Goetel: Lata pod okupacją (cz. 3)
Lata okupacji (cz. 3)
Na przełomie 1939/1940 nie było jeszcze jasnego zdania, w jakim kierunku iść. Ratować to co jeszcze pozostało i budować życie czasów wojny dokoła instytucji, tolerowanych przez Niemców, czy też wycofać się w wegetatywne zacisze albo i zejść w świat podziemnego spisku?
Instytucjami, budzącymi największe nadzieje oparcia, były wówczas Zarząd Miejski oraz Stołeczny Komitet Samopomocy, pozostałość po Komitecie Obywatelskim z wrześniowej obrony Warszawy. Osoba Stefana Starzyńskiego, który trwał na swym stanowisku, budziła pewne nadzieje na odbudowę życia publicznego na zasadzie samorządowej. Przysłanie burmistrza niemieckiego, który zajął pozycję z hukiem i trzaskiem, dochodzenie przeciwko Starzyńskiemu, aresztowanie go, rozwiały rychło złudzenia co do możliwości oparcia się na samorządzie miejskim.
Bardziej niezależną instytucją okazał się Stołeczny Komitet, którego zarząd pozostał w całości w polskim ręku. Jest taki czas, gdy w radzie prezydium Komitetu gromadzi się cały „wachlarz” politycznych stronnictw polskich. Sanację reprezentuje prezes komitetu Artur Śliwiński, ludowców – Maciej Rataj, socjalistów – Mieczysław Niedziałkowski, narodowców – Roman Rybarski i Witold Staniszkis. Swobodny, burzliwy i mało zgodny tok obrad rady ma w sobie coś z polskiego sejmu. I chociaż porządek dnia stanowią sprawy bieżącej niedoli powojennej, to jednak w sposobie ich traktowania, w planach rozszerzenia komitetu, w samej wreszcie walce o godności i prymat władzy, czuje się jeszcze co w stosownej chwili może być łatwo przeobrażone w instytucję wyższego rzędu. Namiętność rozprawy z sanacją nadaje posiedzeniom specyficzny charakter.
Aresztowanie Niedziałkowskiego i Rataja kładzie kres planom związanym z Komitetem. Zwężony i pilnie obserwowany przez Niemców, istnieje jednak nadal. Dyrektywy polityczne przenikają do niego już tylko drogą podziemną. Podobnie rzecz się ma z zarządem miasta.
Trudniej przedstawiała się sprawa instytucji społecznych i kulturalnych, nie całkiem jeszcze rozgromionych. Rozporządzenie niemieckie o zawieszeniu stowarzyszeń i związków nie usuwało ich tak stanowczo, jak szkoły wyższe i gimnazja. Związki klasowe i pracownicze, instytucje takie, jak Macierz Szkolna czy wszelkiego rodzaju Ligi, usunęły się samorzutnie z widowni publicznej. Stowarzyszenia jednak o charakterze klubów czy cechów, instytucje oparte na fundacjach, same musiały decydować o swoim losie. Zawieszone na jakiś nieokreślony bliżej okres likwidacji, przez Niemców przeoczone czy zlekceważone, nie były pozbawione szansy uratowania powierzonego sobie dobra i zorganizowania akcji pomocy dla swych członków.
Sytuacja moja jako prezesa Związku Zawodowego Literatów, b. prezesa P E N. Clubu a także członka Akademii Literatury, była szczególnie kłopotliwa. Zdarzyło się przecież, że spośród członków zarządu Związku Literatów, P.E.N. Clubu i Akademii nikt nie zdradzał ochoty nie tylko do działania ale nawet do zapoznania się z wytworzonym przez okupację stanem rzeczy. Jak wspomniałem, w lokalu Związku, gdzie mieszkałem, mieścił się P.E.N. Club. Znaczyło to, że prócz odpowiedzialności za bibliotekę, archiwum, sztychy i majątek związkowy, ciążyła na mnie i odpowiedzialność za legat pośmiertny Żeromskiego, przekazany przezeń P.E.N. Clubowi, obejmujący bibliotekę zmarłego pisarza, jego korespondencję, rękopisy, w tym – fragmenty rzeczy niedrukowanych. Prezes P.E.N. Clubu Jan Parandowski nie dawał znaku życia. Było to zrozumiałe, skoro miał żonę pochodzenia żydowskiego. Z pozostałych członków PEN Clubu nie zjawiał się nikt, tak iż jedyną osobą reprezentującą Klub była kierowniczka jego kancelarii, Stella Olgierd. Nie inaczej rzecz się miała z Akademią Literatury. Prezes jej Wacław Sieroszewski wycofał się do swego mieszkania na Górnośląskiej, sekretarz Julian Kaden-Bandrowski, ożeniony jak Parandowski z Żydówką, oświadczył mi wręcz, że trzeba w ogóle machnąć ręką na wszyskie instytucje literackie i ich dobytek. Kiedy z kolei przybiegł do mnie Władysław Zyglarski kierownik kancelarii najstarszego stowarzyszenia literackiego w Warszawie, t.j. Tow. Literatów i Dziennikarzy, z wiadomością, iż prezes Towarzystwa Konrad Olchowicz przepadł a zarząd się rozleciał, zrozumiałem, że na placu zostałem sam jeden i że muszę działać na własną rękę.
Sformowany na prędce komitet porozumiewawczy, złożony z Karola Irzykowskiego, J. N. Millera, Stanisława Miłaszewskiego i Kazimierza Wroczyńskiego, stworzył coś w rodzaju rady, z którą uzgadniałem sposób działania. Najbardziej jednak gorliwym pomocnikiem moim we wszystkich poczynaniach miał się okazać człowiek dotychczas najbardziej przekorny, jeśli chodziło o zbiorowe poczynania literatów. Był nim Adolf Nowaczyński. Wykurzony przez wojnę ze swego mnisiego azylu u braci albertów na Grochowie, ruszył „za Bug”, błąkał się jakiś czas po Lwowie i Małopolsce Wschodniej, wytropiony i aresztowany przez Ukraińców w jakimś prowincjonalnym miasteczku, wydostał się z aresztu z pomocą Żydów i przez lasy łańcuckie powrócił do Warszawy. Do kapitulacyjnego schroniska u braci albertów już nie chciał powrócić. Był pełen energii i żądzy działania. Sympatie do Niemców, które zdradzał w okresie przed wojną, zatracił zupełnie. Podkreślał za to głośno swój filosemityzm. Wojna, jak twierdził, podniosła go na duchu i odmłodziła. Mieszkanie, które niegdyś zajmował wraz ze swą zmarłą tragicznie żoną a które opuścił niezmienione i nietknięte, by schronić się w zakonie, porzucił już na stałe. Zamieszkał w małym pokoiku przy Nowogródzkiej. Zgłosił się od razu do mnie, o jakiś przydział w robocie wojennej na polu pomocy dla pisarzy. Razem z Zyglarskim utworzyliśmy wówczas t.zw. komisję trzech, czy „grubą trójkę”, jak nas nazywali koledzy. Pomocnik był z niego kłopotliwy i mało obliczalny, ale potężny, zważywszy mir, jaki posiadał w Warszawie.
Pomoc pieniężna udzielona nam krótką ręką przez Adama Łabę-Bieńkowskiego, b. dyrektora Funduszu Pomocy Zimowej, umożliwiła nam założenie w lokalu Związku kuchni dla literatów i ich rodzin. Gdy równolegle z tym weszliśmy do Stołecznego Komitetu jako kierownicy t.zw. sekcji literackiej, dzięki czemu uzyskaliśmy dla naszych kolegów drobne lecz stałe subsydia pieniężne, czarna niedola bezradnego żywiołu pisarskiego została zażegnana.
Zdobywszy „zasłonę dymną”, rozpoczęliśmy rychło tajną akcję zbiórkową, nadspodziewanie fortunną i bogatą w różnorodne możliwości. Stosunki z lekarzami zapewniły nam korzystanie z bezpłatnej porady lekarskiej, której nie odmawiały nam i najbardziej niedostępne znakomitości. Przemysł warszawski, kupiectwo obciążyliśmy daninami, z których wywiązywano się ochotnie i przyjacielsko. W końcu dotarliśmy i do banków. Tu stał się największy okupacyjny „cud”, skoro weksle z podpisem Nowaczyńskiego i moim, wystawiane całymi seriami dla potrzebujących kolegów, były respektowane jako walor nie budzący żadnych wątpliwości. Nie wykupione nigdy, choć starannie prolongowane, leżą, być może, do dziś dnia w archiwach banków polskich. Honorowe miejsce należy się tu Powiatowej Kasie Oszczędności, której prezes Chomicz, słynny z czasów przedwojenych jako dyrektor „Niedam”, pomagał nam szczodrze i odważnie jak nikt inny.
Nie wszystkie nasze poczynania miały być tak szczęśliwe. W początku r. 1940 Nowaczyński, nie zmordowany w pomysłach i planach, wystąpił z kuszącym projektem stworzenia w pobliżu Warszawy ośrodka pracy i wymiany myśli dla pisarzy i artystów. Wybór jego padł na prywatną lecznicę czy też dom wypoczynkowy dla nerwowo chorych, położony w Helenowie, opodal Podkowy Leśnej. Znany mu dobrze dyrektor lecznicy zgodził się chętnie na stałe zarezerwowanie kilku pokojów dla naszych klientów, po cenie kosztów własnych i z bezpłatną, w razie potrzeby, opieką lekarską. Pustawa wówczas lecznica, zaszyta w głębokie leśne zacisze, zdawała się stanowić ideał schowku w zestawieniu z gorącym brukiem Warszawy. Nie chciałem się jednak zgodzić na ów zapomniany przez wojnę Helenów. Niepokoiła mnie myśl o koncentracji pisarzy w miejscu, które budziło podejrzliwość właśnie przez zacisze.
Krewki sojusznik postawił jednak na swoim. Zdobył u przemysłowców warszawskich pieniądze na koszta pobytu, ustalił pierwszą listę pensjonariuszy, i Helenów stał się rzeczywiście przybytkiem z nieprawdziwego zdarzenia dla szeregu pisarzy. Zaciszny jego park, dyskretna obsługa, refektarz jadalny, w którym wypowiadano się z absolutną swobodą myśli, zjednały sobie rychło sławę i poza gronem wtajemniczonych.
Idylliczna instytucja zakończyła swój żywot w sposób dość trywialny. Pewnego poranku zajechał przed lecznicę samochód policyjny i zabrał naszych pensjonariuszy. Skład grona, wówczas jeszcze nie pełnego, nie zawierał, prócz Irzykowskiego, Nowaczyńskiego i Wroczyńskiego, najwybitniejszych osób z literackiego zbiorowiska. Obecność aktorki, Miry Zimińskiej, nadawała zdarzeniu charakter nieco groteskowy, tym bardziej że primadonna scenek warszawskich zachowała w chwili aresztowania dobry humor i poczucie śmieszności. Wszyscy literaci, wraz z Zimińską, opuścili Pawiak po dwutygodniowym tam pobycie. Los jednak chciał, że jednym z naszych pensjonariuszy w Helenowie był Kazimierz Czapiński, publicysta socjalistyczny i wybitny działacz P.P.S. Czapińskiego wysłano do Oświęcimia, gdzie rychło położył życie.
Sprawcą aresztowania, jak się okazało, był instruktor fizyczny w Helenowie, o norweskim nazwisku, przed wojną zatrudniowy w Warszawie jako dziennikarz sportowy. Zapewne szpieg niemiecki niższego rzędu, nasłany na Polskę w przedwojennej dobie. Wpaść na jego trop mieliśmy dopiero później, gdy Nowaczyński, nieskończenie łatwowierny w stosunkach z ludźmi, sprowadził go do kuchni literackiej, wskutek czego listy osób korzystających z ulgowych i bezpłatnych posiłków znalazły się w ręku Gestapo, z którą mieliśmy przykrą przeprawę. Spokój i dokładność Zyglarskiego, wzywanego na dochodzenia, odniosła tryumf, i kuchnię oszczędzono, „Norweg” znikł bez śladu.
Sprawą, która głośniejszym jeszcze echem odezwała się w Warszawie, była rejestracja pewnej kategorii wolnych zawodów, zarządzona przez Propagandaamt. Objęcie proskrypcją dziennikarzy, literatów, muzyków, malarzy, aktorów, fotografów, bibliotekarzy i księgarzy, utrudniało orientację, czy chodzi tu o namierzenie regulacyjne, inspirowane przez działający już Arbeitsamt, czy o chęć wciągnięcia inteligencji umysłowej do służby w niemieckiej propagandzie. Uruchomienie „Nowego Kuriera Ilustrowanego” i założenie nowej spółki wydawniczej p. n. Wydawnictwo Polskie zdawało się wskazywać, że Niemcy noszą się z planem rozpoczęcia jakiejś rozległej działalności w dziedzinie słowa pisanego i że zamierzają organizować środowisko kulturalne na swoją modłę. Dysputy na ten temat były żywe, a stanowiska rozbieżne. Hasło, rzucone przez zespół dziennikarski, by solidarnie zbojkotować zarządzenie, nie zdobyło popularności ani wśród nas, ani wśród innych zawodów. Gdyby zostało urzeczywistnione, pociągnęłoby za sobą zniszczenie zachowanych jeszcze placówek, oddanie całego świata artystycznego i umysłowego na czarną listę represji i musiałoby się w rezultacie obrócić najbardziej groźniej przeciw tym, którzy ze względu na swą przeszłość, przekonania czy pochodzenie byli najbardziej narażeni na niebezpieczeństwo a ukryć się nie mogli. W rezultacie licznych rozmów i narad uzgodniliśmy, że literatom należy zostawić wolną rękę w stosunku do rejestracji. Dokładnej listy zarejestrowanych nie jestem w stanie odtworzyć, gdyż obejmowała ona kilkadziesiąt nazwisk. Z wybitniejszych pisarzy zapamiętałem: Tadeusza Brezę, Irzykowskiego, Nowaczyńskiego, Leopolda Staffa, Wroczyńskiego, Jerzego Zagórskiego.
Żaden z zarejestrowanych literatów nie dał się wciągnąć do pracy w wydawnictwach niemieckich, wyjąwszy J. E. Skiwskiego, jednego z głównych publicystów o wiele późniejszego „Przełomu”, oraz Zygmunta Kaweckiego, który w „Nowym Kurierze” prowadził dział recenzji muzycznych. Obydwaj prace swe podpisywali nazwiskiem. Trudno osądzić czy Niemcy mieli kiedykolwiek jakiś określony program narzucenia nam swojej doktryny. Poczynania ich w dziedzinie polityki kulturalnej cechowała chaotyczność i ordynarna niewiedza. Już pierwsza lista książek skazanych na konfiskatę obejmowała najbardziej przypadkowy wybór utworów. Wyspiański bodajże bił wszystkich ilością zakazanych dzieł. Wśród zakazanych znaleźli się Ossendowski i Małaczewski. Z moich książek umieszczono na indeksie „Kar-Chat”, „Samuela Zborowskiego”, „Pod znakiem faszyzmu”.
– Kto zestawia te listy? – pytałem radcę urzędu propagandy dr. Grundmanna, człowieka, który powinien był znać literaturę polską, skoro wychował się w Łodzi, kształcił w Warszawie i został z czasem asystentem uniwersytetu warszawskiego przy prof. Zygmuncie Łempickim.
Grundmann ociągał się z odpowiedzią.
– Wykazy otrzymujemy z Berlina – ukazał na gruby oprawiony maszynopis.
– Któż to układa? – nastawałem.
– Nie wiem. Obawiam się, że lektorami są Ukraińcy.
Nie wiem, ile z tej zastanawiającej informacji polegało na prawdzie. Później podczas, przeprawy z Gestapo w sprawie kuchni literackiej, miałem wrażenie, że Grundmann informuje policję w korzystny dla nas sposób. W pewnym okresie ostrzegł mnie, że w kuchni gromadzi się zbyt wielu ludzi o wyglądzie żydowskim i że z tego powodu mogą spotkać nas „nieprzyjemności” ze strony policji.
Inteligencją znacznie przewyższał zarówno swego szefa Ohlenbuscha, który miał umysłowość nazistowskiego ‚burscha”, jak i swego zastępcę Dietricha, aroganckiego smarkacza, rodem z Łodzi. Ten wsławił się zaraz na wstępie, gdy z rewolwerem w ręku wpadł do księgarni Gebethnera i Wolffa na Krakowskim Przedmieściu, celem przeprowadzenia zwyczajnej lustracji książek.
Bywały chwile, gdy Grundmann zdradzał umiejętność myślenia, wykraczającą daleko poza ramy charakterystyczne dla jego rodaków, którzy sprawowali rządy w General – Gouvernement.
Zapytany przeze mnie, czemu należy przypisać tak bezwzględną i ślepą politykę okrucieństw stosowaną w G.G, oświadczył, że dyrektywy jej wychodzą od samego Hitlera. Utrzymywał że Hitler, sprowadzony do Bydgoszczy zaraz po jej zajęciu przez Niemców, został tam „może nieco przesadnie” poinformowany o rozprawie Polaków z dywersantami niemieckimi, dokonanej 4 września. Obraz poległych, których pochowek wstrzymano do jego przybycia, dokonał reszty. Spowodowany tym wstrząs wywołał u Führera szał nienawiści do Polaków, który nie opuszcza go ani na chwilę.
Innym razem zapytał, ukazując na leżący na biurku „Nowy Kurier”:
– Czy pan sądzi, że w piśmie tym będą pisywali dziennikarze i literaci o głośniejszym nazwisku?
– Na pewno nie, – odrzekłem, – to pismo ma tylko znaczenie jako najszybsze źródło informacji o wypadkach na froncie wojennym.
– I ja tak sądzę – zgodził się bez sprzeciwu.
– Niechże mi pan teraz powie, – chcę wyzyskać okazję, – czy pan pokłada jakieś nadzieje w założonym przez was Wydawnictwie Polskim?
– Eh! – machnął ręką. – Es ist nur ein Geschäft.
Że jest tylko interesem, i to dość płaskim, świadczyły o tym nie tylko niewybredne jego wydawnictwa ale i fakt, że głównym udziałowcem w tej instytucji, żyrowanej przez dwu polskich dziennikarzy, była pani Ohlenbusch, żona szefa warszawskiego Propagandaamtu. Niemniej jednak opinia polska, która oczekiwała ciągle jakichś wielkich a machiavellicznych poczynań Niemców na polu kultury i nie mogła się pogodzić z prostacką głupotą w ich postępowaniu, przypisywała owemu wydawnictwu niezmiernie doniosłe znaczenie. Zapowiedziany przez nie cykl powieści polskich poruszył żywo umysły, aczkolwiek zainaugurowały go dwa nadzwyczaj liche tomiki pióra Stelli Olgierd i Janusza Herlaine’a.
Zdarzyło się wówczas, że krytyk Skiwski, z którym łączyły mnie w pierwszym okresie okupacji bliskie stosunki, uległ notorycznej tęsknocie krytyków do spróbowania sił w twórczości powieściowej i napisał powieść, której tytułu już nie pamiętam. Rękopis jej, z którym, jak się okazało, obszedł bezskutecznie polskich wydawców, dał do przeczytania i mnie. Utwór, zdradzający wybitny wpływ maniery francuskiej, uwikłany w psychologiczne dociekania, nie podobał mi się. Wypowiedziane bez ogródek zdanie nie przekonało Skiwskiego. Przedstawiał rękopis to tu to tam, aż wreszcie złożył go w Wydawnictwie Polskim. Nie zawarłszy jeszcze umowy, zgłosił się do mnie z zapytaniem, co o tym sądzę. Odparłem, że w Wydawnictwie Polskim drukować nie należy. Zażądał wówczas orzeczenia sądu koleżeńskiego, którego skład ustaliliśmy zgodnie w osobach Irzykowskiego, Staffa i mnie.
Na posiedzenie sądu stawił się nie tylko Skiwski, ale i nie zapowiedziany przez niego Juliusz Znaniecki. Ten wprawił nas w trudne położenie oświadczeniem, że nie tylko złożył, ale już oddał do druku książkę w Wydawnictwie. Była nią powieść sensacyjna, drukowana przed wojną w jednej z polskich gazet. Przyszedł na posiedzenie, chcąc się zorientować, co o tym sądzimy.
Sprawa zdawała się brać dość nieoczekiwany przeze mnie obrót gdy Irzykowski z całą stanowczością poparł Skiwskiego i Znanieckiego. O utworze literackim świadczy jego treść a nie firma która go wydała. Kryteria, stosowane w czasie okupacji, są być może szczególne, ale nie ma podstawy odmawiać pisarzom prawa do życia i zarabiania na chleb codzienny drogą wykonywania swego zawodu, skoro równocześnie idzie się aż tak daleko w zrozumieniu położenia innych obywateli, że urzędnikom państwowym i samorządowym zezwala się na złożenie przysięgi lojalności, żądanej przez władze niemieckie.
W gotowej uchwale, którą przyniósł z sobą, stwierdzał, iż nie ma przeszkód, aby literaci polscy drukowali swe utwory w Wydawnictwie Polskim czy jakimkolwiek innym.
Sprzeciwiłem się kategorycznie, powołując się na to, że równocześnie z założeniem Wydawnictwa Polskiego Niemcy wstrzymali działalność wszystkich polskich firm. Gdyby polskie firmy wydawnicze, choćby wzięte pod zarząd przymusowy, mogły kontynuować swą działalność, sprawa byłaby otwarta. Zgoda na wyłączność firmy wzbogacającej żonę szefa niemieckiej propagandy nie da się pogodzić z najbardziej choćby rzeczowym stanowiskiem, nawet gdyby Wydawnictwo Polskie poprzestawało na wydawnictwach obojętnej treści.
Przechylenie się Staffa na moją stronę przesądziło sprawę. Skiwski książki swej w Wydawnictwie Polskim nie wydał. Znaniecki swej wycofać już nie mógł. Przypuszczam, iż przyszedł na posiedzenie, nosząc się z myślą wydania drugiego tomu.
Wydawnictwo Polskie zakończyło swój „cykl” na książce Znanieckiego. Później wydawało już tylko kalendarze, druki okolicznościowe, kartki widokowe. Pani Ohlenbush wycofała się z niego, podobno pod naciskiem partii czy Gestapo. Nie przeszkodziło to jednak, iż Ohlenbuscha przeniesiono do Krakowa na stanowisko szefa propagandy G.G.; sprawował je z pogodną bezmyślnością, swoistą ludziom, którzy cały swój pogląd na świat zamknęli w kilku tezach doktryny politycznej. W Warszawie pozostawił po sobie pamięć niezbyt szkodliwego, żwawego durnia.
Ferdynand Goetel
Wiadomości [26.03.1950] Londyn Rok 5, Nr 13 (208)
Kategoria: Inni autorzy, klasyki