Duran: Umieram wraz z Europą (historiozofia Józefa hr. de Maistre’a)
Gdzie wszystko się chwieje, tam wyrastają potężni ludzie
Fryderyk Jerzy Jünger
W końcu XVIII wieku radykalny przewrót, który zwykło się określać mianem rewolucji francuskiej, położył kres sojuszowi tronu i ołtarza. Obserwując z przerażeniem ów szaleńczy spektakl, Józef hrabia de Maistre prorokował, że „jeśli w Europie nie dokona się rewolucja duchowa, jeśli duch religijny nie zostanie wzmocniony”, wówczas więzi społeczne zbudowane na fundamencie zasad Świętego Porządku ulegną całkowitemu rozpadowi, a następstwa rewolucji francuskiej przeciw prawowitej władzy „we wszystkich dziedzinach będą dawały się odczuć jeszcze bardzo długo po jej wybuchu i bardzo daleko od granic jej ogniska”.
Ponad półtora wieku później, w połowie XX stulecia, gdy narody Starego Kontynentu wykrwawiły się w bratobójczej masakrze „drugiej europejskiej wojny trzydziestoletniej” (1914–1945), pewien myśliciel znający pisma sabaudzkiego tradycjonalisty potwierdził w całej rozciągłości jego ponure przypuszczenia: „Bez Rewolucji Francuskiej i liberalizmu – pisał w 1950 roku włoski baron, Juliusz Evola – nie byłoby konstytucjonalizmu i demokracji, bez demokracji nie byłoby socjalizmu i demagogicznego nacjonalizmu, wreszcie bez socjalistycznego przygotowania nie byłoby komunizmu”, a więc wszystkich tych utopijnych doktryn, za przyczyną których został doszczętnie zniszczony „wszelki normalny i uprawniony porządek społeczny”, porządek – dodajmy – czerpiący swą legitymizację „od góry” – ze sfery empireum. I w obronie zasad tego właśnie porządku Józef de Maistre stawał mężnie przez całe życie.
Rewolucja – kara zesłana przez Boga
Cały dorobek ideowy de Maistre’a powstał jako wyraz jego totalnego sprzeciwu wobec zasad rewolucji francuskiej. Zastanawiając się nad jej przyczynami, autor Rozważań o Francji stanowczo odrzucał tezę, że była ona przygotowana przez nieliczną grupę demagogów, która manipulując umiejętnie sloganami „wolności”, „równości” i „braterstwa” omamiła łatwowierny plebs, po czym pchnęła go przeciw królowi i rządzącej wraz z nim arystokracji świeckiej i duchownej. Spoglądał na to wydarzenie z zupełnie innej perspektywy. Twierdził mianowicie, że rewolucja nie była dziełem „kilku ludzi, ale kilku wieków”; wskazywał, że była karą „za wieki zbrodni i szaleństw”, że stanowiła „sąd Opatrzności, przed którym zadrży wszechświat i któremu podobnych nie zna historia”. Powód tego był następujący: Francja sprzeniewierzyła się swej misji dziejowej, polegającej na powstrzymywaniu fali buntu zalewającego Europę od początku XVI stulecia, czyli od czasów reformacji. Ojczyzna świętego Ludwika IX, zamiast być twierdzą rzymskiego katolicyzmu, stała się bezpieczną oazą dla polityczno-religijnych heretyków wszelkiego autoramentu: nie tylko protestantów czy jansenistów, ale również gallikanów (tj. „narodowych katolików”, opowiadających się za niezależnym od Rzymu Kościołem) i antychrześcijańskich filozofów Oświecenia. Wszystko to musiało spowodować gniew Boga, dlatego – posługując się słowami innego wielkiego tradycjonalisty, Donoso Cortésa – „Bóg skazał na zagładę francuską monarchię”4. Uczynił tak, gdyż, jak pisał de Maistre, „tysiąc nagromadzonych nadużyć podkopało te rządy (europejskie – przyp. H. D.); zwłaszcza francuski zaczął gnić. Brak jakichkolwiek jedności, energii, ducha publicznego: rewolucja był nieunikniona, rząd bowiem musi upaść, gdy ma przeciwko sobie zarazem pogardę porządnych i nienawiść niegodziwców”. Sądził on, że podobny los spotka wkrótce inne monarchie europejskie. Przewidywania te sprawdziły się niemal natychmiast, oto bowiem likwidacji uległy niespodziewanie dwa największe niegdyś państwa tradycjonalne Starej Europy: Rzeczpospolita Obojga Narodów (ostatecznie w 1795 r.) i I Rzesza Niemiecka (w 1806 r.), które runęły nie tyle pod naporem swoich wrogów zewnętrznych (Rosji, Prus i Austrii w przypadku Rzeczypospolitej oraz Francji w przypadku Rzeszy), co pod ciężarem własnych grzechów. Były nimi straszliwa pycha i długotrwałe lekceważenie spraw publicznych, które wymagały natychmiastowych reform. Gdy nie zostały one wdrożone lub też przyjmowano je z oporami i z opóźnieniem, nie mogło już być ratunku… Katastrofa okazała się nieunikniona. Zdaniem de Maistre’a, ostatnim państwem europejskim broniącym niezłomnie zasad Świętego Porządku była Hiszpania. Wprawdzie czyniła to w beznadziejnym osamotnieniu, lecz miała do pomocy narzędzie, dzięki któremu na krótki czas udało się jej powstrzymać karzącą rękę Boga. Była to Święta Inkwizycja.
Miecz sprawiedliwości
W pracy O Inkwizycji hiszpańskiej de Maistre ze stoickim spokojem dowodził, iż w dawnej Europie nie znajdziemy takiego narodu „nie powiem chrześcijańskiego, nie powiem katolickiego, ale po prostu cywilizowanego, który nie karałby śmiercią za poważny zamach na jego religię”. To z pozoru okrutne działanie wynikało ze słusznego przekonania, iż doktryny głoszone przez heretyków mogą drogo kosztować wielu niewinnych ludzi, gdyż zawierają w sobie bardzo niebezpieczne pierwiastki zdolne „wstrząsnąć do podstaw społeczeństwem i skąpać je we krwi”. Aby móc zapobiec takim klęskom, należało karać śmiercią tylko jednostki mogące stanowić realne zagrożenia dla boskiego ładu, z takim trudem odwzorowywanego na ziemi. Zdaniem de Maistre’a heretyk, który „dogmatyzuje czy zakłóca porządek publiczny, sam jest sobie winien” i nie powinniśmy go żałować – albowiem zasłużył on sobie w pełni na kary, co więcej, „on sam nie ma prawa się skarżyć: miał przecież taki prosty sposób, by ich uniknąć – milczeć”. Jeśli zaś tego nie uczynił, wówczas musiał się przygotować na ostatnie spotkanie w swoim życiu. Spotkanie z katem.
W każdym społeczeństwie egzystuje człowiek, który w imieniu panującego wymierza karę za zbrodnię. Jest nim kat. Osoba wypełniająca tę straszliwą profesję ma w swych rękach „miecz sprawiedliwości”, który „nie posiada pochwy”, gdyż jego zadaniem jest „albo grozić, albo uderzać”. Jednak ten, który nim włada, nie jest przestępcą: „Bóg przyjmuje go w swych świątyniach i pozwala mu się modlić”. Ponadto egzekwując prawo, kat zapewnia społeczeństwu trwałość. To właśnie na nim spoczywa „cała wielkość, cała potęga, cała dyscyplina”; to on jest „postrachem i więzią społeczności ludzkiej”. Jeśli władcom odbierze się „ów niepojęty czynnik”, wtedy – zapowiadał de Maistre – „w jednej chwili ład ustąpi miejsca chaosowi, trony upadną i społeczeństwo zniknie”. Wiemy już, że w czasach sabaudzkiego myśliciela niemal wszystkie rządy europejskie „zaczęły gnić”, dlatego też nie potrafiły prawidłowo rozpoznać pojawiających się zagrożeń i wymierzać kar tam, gdzie było to konieczne. Kat nie zdołał więc uratować sojuszu tronu i ołtarza. Mimo tak niekorzystnego rozwoju wydarzeń de Maistre nadal głosił wyższość zasad Świętego Porządku nad destrukcyjnym „ustawodawstwem” rewolucji.
Prawdy fundamentalne
Niewątpliwie jednym z ważniejszych elementów tradycjonalistycznej doktryny de Maistre’a jest jego koncepcja pochodzenia władzy. Stanowczo odrzucał on tezę głoszoną przez rewolucjonistów, iż władza pochodzi od ludu (demokratyczna zasada „suwerenności narodu”). W opinii de Maistre’a „każdy rodzaj zwierzchności – jak i w ogóle sama zwierzchność – jest bezpośrednim wynikiem woli Stwórcy”, co się zaś tyczy ludu, to „zawsze godzi się na swych panów, a nigdy ich nie wybiera”, gdyż „początek zwierzchności musi okazać się zawsze poza zasięgiem mocy ludzkiej”. W innym miejscu de Maistre zwracał uwagę na zapomnianą we współczesnym świecie zasadę, że „wola ludu jest zawsze wyrażana rozumnie przez tego lub tych, którzy dzierżą suwerenność”. Uwaga ta odnosi się nie tylko do poszczególnych władców, ale też do papieża, który „jest źródłem zwierzchnictwa europejskiego, albowiem właśnie ta władza, działając wszędzie, zaciera różnice narodowe tak dalece, jak to jest tylko możliwe, a także dlatego, że nic nie jednoczy ludzi tak silnie jak jedność religijna”. Stworzyła ona ramy, dzięki którym Europa osiągnęła swą niepowtarzalną wielkość i wysoki poziom rozwoju we wszystkich dziedzinach. Niestety, owa jedność religijna została w XVI wieku brutalnie zniszczona przez reformację. Wtedy upadek tronów stał się już tylko kwestią czasu, gdyż można je było utrzymać „tylko przy pomocy religii, a religię tylko przy pomocy zasady katolickiej”. Prawda ta została zlekceważona przez gnuśnych władców, którzy woleli dawać posłuch oświeceniowym filozofom niż katolickim kapłanom. Filozofowie zaś zdarli z królów szaty świętości, ogłaszając rewolucyjną zasadę legitymizacji władzy „od dołu”. Pierwszy uczynił to Jan Jakub Rousseau, autor Umowy społecznej.
Sabaudzki myśliciel skrytykował tezy zawarte w tej pracy. Uważał, że „umowa społeczna jest chimerą”, ponieważ „społeczeństwo nie powstało i nie mogło powstać na mocy paktu, powstało bowiem na mocy prawa”, ustanowionego przez suwerena, a nie lud, który „jako masa nie czyta, nie rozumie, albo rozumie źle”. Z błędnych założeń „umowy społecznej” zrodziło się jednak niebezpieczne dążenie, by zasady konstytucji politycznej spisać na papierze. Tymczasem, jak trafnie zauważył de Maistre, „rozum i doświadczenie stwierdzają zgodnie, że konstytucja jest dziełem boskim i że to, co w prawach narodu jest najbardziej fundamentalne i najściślej konstytucyjne, nie może zostać zapisane”. Konstytucja nie może więc powstać w wyniku „woli narodu”, jako że „żaden naród nie jest w stanie nadać sobie wolności (urzeczywistnianej przez konstytucję – przyp. H. D.), jeżeli już jej nie posiada. Wolność jest bowiem „darem królów, gdyż wszystkie wolne narody zostały utworzone przez królów”, a nie rezultatem deliberacji parlamentu. Dlatego też de Maistre twardo stał na stanowisku, że „prawa ludów są niepisane, bądź też istnieją w formie pisanej po prostu tylko jako deklaracja uprzednio istniejących praw niepisanych”. Ponad wiek później poglądy te legły u podstaw genialnej koncepcji legislacyjnej Karola Schmitta, który odróżniał pojęcie konstytucji niepisanej od tzw. prawa konstytucyjnego, będącego produktem rewolucji francuskiej. Był to już jednak „czas apokalipsy”, gdy Europę trawiła pożoga drugiej z kolei wojny trzydziestoletniej, stąd też wszelkie próby powrotu do dawnego porządku były skazane na klęskę. Być może udałoby się jej zapobiec, gdyby narody europejskie i kierujące nimi rządy pozostały wierne prawdziwemu chrześcijaństwu. Stało się inaczej, a wszystko to za sprawą największego wroga Europy, jakim zdaniem de Maistre’a był protestantyzm.
Wróg Europy
„Od czasów reformacji – pisał – istnieje w Europie duch buntu, który w sposób jawny bądź sekretny, lecz w każdym razie rzeczywisty, walczy z wszelką zwierzchnością, zwłaszcza monarchiczną. To protestantyzm – wielki wróg Europy, – którego należy zdusić wszelkimi sposobami wyjąwszy zbrodnicze, zgubny rak, co wżera się w każdą zwierzchność i toczy ją bezustannie, syn pychy, ojciec anarchii, czynnik powszechnego rozkładu”. Jednak co tak naprawdę oznacza ogólnikowy termin „protestant”? „Czy to anglikanin, luteranin, kalwinista, zwinglinista, anabaptysta, kwakier, metodysta, brat morawski?” – zapytywał z ironią de Maistre. I odpowiadał: „Protestant jest tym wszystkim zarazem, a jednocześnie niczym. Protestant to człowiek, który nie jest katolikiem”.
Główny błąd protestantyzmu polega na zlikwidowaniu „opinii katolickiej (powszechnej)” i zastąpieniu jej przez „opinię indywidualną”. Ustanowiła ona „wyłączny autorytet książki” (tj. Biblii – przyp. H. D.), odrzuciła natomiast „autorytet urzędu nauczającego, starszego niż owa książka i zobowiązanego nam ją objaśniać” (tj. papieża – przyp. H. D.). Tu właśnie tkwi najgroźniejsza cecha protestantyzmu, polegająca na tym, że „urodził się buntownikiem i bunt jest jego zwykłym stanem”. Protestantyzm nie posiada własnych dogmatów, lecz protestuje przeciw dogmatom katolickim. Jest więc „wyłącznie negacją”. Mówiąc ściślej, „nie głosi on bynajmniej dogmatów fałszywych: neguje jedynie prawdziwe i zmierza bez przerwy do tego, by zanegować je wszystkie”. Krytyka protestantyzmu w wydaniu de Maistre’a osiąga apogeum w momencie, w którym pisze on, że „gdyby mahometanizm, a nawet pogaństwo, z właściwymi im dogmatami i wiarą postawiono na miejsce chrześcijaństwa, wyrządziłyby one, z politycznego punktu widzenia (podkreślenie moje – H. D.) mniej zła, albowiem są to jednak religie, a protestantyzm nie jest nią wcale”. Waga tego spostrzeżenia stanie się w pełni zrozumiała dopiero wtedy, gdy uświadomimy sobie rolę, jaką odegrał protestantyzm w dziele zniszczenia państw chrześcijańskich. Występując przeciw religii katolickiej, będącej „cementem wszystkich zwierzchności europejskich”, rozerwał sojusz ołtarza i tronu. Królowie przestali być odtąd „bożymi pomazańcami”, ich państwa utraciły swą świętość, zaś religia przestała być sprawą publiczną. Tak rozpoczęła się agonia Europy, gdyż protestanci powoli „zdruzgotali władzę, aby ją rozdać motłochowi”.
* * *
Podsumowując „dokonania” rewolucji francuskiej, de Maistre pisał: „Zdeprawowana wola ludzka, nie mając już nad sobą żadnego wędzidła, była w stanie dokonać wszystkiego, o czym tylko pycha i zepsucie mogły zamarzyć. (…) gmach europejski runął; zwierzchność szamoce się pod szczątkami i nie wiadomo wcale, czy wyjdzie cało z tej opresji”. Tuż przed śmiercią ten wielki sabaudzki tradycjonalista oznajmił: „Umieram wraz z Europą”. Nie pomylił się. Europa odeszła wraz z nim…
Henryk Duran
Za: www.piusx.org.pl
Kategoria: Myśl, Polityka, Publicystyka
"nie byłoby konstytucjonalizmu i demokracji, bez demokracji nie byłoby socjalizmu i demagogicznego nacjonalizmu, wreszcie bez socjalistycznego przygotowania nie byłoby komunizmu” – Juliusz miał absolutną rację.
„Julius Evola, doskonały, choć jednocześnie perwersyjny myśliciel pogańskiej prawicy, traktował faszyzm jako ruch lewicowy, który nie miał niczego wspólnego z autentyczną prawicą.” – Erik von Kuehnelt-Leddihn