegący boskiego ładu w państwie, ale zaraz potem dodaje, że ta pierwsza sytuacja jest wyjątkowa, bo dotyczy tylko „zakładania państwa”, a więc właśnie tej sytuacji, której odpowiadają mity założycielskie, jak ten o Ampułce. Wiara tak rozumiana w niczym poza tym nie obraża mojej inteligencji, podczas gdy „wierzenie” w mit założycielski demokracji: że wolne i równe jednostki w stanie przedspołecznym zebrały się na polanie i postanowiły założyć społeczeństwo oraz wyłonić z siebie władzę — obraża jak najbardziej. Każda władza duszy godzi się we mnie na to, że źródłem wszelkiej władzy jest Bóg nadprzyrodzony, Święty Świętych, Pan Zastępów, i że żaden człowiek nie może prawomocnie rządzić drugim człowiekiem bez upoważnienia boskiego („jeżeli Boga nie ma, to jakiż ze mnie kapitan”? — pytał Lebiadkin w „Biesach”); natomiast nigdy nie przestanie mnie napawać zdumieniem wiara w ludowego „boga śmiertelnego” — Lewiatana. Chociaż wiara w boskie jest pochodzenie władzy jest dziś istotnie demodé, to żaden dowód (to raczej Ty wstydź się takiego historycyzmu). Zabobon demokratyczny jest ciężką psychozą społeczną, ale prawda nie przestaje być prawdą tylko dlatego, że się w nią nie wierzy. Trudno „wierzgać przeciw ościeniowi”, ale można po prostu skonstatować za Evolą, że prawdziwa rzeczywistość dzisiaj „zeszła do podziemia”. Czy powróci? Nie wiem. Wiem jednak, że najbardziej śmieszni są właśnie prorocy „końców historii”, których jest całkiem spory cmentarz, i jest już na nim przygotowane także miejsce dla proroków demoliberalnego „końca historii”, albowiem Panem historii jest Chrystus, a nie Fukuyama. Nawet jako zwolennik historycznego wariabilizmu nie masz podstaw do odrzucenia przypuszczenia, że np. za 300 czy 500 lat ludzie będą zachodzić w głowę, jak ich przodkowie z naszych czasów mogli w tę psychozę popaść. I że wtedy również na przemiał pójdą te wszystkie „wielkie narracje”, które opowiadają dzisiaj nadworni historycy i ideolodzy „panów” demokratycznych o historii jako dziejach „wyzwalania się” ludzkości ku egalitaryzmowi, demokracji, prawom człowieka itp.
Powoływanie się w tym kontekście na Platona jest, jak mało co, prawomocne. Wystarczy sięgnąć do kluczowej, siódmej księgi „Państwa”, żeby się przekonać, że jego „sofokracja” jest usprawiedliwiona właśnie tym, że uprawnienie filozofa do rządzenia bierze się stąd, iż wzniósł się on do tego, co jest „bliżej Bytu”; że nawiązał kontakt z rozumem noetycznym, a więc właśnie z transcendencją. Nie przypadkiem natomiast sofistyczni „filodoksi” są zwolennikami demokracji (albo tyranii, która jest dzieckiem demokracji), bo wystarczą im „prawdy” konwencjonalne i przekonanie do nich ludu (tzn. zbałamucenie go).
W związku z tym natomiast kompletnym pomieszaniem jest to, co piszesz o traktowaniu władzy (jako „dobro” czy „zło”) w obu typach ustrojów i odpowiadających im sposobach legitymizacji. To właśnie przed demokratyzacją władza traktowana była jako ciężkie brzemię, przykry obowiązek, „dopust boży” (a „złem” jest jej pożądanie. Ktoś zaś władzy pożąda? Ten, któremu się ona nie należy, uzurpator. Król legitymistyczny nie może władzy pożądać, bo to absurdalne: jak można pożądać czegoś, co się ma z prawa?). Jest to wątek i typowo platoński, i typowo chrześcijański, i typowo monarchiczny. Gdyby Ludwik XVI mógł swobodnie wybierać kim chciałby być, to z pewnością zrzekłby się korony i został zegarmistrzem albo ślusarzem. Ale wiedział, że urodził się po to, aby być królem, że władza to jego obowiązek, który musiał wykonać — aż do męczeństwa.
Władza staje się natomiast pożądanym „dobrem” właśnie w demokracji, i to w dwojakim sensie. Zgodnie z klasyczną definicją guru demokracji Kelsena — to ustrój, w którym nikomu władza się nie należy z urodzenia. Władzę może zatem osiągnąć ktokolwiek, ale w tym celu musi jej pragnąć i o nią zabiegać. Immanentną cechą demokracji jest to, że niemożliwe jest, aby mógł w niej osiągnąć władzę ktoś, kto się o nią nie ubiegał. Cyncynatus nie mógłby w demokracji zostać zbawcą ojczyzny, bo nikt by nawet o nim nie słyszał, a co dopiero błagał o przyjęcie władzy. To mogło się zdarzyć tylko w Rzymie jeszcze arystokratycznym, rządzonym wyłącznie przez senat.
Wyobrażenie, że „cysorz to ma klawe życie” jest typowe dla mentalności demokratycznej, dla tych, co „na dole”.
Po wtóre, skoro „dojrzała” demokracja osiągnęła, jak wiadomo, stadium „państwa (garnizonowo) opiekuńczego”, to zakres władzy wzrósł w niej do rozmiarów zupełnie niewyobrażalnych dla najbardziej „absolutystycznych” władców. W demokracji najmarniejszy podreferencina z jakiegoś tam urzędu (także np. do zrównywania waginy z penisem,pardon: równego statusu kobiet i mężczyzn) ma nad nami nieskończenie większy zakres władzy niż Ludwik XIV. Dobrze tę ewolucję ku Lewiatanowi wyraził pierwszy królobójca, Lord — Protektor Cromwell, który, pytany dlaczego nie skończy tej republikańskiej szopki i nie ogłosi się królem, miał odpowiedzieć: „bo wszyscy wiedzą dokąd sięga władza królów, a nikt nie wie dokąd może sięgać władza lorda – protektora”.
A to ma konsekwencje właśnie dla pojmowania władzy: skoro władza może wszystko (także dlatego, że jest demokratyczna, czyli działa w imieniu teoretycznie wszystkich), to jest dobrem i rozdawcą dóbr; jako dobro traktują ją i ci, którzy rozdają, i ci którzy oczekują, że coś „dostaną”.
Nie mogę oprzeć się zdumieniu. Z jednej strony dopatrujesz się groteski (oczywiście dobrze zrozumiałeś), z drugiej straszysz mnie Złym, jak by chodziło o jakiegoś wysłannika piekieł. Najwyraźniej gen. Franco (czyżbym źle zrozumiał?) „chodzi” u Ciebie za jakiegoś „czarnego luda”. Chyba się jednak za młodu za dużo naczytałeś PRL-owskich podręczników o „okrutnym faszyście”, kompanie Mussoliniego i Hitlera.
Ale do rzeczy.
Oficjalna instauracja władzy Franco po zakończeniu Guerra Civil wyglądała tak: W madryckim (królewskim) kościele św. Barbary caudillo występował pod baldachimem (przywilej zastrzeżony dla biskupów i królów, więc pomazańców). Wcześniej modlił się u grobów Karola V i Filipa II w Eskurialu. Na inaugurację sprowadzono najświętsze insygnia królestwa: wizygocką relikwię Arki, nawaryjskie łańcuchy zdobyte w bitwie pod Tolosą, Chrystusa spod Lepanto, wizerunek Naszej Pani z Atocha. Odśpiewano Te Deum, średniowieczną sekwencję: hymn na powrót króla z wojny (zastępując oczywiście słowo „rey” słowem „caudillo”). U stóp Chrystusa z Lepanto Franco złożył swoją szpadę jako votum. Następnie otrzymał błogosławieństwo od Prymasa Toledo i Hiszpanii, który powierzył go opiece „Tego, od którego pochodzi Prawo i Władza”.
Na miłość Boską, czyż to nie jest legitymizacja typu monarchicznego i wskazująca na transcendentne źródło władzy?
Ale, możesz powiedzieć, że faktycznie swoją suwerenność i wszystkie (realnie skutkujące) tytuły władcze: CaudillaKrucjaty i Hiszpanii, generalissimusa armii, Jefe de Estado i Jefe del Gobierno, Franco odebrał już wcześniej z rąk generałów tworzących juntę Alzamiento Nacional. Oczywiście, lecz nie należy mylić techniki desygnacji z uprawnieniem do rządzenia. Papieża też wybiera kolegium kardynalskie, ale czy to znaczy, że władza papieża pochodzi od kardynałów, albo — o horrendum! — od „ludu Bożego”? Przecież to bzdura, bo władza papieża pochodzi w drodze sukcesji apostolskiej od Chrystusa, a kardynałowie to tylko narzędzie działania Ducha Świętego, tak samo jak tylko narzędziem instauracji władzy Caudilla byli generałowie. W jednym i drugim wypadku — i papieża, i suwerennego dyktatora — niemożliwa przecież jest sukcesja naturalna. Ale nawet w monarchii legitymistycznej, gdzie taka sukcesja jest, też przecież władza następcy tronu nie pochodzi od jego poprzednika. Monarcha w porządku fizycznym jest takim człowiekiem, jak każdy inny, więc nie może być źródłem władzy i jej prawowitości — jest jej adresatem, na którego to brzemię zostało nałożone przez dextera Domini. Jak pisał de Maistre, wolą Boga nie było, aby rządziły nami istoty gatunkowo inne (wyższe), anioły, więc „książę” — tak samo, jak kapłan — musi być „wzięty z ludu”, ale wybrany jest przez Boga, a nie przez lud; jest „namiestnikiem Boga”, a nie „namiestnikiem ludu” — jak to z kolei pisał Maritain, kiedy już popadł był w demokratyczną herezję. Powiedzmy to — aluzyjnie — tak: Iluvatar nie posłał Valarów, aby rządzili w Śródziemiu; postanowił, aby elfami rządziły elfy, ludźmi ludzie, a krasnoludami krasnoludy, ale to on jest dawcą władzy, a nie elfy, ludzie czy krasnoludy.
Wracając do Franco: przyjął on taki rodzaj legitymizacji świadomie, bo jedynie taki uważał za prawdziwie prawomocny, a nie dlatego, że np. legitymizacji typu demokratycznego uzyskać by nie mógł. Tym właśnie różni się fundamentalnie od dyktatorów plebejskich, „tyranów demokratycznych”, jak Mussolini, Hitler, Stalin czy — w wersjisoft i kieszonkowej — Łukaszenka. Ich od demokratów „prawdziwych” różni jedynie to, że na ogół nie mogą (choć Hitler, jako niekwestionowany zwycięzca jest znaczącym wyjątkiem) uzyskać „normalnej” dla demokracji legitymizacji, czyli poparcia wyborców (faktycznie: lepszego marketingu). Nie różni natomiast wiara w to, że lud jest źródłem prawomocności. Paradoksalnie, właśnie ta okoliczność, że lustro „woli ludu” będą oni tłuc tak długo, dopóki zmaltretowane nie powie im w końcu, że są najpiękniejsi w świecie, dowodzi rozpaczliwości ich pożądania akceptacji woli ludu.
Natomiast dyktator modo monarquico, jak Franco, w ogóle się o to nie stara, choć mógłby, i chociaż cieszy się autentycznym poparciem społecznym. Dowodzą tego wyniki kilku referendów, wygranych bezapelacyjnie (i to bez żadnych nadużyć, dodaję na wszelki wypadek), zatwierdzających wprowadzane przez Franco ustawy konstytucyjne. W tym wypadku Franco chciał oparcia dla konkretnych norm porządku, bo traktował to jako konsultację Szefa z narodem. Było to także wyrazem jego stałej i niezłomnej woli dostosowywania ustroju do nauki społecznej Kościoła, która domaga się, aby społeczeństwo miało udział w rządzeniu. Ale „mieć udział” czy wpływ na sposób sprawowania władzy, to nie to samo, co być jej źródłem i źródłem jej prawomocności. Dlatego Franco nigdy nie zapytał ludu, czy zgadza się, aby on rządził, bo uważał — i słusznie — że każda odpowiedź, także ta (pewna) aprobatywna, poniżyłaby tę władzę. A przede wszystkim — postawiłaby „boga śmiertelnego” (lud) przed Bogiem prawdziwym, jedynym Panem władzy.
* * *
Jacku, Jacku!
Twa uczoność mnie onieśmiela. Bo ja — prostaczek, choć nie tylko na PRLowskich książczynach wychowany — poczciwie sobie wyobrażałem, że Franco mieczem władzę zdobył. A jak już się ma władzę mieczem zdobytą, to już jest tylko kwestią dalszą, czy się podeprze swą legitymacje leżeniem krzyżem i nakłonieniem biskupa, by oleju nie żałował, czy też się biskupa oleje. Tak sobie myślę, że gdyby Stalin chciał, to by mu niejedną uroczystość w cerkwi zorganizowano, boć to przecie w Trzecim Rzymie się działo.
A już serio. Mówisz jak ksiądz do ateisty. Ja po prostu nie mogę serio traktować namaszczania jakiejkolwiek władzy świeckiej jakimikolwiek świętymi olejami. W tym problem. Skaza demokratyczna, bo chociaż mnie tam demokracja też nie święta, ani do podziwu nie podnieca (ot, takie zło konieczne), to jednak nie zmienia faktu, że jak się jakiegoś Franco namaści, to dla mnie z tego nie wynika żadna różnica…
Sorry Winnetou, jak mawiano niedawno. Nawet jeśli monarchie mają jakąś wyższość, to, niestety, ślepi kolorów nie widzą. Cóż ja poradzę?
A co do Franco, to rozumiem, że lepiej by czerwoni nie zdobyli tej władzy, ale i tak widziałem sympatyczniejszych władców.
Zgroza. Chyba jestem ukrytym anarchistą — mam jakiś wstręt do władzy? Idę do psychoterapeuty.
pozdrawiam serdecznie
jmr
* * *
Józefie miły,
Widzę, że nasza dyskusja powoli dogasa, co zresztą zrozumiałe, bo ile można. Ja też zatem już krótko jeno dopowiadam:
Jasne, że Franco zdobył władzę mieczem. Ale dopiero z tej Twojej uwagi zrozumiałem, że w gruncie rzeczy mówiliśmy o różnych sprawach, albo raczej o dwóch, przeplatając je nazbyt swobodnie: raz o tym, jak władza jest osiągana w porządku fizycznym, a dwa — jakie jest jej usprawiedliwienie. Toż już de Maistre zauważył, że jeśli pamiętać o tym rozróżnieniu, to spór o to, czy władza pochodzi od Boga, czy od ludzi jest bezprzedmiotowy i nie ma tu żadnej dysjunkcji; ci, którzy tego nie widzą i mimo to zażarcie spierają się nadal, zachowują się jak dzieci, które pytają, czy stworzył mnie Pan Bóg, czy rodzice.
Zgoła niepotrzebnie trapisz się, że jesteś „anarchistą”. Ja w pewnym sensie też, chociaż wolę Jüngerowskie określenie„anarcha”, bo ono kojarzy się z prawdziwą niezawisłością wolnego ducha, a nie z plebejskim rebelianctwem. Tylko że anarcha najgorzej czuje się właśnie w Cyfrokracji, która ma jeszcze czelność wmawiać mu, że i on jest cząstką wielogłowego „suwerena”. Tak zresztą widzą to prawdziwi, moim zdaniem (bo anarcho-lewacy to przecież kolektywiści, więc zwolennicy najgorszej niewoli), anarchiści, czyli libertarianie – vide: obrona monarchii jako „najmniejszego zła” (z punktu widzenia zwolennika stanu bezpaństwowego), a krytyka demokracji jako zła najgorszego, bo omnipotentnego w „Demokracja: bóg, który zawiódł” H.H. Hoppego. A tradycjonalista, jak ja, rozumował tak: niech sobie Król Jegomość panuje w Paryżu, Madrycie czy Krakowie, ale u mnie w domu, to ja jestem królem i wara królewskim pachołkom i urzędnikom od tego, co robię.
Życzę zdrowia
Jacek
Profesor Jacek Bartyzel, Józef Ruszar
za. legitymizm.org
Kategoria: Historia, Jacek Bartyzel, Myśl, Publicystyka, Religia