banner ad

+Dr Artur Górski: Mój wewnętrzny sprzeciw i antysprzeciw wobec demokracji – tekst autobiograficzny (1994 r.)

| 14 września 2025 | 0 Komentarzy

Jestem gorącym, zadeklarowanym przeciwnikiem demokracji, o czym głoszę wszystkim i wszędzie, podkreślając zarazem, że mam zamiar wziąć udział w życiu politycznym naszego państwa, w jego ustroju republikańskim i demokratycznym systemie.

Jednak warto zastanowić się obiektywnie, spoglądając we mnie z zewnątrz mojej osoby, co skłoniło mnie do przyjęcia tego stanowiska w okresie PRL, co sprawia, że wciąż uważam się za antydemokratę mimo powszechnej sympatii do tego systemu. Na koniec postaram się ujawnić, na czym polega mój antysprzeciw wobec demokracji, tj. dlaczego mimo zewnętrznego i wewnętrznego sprzeciwu wobec demokracji zarazem w mej ukrytej świadomości akceptuję ten system, jako płaszczyznę mej egzystencji politycznej.

Wyjaśnienie pojęć

Nim przystąpię do wyżej zapowiedzianej analizy, muszę wyjaśnić, czym jest dla mnie demokracja, aby czytelnik mógł lepiej zrozumieć mój wywód, a także dlaczego użyłem pojęcia „antysprzeciw”, zamiast – jak się wydaje – takich lepszych słów jak: „akceptacja”, „poparcie”, „zgoda”.

Demokrację uważam za system ideowo-polityczny, a zarazem jako mechanizm selekcji piastunów władzy i funkcjonowania samych rządów. Jako system ideowy demokracja jest zbiorem pewnych haseł-sloganów, które, przykładowo, mogą mieć następujące oblicze: rządy ludu są władzą sprawiedliwej i mądrej większości, kierownictwo mas zapewni im szczęście i dobrobyt, powszechna partycypacja w polityce jest prawem i obowiązkiem każdego obywatela. Jako system polityczny demokracja zakłada pewne instytucje, które pomogą zrealizować tę ideę, przykładowo takie jak: parlament, partie polityczne, referendum, wybory lokalne i powszechne. Wspomniane wybory są mechanizmem selekcji rządzących w oparciu o demokratyczną zasadę liczby (większości), która to zasada jest stosowana przez wybranych do rządzenia przedstawicieli ludu przy stanowieniu prawa, podejmowania decyzji wagi państwowej i załatwianiu wewnętrznych interesów, umożliwiających trwanie stworzonego przez demokrację układu.

Użyłem w temacie pracy słowa „antysprzeciw”, gdyż ze względu na pryncypialną negację demokracji nie mogę użyć słowa o pozytywnym wydźwięku, tym bardziej, że jeśli nawet w pewnych mechanizmach demokratycznych potrafię się odnaleźć, to nie znaczy, że zasadniczo zgadzam się z nimi. Ponadto słowo antysprzeciw ma analogiczną konotację treściową do słowa kontrrewolucja, żeby to przedstawić obrazowo. Tak jak kontrrewolucja jest w swej istocie rewolucją odwróconą, tak antysprzeciw jest odwróconym sprzeciwem. Jest on de facto ukierunkowany na mnie, a nie na demokrację. Jeśli zatem piszę antysprzeciw wobec demokracji, to znaczy, że nie akceptuję demokracji, że potępiam ją kategorycznie, ale zarazem faktycznie w jakimś stopniu sprzeciwiam się w sobie tej negacji demokracji. Moim zadaniem w tej pracy będzie również wyjaśnić dlaczego tak się dzieje. Tyle wstęp.

Jak zostałem antydemokratą

Trzeba przyznać, że czasy, w których krystalizowały się moje poglądy, nie sprzyjały antydemokracji. Na przełomie lat 1986/1988 cała opozycja antykomunistyczna była demokratyczna tj. jej celem było urzeczywistnienie demokracji, jeśli nie samej idei demokratycznej sensu stricte, to w sensie systemu politycznego wraz z jego mechanizmami i instytucjami. Zarazem w tym okresie sami komuniści głosili otwarcie hasła demokracji, o demokracji jako idei mówiąc zresztą zawsze. Zatem nie było ogólnej koniunktury w otoczeniu, a zatem decydującego determinanta mych poglądów.

Znaczną rolę odegrały tu zewnętrzne czynniki szczegółowe, które wpłynęły moją świadomość. Pierwszym była rodzina o tradycjach antykomunistycznych, ale nie posiadająca pozytywnej świadomości systemowej. Pierwotne wychowanie polityczne w rodzinie, gdy moi rodzice nie posiadali odpowiedniego wykształcenia, a zarazem byli ukształtowani w świecie bez demokracji, pokazywało co jest złe (komunizm), ale nie uczyło co jest dobre. Za świadomością negacji nie poszła propozycja pozytywna, a jeśli nawet taka była, to odzwierciedlała ona pewne postulaty rewindykacyjne o charakterze ekonomicznym. Zatem nie wynosiłem z domu sympatii dla demokracji. Wynosiłem niewiedzę demokracji, co w sposób naturalny ułatwiło mi później jej instynktowne odrzucenie.

Do kształtowania się moich pierwszych odruchów wewnętrznych przeciw demokracji przyczynił się Kościół katolicki i permanentne moje z nim obcowanie od dzieciństwa na różnych płaszczyznach. Wychowanie religijne było pierwszym moim pogłębionym nieco wychowaniem „społeczno-politycznym”. Wymowa ideowa katolicyzmu i panująca w środowisku księży postawa antykomunistyczna pogłębiła i utrwaliła moją niechęć do demokracji ludowej w wydaniu komunistów. Natomiast pewne cechy Kościoła jako instytucji, a szczególnie parafialnych Jezuitów jako zakonu dały mi pierwsze bodźce do kształtowania świadomości antydemokratycznej. Byłem zafascynowany nie tylko treścią obrządków religijnych, ale również strukturą Kościoła i pewnymi formami tych obrzędów oraz związanymi z nimi zwyczajami. Od początku imponowała mi hierarchiczna struktura Kościoła, a szczególnie ślub posłuszeństwa składany przez jezuitów. Szacunek dla hierarchii i zasady posłuszeństwa bez ich świadomości wyniosłem również z domu nauczony szanować rodziców jako istot stojących ponad mną. Atmosfera w Kościele pogłębiła te cechy nadając im pewnych treści ideowych. Do tego stopnia podobał mi się szacunek dla papieża jako głowy Kościoła i tradycje rycersko-misyjne jezuitów, że zapragnąłem od najmłodszych lat być księdzem. Realizowałem to przez pięcie się po kolejnych szczeblach hierarchii służby liturgicznej od młodszego ministranta, średniego, starszego, aż wreszcie lektora. Zawsze imponowało mi, że stojąc przy ołtarzu i w szacie liturgicznej (komży, albie) jestem bliżej Boga ponad pozostałymi ludźmi (nie tylko w przenośni, gdyż ołtarz w moim parafialnym kościele św. Andrzeja Boboli jest bardzo wysoko zbudowany), a później, że mogę jako lektor objąwszy ich z góry wzrokiem czytać dla nich Słowo Boże. Miałem świadomość przynależności do grupy wybranych, do pewnej elity. Nie rozumiałem i nie chciałem rozumieć demokratycznej zasady równości, już wtedy preferując zasadę autorytetu.

Obok rodziny i Kościoła trzecim zewnętrznym elementem przesądzającym o moim ideowym antydemokratyzmie było środowisko licealne, w które wszedłem w pierwszych dwóch latach mej edukacji w szkole średniej. Mój wyniesiony z domu i kościoła antykomunizm, w połączeniu z naturalnymi młodzieńczymi skłonnościami do przygody, szaleństwa, ryzyka i patosu w postawie natrafił na podatny grunt mody na antykomunizm wśród młodych ludzi w latach 1986/87, a i późniejszych. Tak więc bardzo szybko znalazłem się w środowisku upolitycznionej, antykomunistycznej młodzieży. Był to pierwszy okres mojej faktycznej edukacji politycznej oparty jeszcze na schematach form zaobserwowanych w działalności „dorosłej” opozycji i treści wyniesionej z książek historycznych, które głównie były przez nas czytane. Ponieważ historię w młodym wieku poznaje się głównie przez bohaterów, którymi się fascynuje, młodzi ludzie, a wśród nich ja również znajdowaliśmy takich bohaterów. Byli to głównie Roman Dmowski i marszałek Józef Piłsudski. Bez większej wiedzy o Marszałku mogłem śmiało powiedzieć, że „szanuję go za dwie rzeczy: za to, że pogonił bolszewików i za to, że rozpędził pokłócony parlament”. W tym przeświadczeniu o zasługach Marszałka widać wyraźnie mój wcześniej nabyty antykomunizm i mój brak wyuczonego szacunku choćby dla symbolu demokracji. Miałem szacunek dla pojedynczego człowieka, żołnierza w mundurze (jak w sutannie), który siłą woli i oręża potrafił zaprowadzić porządek i ustanowić władzę autorytetu. Środowisko licealne, w którym się znalazłem w znacznej mierze zapewne z podobnych powodów podzielało moją opinię, co utwierdzało mnie dodatkowo w przeświadczeniu o słuszności wyboru dalszego kierunku edukacji ideowo-politycznej, o czym za chwilę.

Teraz bowiem, aby lepiej zrozumieć moje pierwsze bardziej świadome poglądy, ich źródło i podstawowe lepiszcze, muszę opisać uwarunkowania zewnętrzne mojej osoby tj. cechy mego charakteru i psychiki, jako pewnego systemu strukturalnego mojej osobowości. Wspomniałem już o moich pewnych cechach wewnętrznych wyniesionych z domu i kościoła, jak szacunek dla autorytetu, posłuszeństwo, obowiązkowość, wytrwałość w dążeniu do celu, umiłowanie porządku i ładu. Warto nieco uwagi poświęcić mojej wrażliwości etycznej i estetycznej, gdyż w mojej opinii te wrażliwości były przesądzającymi czynnikami wewnętrznymi.

Moja wrażliwość etyczna i estetyczna oczywiście ma swój początek w domu i kościele. Źródłem wrażliwości etycznej jest moralność przestrzegana i pielęgnowana w domu, jak również zapisana w Dekalogu i 7 grzechach głównych, które towarzyszą mej modlitwie od najwcześniejszego dzieciństwa. Źródłem wrażliwości estetycznej był zachwyt nad pięknem architektury sakralnej i barwne, dostojne obrzędy kultu religijnego. Ta świadomość etyczna i estetyczna, przywiązanie do piękna obyczajowego i subtelnych, acz doniosłych form natrafiło na podatny grunt przy krytyce demokracji. Z jednej strony potępiałem i potępiam moralną zgniliznę libertyńskiego w obyczajowości (tych słów jeszcze wtedy nie znałem, ale wiedziałem co w trawie piszczy) demokratycznego Zachodu o której to zgniliźnie było głośno już za komuny, a zarazem podziwiałem przykładnie moralne życie księży, którego doświadczałem, a którego w ostatnich latach rządów komuny nie negowano. Z drugiej strony nie pociągała mnie amoralna, jak mi się zdawało, walka demokratyczna polityków i sama demokracja, która w kategoriach estetycznych początkowo nie miała dla mnie wyrazu, była nijaka. Objawy i przejawy demokracji w II Rzeczypospolitej znane mi z książek (źródło fascynującego mnie zamachu majowego) budziły we mnie pewien nie do końca zrozumiały niesmak etyczny i estetyczny. (Co ciekawe, takiego niesmaku nie budziły we mnie ofiary zamachu majowego, przyćmione bohaterską postawą marszałka, zresztą do dzisiaj dziwnie nie rażą.) W każdym razie, gdy czytałem o ciągłym obrzucaniu się inwektywami i ogólnie przejawiającym się w polskim narodzie braku kultury politycznej społeczeństwa, oburzałem się na demokrację, lecz jej jeszcze do końca nie rozumiałem. Dopiero pierwsza elekcja w 1989 r., ostatecznie pomogła mi zrozumieć dosadne, ale chyba trafne słowa Juliusza Babińskiego, że każde wybory są kolejnym kubłem pomyj wylanym na duszę społeczeństwa. W każdym razie jako młody chłopak nie znałem, demokracji, nie rozumiałem jej, nie dostrzegałem potrzeby czy konieczności wprowadzenia jej w Polsce, ani też nie pociągało mnie uczestnictwo w niej, gdyż nie potrafiłem zmieścić demokracji w moich kategoriach etycznych i estetycznych, które w subiektywnym odbiorze były ważniejsze, niż nie dostrzegany przeze mnie interes narodu i państwa, o którym tak krzyczeli wszyscy „dorośli” politycy opozycyjni. Brak sentymentu do demokracji, jakiegoś pozytywnie emocjonalnego doń podejścia był doskonałym punkt wyjścia do ideowego pójścia w drugą stronę – ku antydemokracji. Niewątpliwie pomogło mi w tym odnalezienie etycznego i estetycznego ustroju tj. monarchii, o czym za chwilę.

W każdym razie jako młody, wrażliwy, romantyczny, a zarazem zafascynowany siłą i porządkiem licealista trafiłem do środowiska młodzieży, która nie tylko chciała chodzić na demonstracje i obrywać pałką po karku, a w szkole notorycznie rozrzucać antykomunistyczne ulotki, co zresztą czyniliśmy nagminnie, ale również miała ambicję głębiej samoedukować się ideowo i politycznie. Można powiedzieć, że kierunek tej edukacji, pewne wydarzenia środowiskowe ostatecznie przesądziły o moich antydemokratycznych poglądach.

Pierwszy rok liceum był to okres, kiedy w sferze ideowo-politycznej byłem „poszukujący”. Wiedziałem przeciwko czemu jestem (komunizm i socjalizm), ale nie wiedziałem jeszcze do końca, z czym się identyfikuję. Myślę, że mimo sympatii w tamtym okresie dla Piłsudskiego jako autorytarysty, w pierwszej klasie liceum (1986/87) nie zanegowałem jeszcze demokracji zupełnie. Myślę, że wtedy właściwie chciałem ją poznać i… nie zdążyłem. Pierwsze lektury i opinie kolegów były niezachęcające, ale toczyła się dyskusja o wszystkim, na różnym poziomie. Spotykaliśmy się co tydzień w jednej z sal wspomnianego kościoła jezuitów na ul. Rakowieckiej, gdzie dużo czytaliśmy i dyskutowaliśmy. Książki opozycyjne traktowały nie o demokracji, tylko albo o gułagach, albo o powstaniu na Węgrzech, albo o wojnie z Rosjanami w Afganistanie (szczególnie ten motyw nas fascynował). Bardzo szybko na stół zaczęły wdzierać się dzieła poważniejsze, nawet oficjalnie wydane w PRL. Już w 1987 r. mój najlepszy przyjaciel tzw. ze szkolnej ławy (o podobnych parametrach zewnętrznych i wewnętrznych, zresztą ostatecznie po liceum wstąpił do zakonu, gdy ja wybrałem politykę) podsunął nam takie książki jak „Bunt mas” Gasseta i „Psychologię tłumu” Le Bona. Choć pewnie w owym czasie książek tych do końca nie zrozumiałem, znalazłem tam „naukowe” poparcie dla mojej instynktownej obojętności i niechęci dla demokracji. Była to dla mnie pożywka, zacząłem odnajdywać siebie, ale wciąż jeszcze nie potrafiłem siebie nazwać, wciąż nie umiałem siebie określić. Wciąż szukałem. Wiedziałem już jednak tyle, że mogłem o sobie powiedzieć nie tylko antykomunista, ale również – prawicowiec. Pod koniec 1987 roku miały miejsce dwa wydarzenia, które niemal zbiegły się z sobą. Mianowicie, ponieważ przy kościele na ul. Zagórnej zaczęli się zbierać tzw. narodowcy i nasi miłośnicy Dmowskiego dowiedzieli się o tym, zaczęli tam uczęszczać na spotkania. Warto w tym miejscu dodać, że na spotkania przy kościele przychodziło również wielu młodych antykomunistów o poglądach lewicowych i demokratycznych, ale od początku związałem się z obozem prawicowym, skupiającym głównie, choć nie tylko piłsudczyków i dmowszczyków (chyba jedyny sojusz tego typu w historii). W każdym razie po odejściu grupy endeków w dyskusjach polemicznych poczuliśmy się w mniejszości. W tym samym mniej więcej czasie wspomniany przyjaciel z jednej ławki wykopał gdzieś w antykwariacie numer pisma „Znak” z 1986 r. z artykułem dr Jacka Bartyzela pt. „Konserwatyzm bez kompromisu”. Dr Bartyzel w pracy tej (fragmencie większej całości) przedstawił historię działających w okresie międzywojennym Stronnictwa Zachowawczego i założonego w 1926 r. Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego. Obok aspektu historycznego, który w gruncie rzeczy był marginesem, znajdował się tam usystematyzowany wykład-kompendium myśli konserwatywnej. Po przeczytaniu tej broszurki zrozumiałem, że jest to właśnie to, czego szukam. Atmosfera ideowa, estetyka i religijność konserwatyzmu, zawarty w nim szacunek dla rodziny, dla autorytetu, dla porządku i ładu, dla hierarchii, dla elity i wszystkiego, co było we mnie, opanowały mnie zupełnie. Moja mentalność zachowawcy, psychika idealisty zostały w tej pracy ukontentowane. Zrozumiałem, że mam poglądy konserwatywne i autorytarne tj. niedemokratyczne. Na ostatniej stronie broszurki znajdował się znamienny cytat Hieronima hr. Tarnowskiego: „Nie można być jednocześnie konserwatystą i republikaninem”. Myśl ta zainspirowała mnie do dalszych poszukiwań w moim „instynkcie ideowo-politycznym” i kolejnych lekturach, a ponieważ podobną fascynacją konserwatyzmem (bo teraz już tak to zjawisko nazywaliśmy) uległo kilku moich kolegów, postanowiliśmy nie czytać już o gułagach, Wałęsach i Afganistanie, tylko pogłębiać naszą wiedzę o konserwatyzmie. To nas teraz interesowało, a wraz z konserwatyzmem idea monarchistyczna, która z pierwszego rzutu okiem wydawała się antydemokratyczna, estetyczna i etyczna. W ten sposób, dla tych wspólnych celów edukacyjnych, 7 marca 1988 r. wraz ze wspominanym przyjacielem i czterema innymi osobami założyliśmy do życia Klub Zachowawczo-Monarchistyczny. Tak, jeszcze pod rządami komunistów narodziła się chyba pierwsza organizacja skupiająca młodych ludzi, którzy równie krytycznie odnosili się do komunistów, demokracji i „Solidarności” oraz demokratycznego Zachodu, w którym szanowaliśmy tylko rozwiązania gospodarki rynkowej. Tak narodziła się we mnie i w Polsce opozycja przeciw temu co popularne, przeciw rządzącym i przeciw opozycji. Mój antydemokratyzm stał się doktrynalny i polityczny. A jako, że byłem młody i ideowy, i romantyczny, i zafascynowany porządkiem i autorytetem, zarazem posiadając typową dla młodych chłopców skłonność do radykalizmu postaw i poglądów, bez problemu zostałem świadomym konserwatystą bez kompromisu, czyli konserwatystą-monarchistą-autorytarystą-antydemokratą. Teraz, gdy już z całą świadomością i całym przekonaniem mogłem tak o sobie powiedzieć, rzuciłem się w wir dalszej edukacji. Ambicje i cele polityczne przyszły później.

Dlaczego wciąż jestem antydemokratą

Wiele czynników wpływa na trwałość mojej antydemokratycznej postawy. Przede wszystkim w polityce ostatnich lat, w działającej na moich oczach demokracji, dostrzegłem anomalie, o których często czytałem u historycznych polskich i obcych antydemokratów. Na własnej skórze przekonałem się, że demokracja jest systemem fałszywym i parszywym, że użyję tego może zbyt dosadnego słowa. Obserwując każdorazową walkę wyborczą, sięganie „polityków” po najbrudniejsze chwyty i granie na najniższych instynktach mas, zaśmiecanie ulic i ludzkich umysłów papierową propagandą, upewniłem się, że demokracja nie jest przejawem wolności i równości, tylko nadzwyczajnym narzędziem w rękach polityków chcących zdobyć władzę lub ją utrzymać. Demokracja jest jednym wielkim mitem, a właściwie zbiorem przeróżnych mitów, z których najpoważniejsze chyba najpełniej motywują mój antydemokratyzm. Fałszywe przekonanie o demokracji to takie, w którym demokracji przypisuje się fikcyjne cechy mówiąc, iż demokracja jest systemem: 1/ wolności, 2/ moralnym, 3/ wyłaniającym najlepszych, 4/ gwarantującym stabilność władzy, 5/ realizującym wolę narodu, 6/ afirmującym prawdę, 7/ najlepszym do rozwoju wolnego rynku, aż wreszcie, że 8/ demokracja jest koniecznością. Na czym polegają te mity, które dostrzeżone tak orzą moją świadomość? Ad. 1/ Demokraci nie dają wbrew swym zapewnieniom wolnego wyboru głosowania lub nie głosowania. Nie chodzi tu tylko o to, czy ktoś zagłosuje na mego konkurenta, lecz o to, czy ktoś w ogóle pójdzie głosować. Demokraci bowiem boją się bankructwa swego systemu. Aby on funkcjonował, muszą napędzać w massmediach ludzi do urn, gdyż tylko odpowiednia frekwencja głosujących uwiarygadnia demokrację. Tak więc presją propagandy zmusza się do głosowania nawet tych, którzy nie znają się na polityce, by nie doszło do kompromitującej sytuacji, w której do urn pójdzie np. 10% uprawnionych do głosowania. Ad. 2/ Demokracja jest niemoralna, gdyż tak naprawdę, choć ludziom się wmawia, że decydują oni, to faktycznie o preferencjach społecznych decydują politycy. Niemoralność tego systemu polega na tym, że najpierw przez populistyczną agitacją budzi się w ludziach najniższe instynkty i podsyca pęd do rządzenia. Później zatruwa się społeczeństwo atmosferą niepotrzebnej walki, wzajemnych oskarżeń, pustych obietnic przyszłej szczęśliwości, by wreszcie powiedzieć, że rządzą tylko przedstawiciele ludu przez ten lud wybrani. Tymczasem politycy, którzy sterują masami, po realizacji swych partykularnych, egoistycznych celów, po wyborach, czy referendum przestają interesować się swymi wyborcami. Ad. 3/ W demokracji nie wyłania się najlepszych, gdyż nie jest to możliwe. Ludzie wybierają kierując się emocjami i pod wpływem propagandowej manipulacji. Ci zwykli, głosujący ludzie są z przyczyn oczywistych niekompetentni politycznie, a zatem niekompetencja tłumu w sprawach państwowych siłą rzeczy nie może wyłonić z siebie kompetencji politycznej, tylko niekompetencję. Ponadto o miejscu na scenie politycznej w demokracji decydują często nie kompetencje, tylko „kolesie z klucza partyjnego”. Ad. 4/ Demokracja jest absolutnie niestabilna, co notorycznie doświadczamy w naszym kraju. Rządzący „przyrastają do stołków”, a opozycja „idąc po trupach” chce ich z tych stołków zrzucić. Walka o stołki jest również na szczytach władzy w tym samym obozie. Nikt nie ma chęci i czasu czekać na swoją ewentualną kolejką w następnej kolejce. Wytwarza się stan ciągłego wrzenia politycznego, a aby przyspieszyć upadek aktualnie rządzących, opozycja podsyca wrzenie społeczne. Permanentny stan rewolucyjnego wrzenia widać także w samej administracji państwowej. Wiadomo przecież, że zmiana ekipy oznacza wymianę większości urzędników państwowych wyższego szczebla. Ad. 5/ Wskazywałem już powody, dla których demokracja nie może realizować woli narodu. Podam teraz jeszcze jeden. Przede wszystkim jedno pokolenie „polityczne” nie jest jeszcze narodem, który jest wielką historyczną całością obejmującą również umarłe pokolenia. Wolę narodu otrzymuje się w demokracji przez zsumowanie woli jednostek, jednak mechaniczne zsumowanie głosów nie wyrazi przecież nawet woli części narodu, której przecież nie da się ująć arytmetycznie. Ponadto większość społeczeństwa nie może decydować o losach całego społeczeństwa zgodnie z dowolnym kierunkiem swej woli. Potrzebna jest myśl jedna, stała, prawdziwa, a nie mechaniczne wyliczenie woli masy. Instrumentalne potraktowanie człowieka przez demokratycznych polityków świadczy o ich braku szacunku dla narodu i jednostek jako istot bożych. Ad. 6/ Oczywiście demokracja nie jest prawdą, gdyż demokraci zatracili przez kompromisy i układy umiejętność rozpoznawania dobra i zła. Demokracja bowiem, mająca swe ideowe źródło w sceptycyzmie, ze swej natury pozbawionej transcendencji, jest obojętna na dobro i prawdę. Ponieważ dla demokratów wszystko jest względne, wszystko zależy od liczby a nie od rozumu, negują prawdę stałą i absolutną. Za prawdę uznają to, co rozstrzyga większość. Swego czasu przegłosowali, że Boga nie ma, i wielu do dzisiaj tak sądzi. Wiem, wierzę, że takiej prawdy, która ma charakter sakralny, ani nawet żadnej innej prawdy nie można poddać pod głosowanie, gdyż nawet większościowa wola ludzka nie może przesądzać o tym, co jest dobre, a co złe. Ad. 7/ To że demokracja „opiekuje” się wolnym rynkiem, historia totalnie zanegowała. Wystarczy popatrzeć na rozwój ekonomiczny azjatyckich tygrysów, gdzie panuje albo monarchia, albo autorytaryzm (albo jedno i drugie). Wystarczy poznać rozwój ekonomiczny Portugalii pod rządami Salazara (wyprowadził kraj z długów, zlikwidował inflację i bezrobocie, a następnie utworzył rezerwy złota i dewiz rozgrabione później przez „demokratów”), frankistowskiej Hiszpanii (w latach 60-tych wskaźnik przyrostu gospodarczego jeden z najwyższych na świecie), czy Chile pod rządami Augusta Pinocheta (m.in. przeprowadzono totalną prywatyzację, zniesiono cła, kontrolę cen i znów stopa wzrostu gospodarczego była jedną z najwyższych na świecie). A czy Małgorzta Teacher poradziłaby sobie ze strajkującymi związkowcami, gdyby była praktykującą demokratką? Ad. 8/ Demokracja będzie koniecznością do czasu, gdy znajdą się ludzie, którzy uwierzą, że można zneutralizować demokrację i którzy będą mieli odwagę tym się zająć. Muszą jednak pamiętać słowa Karola Maurrasa, iż „dyktatura ma sens, jeśli prowadzi do monarchii dziedzicznej”. Wierzę, że jako katolik i monarchista mogę wyrzec się demokracji tak, jak wyrzekam się grzechu.

Powyżej zarysowałem ideowe źródła mej antydemokracji. Faktem jest jednak, że łatwo mi być antydemokratą, gdy patrzę na demokrację krytycznie z założenia, gdy z góry zakładam, że emocje niekompetentnego tłumu wyborczego mogą wyłonić z siebie tylko niekompetencję. Łatwo być antydemokratą, gdy się założyło jako dogmat nie do zbicia, nie podlegający dyskusji, że demokracja jest zła. Czy jest to fanatyzm? Raczej hermetyzm myślowy. Reasumując: jestem niechętny demokracji z teorii (utrwalonych przekonań wyniesionych z okresu kształtowania się mych poglądów) i zaobserwowanej praktyki polityki demokratycznej.

Na pewno moja postawa i poglądy są reakcjonizmem za wszelką cenę. Mój sprzeciw wobec demokracji wynika z pewnej mody w mym środowisku na „konserwatyzm bez kompromisu”, czyli m.in. bez demokracji, a z monarchią jako postulatem ideowym. Jestem wciąż ideowy i chcę być wyrazisty politycznie, bo jest moda wśród ludzi młodych na prawicy na ideowość w stu procentach nielewicową. Jestem skrajnym reakcjonistą na tej samej zasadzie, jak skrajni radykałowie lewicy. Tak jak oni zawsze podziwiają siebie za swój brak kompromisu i również każą innym podziwiać swoją radykalną postawę, tak ja również jestem dumny ze swego reakcjonizmu, ale często w sposób niezwykle egocentryczny. Jestem antydemokratą, bo otaczający mnie ludzie, moi znajomi mają takie poglądy. Do tego nie mogę być mniejszym antydemokratą od nich, bo świadczyłoby to o mnie, że jestem „miękki”, bez zasad. Jestem niezmiennym antydemokratą z mody i konformizmu.

Jako Prezes Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego, stowarzyszenia głoszącego hasła sprzeciwu wobec demokracji, ze swej funkcji tym bardziej nie mogę pozwolić sobie na jakieś ustępstwa wobec demokracji. Muszę być autorytetem, przykładem, a taki mogę być jako niezłomny i konsekwentny. Skoro raz wzniosło się sztandar antydemokracji, trzeba przy nim pozostać. Akceptacja demokracji jako filozofii, jako zbioru zasad oznacza w środowisku do którego należę i które jako Prezes współkreuję, zdradę ideałów, brak charakteru, upadek autorytetu.

Tymczasem ja jako Prezes muszę kierować Klubem, który w swej wewnętrznej strukturze również jest niedemokratyczny. Przekonałem się na własnym przykładzie kierownika Klubu, że ograniczenie demokracji w zasadach funkcjonowania Klubu (mamy chyba najmniej demokratyczny, zarejestrowany Statut) umożliwia mi: trwanie u steru Klubu nieprzerwanie i bez zagrożenia od 1988 roku, niemal dowolne dobieranie i rotację najbliższych współpracowników wedle mej woli, wreszcie autentyczną władzę o charakterze suwerennym, co daje olbrzymie możliwości w kierowaniu ludźmi, sprawami klubowymi i ingerowaniu w sprawy klubowe wszędzie tam, gdzie taka ingerencja jest potrzebna. Zasmakowałem małej władzy autorytarnej, zobaczyłem co znaczy nie być ograniczonym przez innych, co znaczy podejmować decyzje samodzielnie lub kolegialnie (a w gruncie rzeczy i tak samodzielnie) tylko w zależności od własnej woli i móc je realizować. Jestem antydemokratą z funkcji prezesa stowarzyszenia antydemokratycznego, bo tak wygodniej i skuteczniej kierować Klubem, bo tak przyjemniej dla mnie, a jak mi się również wydaje, korzystniej dla Klubu. Zatem nie mogę być demokratą doświadczając pozytywów braku demokracji, choć w tak wąskim zakresie.

Jestem antydemokratą, bo lubię intrygować, polemizować z otoczeniem ludzi przypadkowych. Nie jest to tylko pasja nawracania na antydemokratyczny monarchizm, ale przede wszystkim chęć pokonania w dyskusji ludzi posiadających inne niż ja poglądy. Jest we mnie coś z rycerza, z wojownika, może sportowca. Ale właśnie nie jest to tylko chęć walki dla samej walki, jest to również chęć zwycięstwa. Ale nie zawsze jest to chęć zwycięstwa prawdy czy słuszności, ale chęć pokonania przeciwnika, chęć stworzenia wrażenia we mnie i otoczeniu, a może i w samym oponencie, że poległ w dyskusji. Uwielbiam staczać „intelektualne” pojedynki, ale nie znoszę przegrywać. Demokracja jest niezwykle wdzięcznym tematem do dyskusji, gdyż aż zadziwia swoją słabością i dekadencją, swoim anarchizowaniem życia społeczno-politycznego i podkopywaniem wszystkich możliwych autorytetów. Walka z demokracją i walka w obronie idei monarchistycznej pozwala mi się wyżyć intelektualnie, przynosi mi samozadowolenie, gdy mogę walczyć z demokratą i pokonać go. A do każdej walki podchodzę bardzo poważnie, nawet polemikę i spór dla zabawy, dla ćwiczenia traktuję z pełną powagą. Traktuję moje praktykowanie antydemokracji jako jeden z etapów, jeden ze sposobów nauki bycia politykiem, ale przydaje mi się to także w publicystyce, którą uprawiam. Ale równie dobrze, jak mi się zdaje, mógłbym poświęcać się w swej niechęci dla jakiejkolwiek innej antyidei.

Na czym polega mój antysprzeciw wobec demokracji

Jak już pisałem nie mogę popierać demokracji, nie bardzo mogę nawet dostrzegać pozytywnych cech demokracji, ale w wyznawanej doktrynie konserwatywnej znalazłem małe okienko, do ewentualnego odwrotu z zajmowanych demonstracyjnie i ostentacyjnie pozycji antydemokratycznych. Znalazłem sobie swoiste alibi dla demokratów. Zatem nie chwalę demokracji, ale w pewnych kwestiach głośno, a w pewnych po cichu nie sprzeciwiam się jej.

Moim swoistym alibi jest wyrażana głośno aprobata dla demokracji na szczeblu lokalnym. Pomaga mi tu zresztą sam konserwatyzm, który zakłada władzę silną i suwerenną, ale jednocześnie nie mogącą ingerować w suwerenność osób. Jak głosi slogan konserwatystów: głowa państwa musi mieć szerokie prerogatywy, ale tak ujęte w konstytucji, aby nie móc ingerować w bezpośrednie życie obywateli. Jeśli konserwatyzm chce odseparować społeczeństwo (masy) od wpływu na władzę naczelną, tak chce dać wolność decydowania o swym losie na szczeblu lokalnym, gminnym, samorządowym. Nie musi się to nazywać demokracją, ale często dla celów propagandowych, dla populistycznej propagandy partyjnej, używa się tu słów demokracja lokalna. Jest to również świetne pojęcie-klucz, gdy nadmierny antydemokratyzm grozi oskarżeniem o np. faszyzm. Gdy ktoś oskarża mnie o tę ideowo-polityczną dewiację, wtedy potrafię wypowiedzieć się w tonie: „jestem antydemokratą akceptującym demokrację”. Jest to jednak tylko pozorna sprzeczność, tym bardziej, że ja naprawdę wierzę, że gdy demokracja nie sprawdza się na szczeblu najwyższym, przy jej likwidacji musi być zastosowana na szczeblu niższym, zdaje się mniej groźnym dla państwa i samej władzy. Ja tu nie popieram demokracji w sensie idei (słowo demokracja zawsze i wszędzie, gdy tylko mogę, zastępuję słowem wolność), ja ją akceptuję z punktu widzenia pragmatyzmu. Mam bowiem świadomość, że ludzie gdzieś będą chcieli i musieli wyładowywać swoją energię i przyzwyczajenie do „politykowania”. Patrząc z punktu widzenia władzy, widzę konieczność wpuszczenia ludzkiej chęci decydowania, czy współdecydowania o sobie na inne tory, bardziej realne i bardziej bezpieczne – dla wszystkich. Jednak jest to spojrzenie państwowca już z punktu widzenia sprawującego władzę. Jest to zabezpieczenie się przed zbyt nachalnym atakiem demokratów.

Jednak jest to tylko jedna strona medalu, tj. mojej akceptacji dla pewnych form demokracji, z „ideowego” punktu widzenia. Druga strona medalu jest czysto pragmatyczna, egoistyczna i zupełnie utajniona. Jest ona związana z moimi ambicjami politycznymi. Jestem dogmatycznym antydemokratą, ale po cichu akceptuję demokrację, gdyż doceniam w niej, w mej próżności, ten mechanizm wciągania przeciętnych do władzy. A ja chcę przecież do tej władzy się dostać. Dopóki nie jestem władzą, demokracja może mi być potrzebna jako swoista katapulta. Traktuję ją instrumentalnie, ale jednak traktuję. Dlaczego w mojej kalkulacji przyszłego polityka w pewnym stopniu stawiam na demokrację? Ano mam świadomość, że wcale nie jestem genialny. Doskonale zdaję sobie sprawę z moich zalet i wad, z wad, które w ustroju „arystokratycznym” eliminowałyby mnie jeśli nie z samej polityki, to przynajmniej z władzy. Jestem inteligentny, ale w gruncie rzeczy przez wrodzoną słabą pamięć posiadam dość ograniczoną wiedzę ogólną, nie znam właściwie żadnego języka i właśnie tylko demokracja może umożliwić mi wpływ na władzę. Liczę, że krytykowana przeze mnie tendencja demokracji do wynoszenia przeciętnych wyniesie również przeciętnego Artura Górskiego. Gdy to się stanie, będę gorącym zwolennikiem zlikwidowania demokracji. Zresztą już teraz na pytanie bezkompromisowych antydemokratów o źródło mej-antydemokraty chęci uczestniczenia w polityce demokratycznej odpowiadam: „Chcę dostać się do parlamentu, by przyczynić się do likwidacji parlamentu”. Można tu zadać pytanie, czy faktycznie wtedy, gdy będzie taka możliwość, się na to zgodzę. Pewnie tak, jeśli nie będzie to oznaczało samobójstwa politycznego. Właściwie demokracja jest dzisiaj dla mnie-antydemokraty być albo nie być w polityce. Jak wspomniałem, jestem dość przeciętny, ale zarazem politykowanie jest właściwie jedyną rzeczą, którą robię od dawna (jako prezes Klubu), do której się przygotowywałem teoretycznie (studiując politologię w ATK i nauki polityczne na UW) i którą, powiedzmy, potrafię. Nic innego nie potrafię, nie jestem nawet dobrym publicystą, zresztą nie mogę nim być robiąc podstawowe błędy ortograficzne, których dyzortografia i dyzgrafia nie usprawiedliwiają. Zatem demokracja i antydemokratyzm będą moim chlebem, w demokracji z moim antydemokratyzmem będę kimś w polityce lub będę nikim w życiu. Nie mam innego wyboru jak podjąć się udziału w polityce z tą świadomością i z wyżej opisanymi założeniami. Muszę kroczyć dalej drogą demokracji z mym wielkim sprzeciwem i koniecznym dla mnie małym antysprzeciwem wobec demokracji.

 

+Dr Artur Górski

 

Kategoria: Myśl, Polityka, Publicystyka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *