banner ad

Sztajer: Demolandia atakuje

| 4 grudnia 2017 | 2 komentarze

Piętnaście minut. Tyle przeciętnie trwał egzamin u profesora Dolosusa. Od kiedy ostatnia dwójka zamknęła za sobą drzwi do sali egzaminacyjnej, minęło dokładnie pięć. Oznaczało to, że zostało jeszcze około dziesięciu minut, aż ta para zostanie przepytana i następny egzaminowany zostanie wzięty w obroty. Stultey nieustannie spoglądał na zegarek, nerwowo przechadzając się wzdłuż korytarza. Co prawda jedyną konsekwencją ewentualnego oblania egzaminu było powtórzenie go raz jeszcze, a potem – w razie kolejnego niepowodzenia – znów i znów, ale Stultey odczuwał irracjonalny dyskomfort przez stanięciem oko w oko z egzaminatorem, nawet tak liberalnym jak Dolosus.

            Trudno zresztą było o profesorów surowych. Wszelkie zachowania noszące znamiona dyskryminacji niestandardowo uposażonych umysłowo studentów eliminowały z zawodu wykładowcy akademickiego. Przesadne epatowanie informacjami, stawianie pytań i wymaganie odpowiedzi na nie, czynienie uwag mogących obrazić studenta – wszystko to w oczywisty sposób godziło w podstawowe prawa osoby zdobywającej wiedzę. Stultey pluł sobie w brodę, że poszedł na studia od razu po szkole średniej – był ostatnim rocznikiem, na którym praktykowano archaiczny zwyczaj egzaminowania. Gdyby poczekał jeszcze rok, ten horror by go nie dotyczył.

            Zganił siebie w duchu za uleganie tak silnym emocjom. Czuł się słaby psychicznie, nieprzystosowany do życia. Był nerwowy, łatwo się poddawał. Dlatego właśnie – przynajmniej z jego perspektywy – innym zawsze wiodło się lepiej. Nie brakowało im siły, która pozwalała im inicjować rozmowę z dziewczynami, które im się podobały, przebojem zdobywać stanowisko pracy w zawodach technologicznych i być królem zabawy na weekendowych imprezach. Stultey był pasywny, skryty i robił wszystko dwa razy za wolno. Poszedł na studia, i to studia humanistyczne, które poza niszowymi zawodami w kulturze, przeznaczonymi dla najlepszych, zapewniały jedynie dochód gwarantowany i łatkę nieudacznika. Nie był przecież nawet specjalnie wybitny czy skory do nauki. Właściwie to – i myśląc o tym, coraz bardziej siebie nienawidził –  nie umiał i nie lubił się uczyć, a jedyną racją, dla której się tu znajdował był strach przed życiem. No, była jeszcze ta mała iskierka ciekawości, która kazała mu czasem zastanawiać się nad rzeczami oczywistymi. Ale, skonstatował z goryczą, co z tego, skoro był z reguły zbyt leniwy, żeby szukać odpowiedzi na rodzące się w głowie pytania; jeśli zaś jakimś cudem ktoś podał mu je na tacy, gnuśność nie pozwalała wgłębić się w przedmiot studiów.

            Żeby oderwać się od tych ponurych myśli, które tylko napędzały strach przed egzaminem, wlepił wzrok w poczet rektorów, rozciągający się na ścianie korytarza. Siedmiu rektorów temu stanowisko to piastował profesor Mutans, a jego zdjęcie było obiektem drwin. Tajemnica poliszynela, podawana z ust do ust głosiła, że zdjęcie dlatego jest takie nieudane, że zostało zretuszowane – początkowo Mutans, ulegając modzie na anachroniczną dziś i śmieszną w gruncie rzeczy aplikację Instagram (która chyba już za jego czasów trąciła myszką, ale tak to właśnie jest z oderwanymi od życia naukowcami) założył sobie filtr jednorożca i kazał wywiesić tak przerobione zdjęcie. Było to tym bardziej prawdopodobne, że panowała wtedy moda na zaprzeczanie sztywnym formom prezentacji w życiu publicznym i zaczęto dozwalać na śmieszne zdjęcia na paszportach, legitymacjach i dowodach osobistych. Jak każda moda, i ta przeminęła, a zdjęcie rektora Mutansa zostało niezdarnie zretuszowane.

            Skrzypnięcie drzwi, szuranie, i jednoczesny niemal głos profesora Dolosusa wytrąciły Stulteya z rozważań.

            – Stlutey Seek, to pan?                                                      
Skinął głową, nerwowo poprawiając mankiety koszuli.

            – Zabrakło dla pana pary?
„Jak zawsze” – pomyślał Stultey.

            – Tak – odpowiedział.

            –  Zapraszam.

Stultey wszedł na dużą aulę z kilkudziesięcioma rzędami krzeseł, wznoszących się nad punktem centralnym, który stanowił podest z biurkiem. Dolosus wskazał mu miejsce na jednym z krzeseł stojących przy tym biurku.

            – Przepraszam, że naszą rozmowę musimy odbywać w takich warunkach, na dużej auli nie zapewniającej komfortu psychicznego i sugerującej asymetrię między nami – powiedział głośno i teatralnie. Zawiesił głos, po czym dodał już normalnym tonem:

            – W moim gabinecie jest remont, zresztą … Dobra, siadajmy, raz – dwa i będziemy mieli to z głowy.

Stultey usiadł i w głowie zaszumiała mu pustka. Niech to szlag, pomyślał rozpaczliwie, czemu muszę się tak denerwować przy byle okazji?

Tymczasem Dolosus odkaszlnął i powiedział:

            – Proszę zadać jakieś pytanie na temat, który zainspirował pana podczas moich zajęć. Porozmawiamy.

Stultey jęknął w duchu. Koniec! Chyba jednak Dolosus nie był taki liberalny; teraz na przykład pogrywał na granicy dopuszczalnych zachowań. Zamiast zadać proste pytanie z Listy Pytań i Odpowiedzi, którą rozdawano przed egzaminem i przy odrobinie wysiłku i wolnego czasu można ją było zaimplementować sobie wprost do kory mózgowej, wymagał tego!

            Stultey gorączkowo dokonał przeglądu zagadnień, z którymi wiązał Dolosusa i starał się sformułować sensowne pytanie. Egzaminujący spostrzegł widocznie, że Stultey szarzeje na twarzy, bo obronnym gestem wzniósł rękę i powiedział głośno:

            – Oczywiście ma pan tyle czasu, ile pan potrzebuje! Jeśli ten model egzaminu panu nie odpowiada, wymyślimy coś innego.

Powiedziawszy to, odetchnął i osunął się lekko na krześle. Wbił wzrok w przeciwległą ścianę, i starając się nie demonstrować żadnych oznak zniecierpliwienia, czekał. Stultey wiedział jednak, że jest ostatnim studentem do przeegzaminowania, i tylko jego odpowiedź dzieli Dolosusa od obiadu, sjesty, udania się do domu. Ta świadomość nie pomagała.

            W stresie robi się głupie rzeczy. Czy można jednak zrobić aż tak głupią rzecz?

Istotnie bowiem, była jedna sprawa, nad którą Stultey się czasem zastanawiał.

            – Czy to prawda, że nasz Wydział Nauk o Demokracji nazywał się kiedyś Wydziałem Nauk Politycznych? – wypalił.

Dolosus postawił oczy w słup, chwycił się otwartymi dłońmi kantów katedry i rozejrzał się nerwowo po sali. Po chwili, jakby coś go tknęło, machnął ręką, a jego oczy znów zasnuły się mgiełką znużenia. Konfidencjonalnie pochylił się w stronę Stulteya:

            – Panie Seek, muszę panu powiedzieć, że właściwie nie jestem zwolennikiem traktowania studentów jak dzieci. Prawdę trzeba znać, a o przeszłości mówić otwarcie. Mieliśmy niełatwą i miejscami trudną historię, no i cóż.

            Rozluźnił się jakby, założył nogę na nogę, i, patrząc w jakiś punkt na suficie, zabębnił palcami w stół.

            – Jest pan, odważny, panie Seek, i choćby za to otrzyma pan promocję. Daję słowo, gdyby obowiązywał system ocen sprzed pięćdziesięciu lat, postawiłbym panu za tę odwagę najwyższą ocenę A – kąciki ust Dolosusa uniosły się w sentymentalnym uśmiechu. Pogmerawszy w kieszeni marynarki, wyciągnął elegancką lufkę, bibułkę, złoconą zapalniczkę i woreczek ze sproszkowaną substancją. Niespiesznie zwinął skręta i już po chwili po sali rozszedł się kojący zapach marihuany. „Niech to szlag, on chyba już zrobił sobie sjestę. Poczuł się dobrze i będzie teraz trzymać mnie tutaj   Bóg wie ile” – pomyślał zniechęcony Stultey. Załaskotało go w nosie i z trudem powstrzymał się od kichnięcia. Po chwili automatycznie włączyła się wentylacja, identyfikując opary.

            – Zechce pan zapalić? – Dolosus podsunął Stulteyowi akcesoria.

            – Dziękuję, lekarz zabronił.

Dolosus przymknął oczy i przeciągnął się nieznacznie.

            – Problemy z gardłem – dorzucił Stultey tonem usprawiedliwienia.

            – Niezmiernie mi przykro – odparł Dolosus – ach, właśnie, proszę mi dać Kartę Studenta.

Stultey przeraził się, że nawet tego zapomniał wziąć ze sobą, ale po chwili namacał w teczce tekturowy arkusz. Dolosus z grymasem żenady postawił na karcie pieczątkę z uśmiechniętym ludzikiem w birecie i todze, po czym przeskanował kartę  infogramem. Pyk! – przynajmniej semestr został zaliczony. Stultey odetchnął z ulgą.

            Dolosus jednakże go nie wypraszał. Pewnie faktycznie chce odpowiedzieć na pytanie. Boże.

            – Wracając do pańskiego pytania – podjął profesor, którego teraz  Stultey ledwie dostrzegał spoza oparów marihuany – to tak, istotnie nie zawsze nazywał się tak, jak obecnie.

Przerwa.

– Zawsze powtarzam, że nie należy abstrahować od kontekstu historycznego. To, co jest oczywiste dziś, nie zawsze takie było. I nie ma w tym … jakby … nic niewłaściwego, z perspektywy historycznej. Inaczej mówiąc, faktu, że przed Alexandrem Flemingiem i wynalazkiem penicyliny nie znano działania antybiotyków, nie można nazwać moralnie złym, jakkolwiek ta niewiedza niosła ze sobą złe skutki, takie jak śmierć osób, które mogłyby zostać uratowane za pomocą antybiotyku, gdyby potrafiono taki wytworzyć.

Stultey nie rozumiał, po co Dolosus mu to mówi. Uwierał go kołnierzyk, dym powodował nieprzyjemne podrażnienie śluzówki, a za progiem sali czekały wakacje na studenckim dochodzie gwarantowanym. Dużo dobrych gier symulacyjnych. Na nowym sprzęcie, który spokojnie jest dostępny za kwotę z dochodu studenckiego. Może jakiś wyjazd. Tymczasem ten tu profesor, nie mogąc się chyba spełnić w zwykłej praktyce dydaktycznej, postanowił pomęczyć Stulteya w ostatni dzień egzaminacyjny. I za co?

– Proszę mnie źle nie zrozumieć. Oczywiście, jak każdy człowiek żyjący w obrębie naszej zaawansowanej cywilizacji, otoczony kulturą, która wymaga od nas poziomu właściwego homo sapiens, życzyłbym sobie gorąco, żeby żadne nieszczęścia wynikające z zacofania technologicznego nigdy nie wydarzyły się żadnym konkretnym ludziom w szczególności ani ludzkości w ogólności. Ale – i tu Dolosus zawiesił głos, zaciągnął się głęboko papierosem, wydmuchał potężną smugę dymu, po czym kontynuował: – ale nie jestem dobrą wróżką. Gdybym nią był, przywróciłbym zdrowie każdemu chorującemu w przeszłości, którego nie były w stanie uleczyć nieistniejące jeszcze wynalazki medycyny; obsypałbym złotem głodujących na skutek nieurodzajów, których skutków nie dało się zniwelować nieistniejącą jeszcze podówczas zaawansowaną produkcją rolną i tak dalej, i tak dalej. Ale jak pan oczywiście wie, dobre wróżki nie istnieją. W tym sensie nieszczęścia historii są nieodwracalne, i jako takie nie podlegają ocenie moralnej, a przynajmniej jest to rzeczą co najmniej, no cóż, bardzo dyskusyjną. Rozumie pan?

– Rozumiem.

Dolosus spojrzał na niego.

– Od początku wyglądał mi pan na bystrego studenta. Nie wiedziałem, że jest pan też odważny.

– Wręcz przeciwnie, wcale nie jestem odważny. I nie jestem …

Lecz Dolosus nie słuchał go, przerwał mu niecierpliwym ruchem ręki i kontynuował monolog. W gruncie rzeczy Stultey był mu potrzebny jak dziura w moście; mówił do siebie, a student był tylko martwą figurą w audytorium, mającą zapewnić złudzenie bycia słuchanym. Cholerni intelektualiści, pomyślał Stultey, czując w dodatku ssanie w brzuchu. Zaczynał być głodny.

– Zupełnie tak samo jest z nauką o demokracji. To, że kiedyś uważano, że istnieją alternatywy – a ostatnie słowa Dolosus wypowiedział podniesionym tonem, niemal prowokacyjnie – jest oczywiście faktem godnym ubolewania, faktem, który został przezwyciężony wysiłkiem pokoleń, a zwycięstwo to było i pozostaje największym osiągnięciem ludzkiej myśli społecznej. Ale przecież wszystko ma wartość poznawczą. Nawet dawne błędy. Jakkolwiek, jak pan sam dobrze wie, współczesna metodologia historii odradza epatowanie wiedzą o wojnach i totalitaryzmach – tu Dolosus ściszył głos, jakby wypowiadał wulgarne słowo –  niektórzy historycy uważają za cenne mimo wszystko nie zarzucać zupełnie badań na ten temat. Wartość poznawcza, jak już powiedziałem.

Przerwa.

Stultey miał wrażenie, że nie wytrzyma i zaraz się rozpłacze.

– Nie możemy abstrahować od faktu istnienia alternatyw, fałszywych oczywiście, do demokracji, tym bardziej, że w czasach nam współczesnych istnieją przecież w Czwartym Świecie regiony, w których wciąż się wierzy w istnienie owych! – Dolosus zapalał się coraz bardziej, odłożył wypalonego papierosa na popielniczkę, gestykulował.

– Osobiście prowadzę badania na temat ustroju i warunków życia ludności zamieszkującej górny bieg rzeki Got. Informacje mam z drugiej ręki, bo oczywiście nie znam nikogo, kto by się tam zapuszczał, ale w Internecie sporo jest publikacji na ten temat. Jest to tym bardziej interesujące, że w kuluarach – ale już nie pod tajemnicą – mówi się o projekcie przeprowadzenia pewnej misji na tych ziemiach. Słyszał pan może?

– Nie miałem okazji – odparł Stultey słabym głosem.

– Pan mi pomoże – zobaczył wycelowany w siebie palec Dolosusa – stworzymy prezentację na temat ziem nad Gotem. Tą prezentacją otworzę cykl wykładów w przyszłym roku akademickim. Jak już powiedziałem, nie jestem zwolennikiem traktowania młodzieży jak niczego nieświadomych dzieci, naszym obowiązkiem jest nauczyć ludzi mierzyć się z faktami, choćby i najgorszymi …

Kwadrans później Stultey opuszczał salę z dokładnymi wytycznymi co do zbierania i opracowania informacji na temat ustroju dzikich terenów Czwartego Świata w rejonie rzeki Got (typowa monografia nawiedzonego profesorka, aspekt blablabla w twórczości blablabla w stuleciu blablabla w wypizdowie blablabla, ale tylko w pełnię księżyca, myślał wściekły Stultey). A wiec będzie jednak musiał coś zrobić. To już podchodziło pod konieczność zapracowywania sobie na studencki dochód gwarantowany, podczas, gdy inni mieli go za darmo. Jawna niesprawiedliwość. Tak zepsuć wakacje! Poirytowany, kopnął w drzwi windy.

 

***

Najpierw Paradise.net, tego Stultey nie potrafił sobie odmówić. Postanowił co prawda zabrać się do pracy od razu, żeby jak najszybciej mieć zadanie za sobą, ale po ciężkim egzaminie potrzebował chwili zapomnienia.

Wyjął z lodówki butelkę z napojem stylizowanym na archaiczną Coca – Colę, dobrze nią potrząsnął i podważył korek. Częściowo zalał i tak już brudną podłogę. W nozdrza uderzył go słodkawy zapach kapsetaminy, która najlepiej chyba ze znanych na rynku substancji imitowała dowolne smaki i zapachy. Wpakował sobie szyjkę butelki do ust i pił łapczywie, a po obu stronach ust ściekły małe strużki napoju. Otarł brodę wierzchem dłoni, upuścił butelkę na podłogę, wyjął z lodówki drugą i udał się do pokoju.

Mimo, że panował tam półmrok, Stultey perfekcyjnie ominął sterty ubrań i opakowań po posiłkach i usiadł przed wyświetlaczem. Zalogował się do sieci, po czym postanowił udać się prosto do internetowego przybytku rozkoszy. Jak przed każdym wejściem na dowolną stronę internetową, i tym razem wyświetlił mu się obowiązkowy pakiet referendalny. Niecierpliwie klikał losowo „Tak” i „Nie”; było mu gorąco i był zmęczony, ponadto Dolosus swoją głupią propozycja współpracy zepsuł mu dzień, nie czytał wiec nawet pytań referendalnych. Spełniwszy obywatelski obowiązek, mógł wreszcie zalogować się na Paradise.net. Zerknął w stronę okna – roleta była zasunięta szczelnie. Wybrał swoje ulubione dziewczyny, założył nogi na biurko, ręce zaś za głowę i pomrukując z zadowolenia, oddał się przyjemności oglądania śmiałych animacji.

 

Stultey nie zawsze do końca ignorował treść obowiązkowych pytań referendalnych, będących przepustką do zalogowania się na wybraną witrynę internetową. Choć to niewiarygodne, czytywał czasem pytania referendalne. Przy piwie koledzy żartowali z niego, że mogą poszczycić znajomością z gościem, który czyta obowiązkowe ankiety przed kliknięciem „Tak” lub „Nie”. Pamiętał nawet czasy, kiedy zastanawiał się nad odpowiedziami.

Ba! – na zajęciach z Historii Demokracji wykładowca opowiadał nawet, że w początkach istnienia obowiązkowych ankiet, kiedy nie wszyscy jeszcze rozumieli, z jakiej skali postępem, jeśli chodzi o wolności obywatelskie, mają właściwie do czynienia, budziły one prawdziwą sensację. „Dziś” – mówił  profesor Marcus –  „kiedy jest dla nas oczywiste, fundamentalnym prawem obywatela jest współdecydować o wszystkim, cokolwiek tylko nas dotyczy, traktujemy Ankiety Referendalne, podawane nam w najwygodniejszej możliwej – niemal inwazyjnej, jeśli można się tak, choć ma to swoje niewątpliwe uzasadnienie –  formie, rutynowo. Może zbyt rutynowo. Z drugiej strony, to dobrze, że traktujemy naszą wolność i możliwość decyzji tak, jak należy je traktować – jako elementarne prawo, którym oddychamy; które jest dla nas na tyle naturalne, że nie zastanawiamy się nad jego postacią. Nie zawsze jednak tak było. Gdy tylko wprowadzono Ankiety, w społeczeństwie nie do końca dorosłym jeszcze do dojrzałych form demokracji pojawiali się tacy, którzy kontestowali je jako utrudnienie korzystania z Internetu. Proszę państwa – nie zawaham się tutaj porównać tych malkontentów do dzieci, które w konieczności picia syropu na kaszel widzą coś przykrego, w dodatku nie dostrzegając jego związku ze swoim zdrowiem. Byli i tacy, którzy kontestowali kompetencje obywateli w rozstrzyganiu pewnych kwestii – nie będę jednak zagłębiać się w ich argumentacje, bo są to, na szczęście, zajęcia z Historii Demokracji, a nie z Historii Faszyzmu”.

Ojciec Stulteya opowiadał mu, że istnieli eksperymentatorzy, którzy próbowali konfrontować wyniki swoich chałupniczych ankietek na temat głosowań z decyzjami podjętymi przez rząd. Polegało to na tym, że badali – bądź próbowali badać – wyniki głosowań własną metodą, i sprawdzali, czy rząd istotnie stosuje się do wyników tych ankiet. Pomyśleć, że komuś się chciało. Stultey wzruszył ramionami. Nie dość, że śledzili poczynania rządu, co samo w sobie było nudne jak flaki z olejem i nosiło znamiona manii prześladowczej, to jeszcze wydawało im się, że potrafią w wiarygodny sposób, niezależnie od obliczeń Serwera Wyborczego, ustalić wyniki ankiet. Świry.

Stultey, dysząc ciężko, rozpieczętował pudełko z najlepszym zamorskim żarciem z knajpy za rogiem. Przez chwilę był rozdarty pomiędzy animacją (była zbyt dobra!) a tackami z jedzeniem (był niesamowicie głodny). Postanowił jednak połączyć obie palące potrzeby. Już wkrótce wił się niespokojnie na krześle, po brodzie spływała mu strużka tłuszczu, palce lepiły się od sosu majonezowego, a oczy zasnuły się mgiełką  lenistwa. Osiągnął stan sytości pod wieloma względami. Był spocony i zgrzany, ociężały i nieco oszołomiony. Czknął. Poklepał się po brzuchu, ale czkawka nie ustąpiła. Nie miał energii ani wstać, żeby odsłonić okna, ani nawet żeby poprawić się na krześle. Obejrzał jeszcze kilka animacji i uznał, że dziś nic już z tego nie będzie. Ściągając koszulkę i spodnie w drodze do łóżka, postanowił, że nazajutrz wstanie wczesnym rankiem i zmarnuje dzień na odkrywanie tajemnic mrocznego świata w górnym biegu rzeki Got.

            – Nie przejmuj się tym, Stult. Powiesz mu, że nic nie zrobiłeś, i tyle. Co ci może zrobić? Przecież nie zaryzykuje złamania praw studenta.

            Stultey wykrzywił twarz w grymasie wyrażającym sceptycyzm, niechęć do życia,  stagnację decyzyjną i dezaprobatę w jednym. Leniwym ruchem uniósł ciężkie ramię i sięgnął do wezgłowia łóżka po paczkę papierosów. Wiedział, że zasmarka się i zakaszle po napoczęciu choćby jednego, ale wolał zrobić cokolwiek niż wstać i zabrać się do tego, do czego nakazywały mu zabrać się resztki sumienia studenckiego – zbierania materiałów dla Dolosusa.

            – Zostaw to. Ciesz się ostatnimi dniami wolnego – kontynuował Iners – zaciągnąłem właśnie pożyczkę w Studenckim Funduszu Gwarantowanym, możemy pójść na automaty.

            – Znów pożyczkę? – zdziwił się Stultey. Po tych słowach wstrząsnęła nim fala kaszlu. Oczywiście. Krztusząc się, zgasił papierosa.

            – Jesteś chory, Stult. W takim stanie nie ma sensu za nic się zabierać. Nie pozwól, żeby nauka rujnowała ci życie – z emfazą zwrócił się do niego Iners. – Co do pożyczki … robiłem to dziesiątki razy. Nic się nie dzieje. Po prostu znowu mam kasę.

            – Wydaje mi się, że pożyczone przez ciebie pieniądze kumulują się w formie długu – zgryźliwie zauważył Stultey, poklepując się po obolałym, rozepchanym żołądku, napełnionym właśnie nuggetsami, które zamówili z Inersem. Całą górą. Z promocji. Nie można było przepuścić takiej okazji.

            – Mówię ci, że robię to od lat i nic się nie dzieje. Straszysz. Mam w tym doświadczenie. Fundusz pożyczkowy jest przecież po to, żeby pożyczać pieniądze, a nie po to, żeby robić sobie jakieś długi i biednieć – Iners wzruszył ramionami.

Stultey zerknął na niego, ale twarz Inersa pozostawała nieskalana. Musiał wierzyć w to, co mówi. Właściwie, Stultey sam nie był pewien, czy nie ulega przesądom, czarnym wizjom rzeczywistości. Przymknął powieki. Zasnąłby, gdyby mógł, ale pełen żołądek, wyrzuty sumienia i dziwna markotność, wynikająca z długiego wypoczywania, odpędzały sen.

            – Idziesz czy nie? – zapytał Iners ponaglająco – Umówiłem się z chłopakami.

            – Następnym razem – Stultey dokonał wysiłku podniesienia się z kanapy. Wyciągnął z szuflady biurka papiery od Dolosusa i uruchomił komputer. Nazajutrz zaczynały się zajęcia akademickie.

Iners prychnął.

            – Powodzenia, profesorku. Miłej zabawy przy tych papierach.

Stultey nie odpowiedział. Znów się zawiesił, nie mogąc przełamać się, by zacząć nadążać myślą za zaplanowanymi czynnościami. Machinalnie przerzucał kartki. Jęknął.

            Po dwudziestu minutach prób rozpoczęcia pracy podjął decyzję, że najpierw poogląda Dziewczyny. Co prawda, wszystkie swoje ulubione widział poprzedniego dnia, i jeszcze wcześniej. Ostatnio, oprócz jedzenia i grania w symulacje wojny, zamachów terrorystycznych i włamań właściwie cały czas oglądał Dziewczyny. Można nawet powiedzieć, że kompletnie mu się znudziły, a myśl o nich budziła mieszankę wstrętu, nudy i słabiutkich impulsów podniecenia. „Siła przyzwyczajenia” – pomyślał. Machinalnie wpisał adres portalu. Ankieta. „Czy popierasz zaangażowanie w krajach Czwartego Świata?”

            Westchnął ciężko. Cholerne studia. Cholerny Dolosus. Tym powinien się teraz zajmować. Zaangażowaniem w sprawy Czwartego Świata. Kliknął opcję  „tak” i doznał uczucia niejakiej satysfakcji. Co prawda każdy użytkownik Internetu musiał dziś tak czy inaczej odpowiedzieć na to pytanie w obowiązkowej ankiecie referendalnej, ale w jakiś sposób połechtała go myśl, że jako jeden z nielicznych nie zrobił tego machinalnie. Co więcej, ma coś wspólnego z tą sprawą. Może być tym, który faktycznie zaangażuje się w sprawy Czwartego Świata. Ten rodzaj satysfakcji, choć odczuwalny słabo jak muśnięcie lekkiej bryzy, był na tyle odmienny od ospałych, wyżętych z nowości form zaspokojenia, jakie Stultey fundował sobie na co dzień, że postanowił zrezygnować ze spotkania z Lolo i Isander ściagających kabaretki i gorsety i czym prędzej zająć się ustrojem panującym na terenach górnego biegu rzeki Got. Kiedy wstukiwał frazę „rzeka Got” w wyszukiwarkę, uczucie ekscytacji wzmogło się. Zrobił to; zaczął pracować nad prezentacją i, co najdziwniejsze, nie czuł się z tym źle. Może o to chodziło w nauce? Gdyby Stultey znał wyrażenie „bodźce intelektualne”, z pewnością właśnie by je zidentyfikował.
            O Boże. Zamarł nad klawiaturą, wpatrując się w depresyjne obrazki z Czwartego Świata. Ten rodzaj ubóstwa i brzydoty, jaki epatował z materiałów na temat ludności zamieszkującej nad rzeką Got, ustroju i historii tych nieszczęśliwych terenów, był w odbiorze nawet trochę przyjemny, jak dobry horror. Stultey poprawił się na krześle. Czekała go długa noc. Noc spędzona w koszmarnej atmosferze rzeki Got.

***

            – Codziennie dokonują państwo tysięcy wyborów, od istotnych i ważkich po bardzo prozaiczne, jak na przykład – w co się ubrać bądź jaką pastę do zębów wybrać. – Dolosus zawiesił głos.

Stultey niespokojnie kręcił się na krześle. Trochę stresował się przed publicznym wystąpieniem. Nie zwykł tego robić, to znaczy, nie w świecie rzeczywistym. Kiedy posługiwał się swoim awatarem w Internecie, brał udział w karaoke, tańczył na stole i podrywał dziewczyny. Ponieważ obserwowali go wtedy głównie znajomi, dostawał najwyższe noty – za wygląd, autentyczność i oryginalność. Wiedział, że to bullshit, i że ludzie machinalnie klikają wysokie oceny, oceniając swoich znajomych, ale przyzwyczaił się do komunikatu w roku ekranu: „90 % ludzi, którzy cię widzą, uważa Cię za zabawnego, przystępnego i interesującego. Gratulacje!”. Nie był pewien, czy publiczność in real life wystawi mu taką samą ocenę.

            – Wspominam o tym – kontynuował Dolosus, nieznośnie przeciągając cały ten proces – żeby uświadomić państwo, jak wielkie znaczenie ma wolność wyboru. Fun – da – men – tal – ne. I właśnie myśląc o tych drobnych sprawach, gdzie wybór wydaje nam się czynnością tak naturalną, jak oddychanie i tak niezbędną, jak sen czy jedzenie – możemy uświadomić sobie, jak wielką tragedią byłoby, gdyby nam go odebrano.

            Szmery, jak zwykle niosące się po auli, sugerowały, że wykład był jeszcze nie dość interesujący.

            – Proszę sobie wyobrazić, że ktoś narzuca państwu, w co mają się ubierać, co jeść, na jaki kolor farbować włosy, jaką wybrać karierę, jakich zasad przestrzegać. Proszę sobie wyobrazić, że ktoś, w tym momencie na przykład, szantażuje państwa kodeksem zasad, dajmy na to, dobrego wychowania, i zabiera państwu wszystkie mobilne urządzenia. Jedyne, co możecie robić, to siedzieć sztywno na swoich miejscach i wlepiać oczy we mnie i w pana Stulteya Seeka.

            Gwar ucichł. Na auli zaczynało być cicho jak nigdy dotąd. Stultey uśmiechnął się mimo woli. Ta wizja, odmalowana tak plastycznie, sprawiła, że umilkli, zastanawiając się, co jeszcze dziś usłyszą.

            – Proszę sobie więc wyobrazić, że ktoś steruje państwa życiem z całą precyzyjnością, minuta po minucie, państwo zaś dusicie się i kumulujecie w sobie wszystkie naturalne odruchy. Jak zwierzę złapane do klatki. Żeby pomóc państwu to sobie wyobrazić, zdecydowaliśmy się z panem Seekiem przeprowadzić pewien eksperyment. Będzie to oczywiście eksperyment dobrowolny, na który musicie państwo wyrazić zgodę. Jeśli ktoś nie życzy sobie brać w nim udziału, może spokojnie opuścić aulę.  – Teraz panowała absolutna cisza, nadając chwili posmak czegoś tyle uroczystego, co i nieco przerażającego. – Eksperyment polega na tym, że oddadzą państwo swoje urządzenia mobilne i gogle interaktywne, będą musieli państwo przez najbliższe pół godziny wysłuchać wykładu, koncentrując się tylko na nim, i stosować do moich poleceń. Zabronione jest rozmawianie i wychodzenie, o ile ktoś nie uczyni tego wcześniej, przed rozpoczęciem eksperymentu. Daję państwu chwilę na podjecie decyzji. Potem proszę chętnych o pozostanie, a pan Stultey zbierze państwa urządzenia mobilne do pudełka, które przez owo eksperymentalne pół godziny będzie znajdować się pod moim biurkiem.

            Po auli przeszedł szmer. Dyskutowano, naradzano się. Rozległo się szuranie krzeseł, wiele osób opuściło salę. Po chwili Dolosus zwrócił się do pozostałych:

            – Rozumiem, że wyrażają państwo zgodę na wzięcie udziału w eksperymencie?

Studenci pokiwali głowami. Stultey zszedł w przerzedzoną grupę, niosąc przed sobą przepastne pudełko. Komputery, telefony, infogramy, gogle wydawały głuchy dźwięk, zapadając się do środka. Gdzieniegdzie rozlegały się pojedyncze śmiechy, czuło się jednak atmosferę napięcia. Stultey uśmiechał się, widząc niepewne spojrzenia bladych studentek i ponure miny  studentów. Asystując przy eksperymencie, czuł ekscytację i pewną dozę wyższości, za które w głębi ducha się obwiniał. Kojarzyły mu się ze wszystkim, o czym uczono go, że jest złe – totalitaryzmem, nierównością, brakiem demokracji. I mieli rację – to sprawiało przyjemność. Ruda dziewczyna niepewnie wyciągnęła dłoń z telefonem. Wyglądała na jedną z tych wystraszonych mimoz, które nigdy nie wiedzą, czego chcą. Stultey lubił kreować tego rodzaju postacie na portalach erotycznych. Brał te dziewczyny w obroty i z zadowoleniem słuchał, jak krzyczały z bólu.

            – Proszę oddać telefon albo wyjść, mamy ograniczony czas – wymamrotał.

Dziewczyna zerknęła na niego spłoszona, jej kąciki ust drgnęły. Wypuściła telefon z dwóch palców, między którymi go ściskała.

To było coś innego. To było jeszcze coś innego niż te krzyczące animowane dziewczyny. Przyjemny dreszcz przebiegł Stulteyowi po plecach. Patrzył na rudą dłużej, niż to konieczne. Miała nieregularne rysy twarzy, zajęczą wargę i duże, zielone oczy, rozszerzone teraz wahaniem. Na tle bladych policzków wyraźnie odznaczały się rude piegi; z chwili na chwilę były coraz ciemniejsze.

            – Dziękuję – wycedził Stultey i odwrócił się na pięcie, bo czuł, że zaraz wybuchnie z podniecenia. Czy to właśnie odczuwali watażkowie górnego brzegi rzeki Got, rządząc twardą ręką i wymuszając niezliczone ustępstwa na swoich podwładnych? „Jesteśmy zwierzętami” – pomyślał Stultey – „jesteśmy zwierzętami i jeśli tylko pozwolimy sobie przez chwilę na zwierzęcość, jak ci znad rzeki Got, stajemy się bestiami”. 

            Zgodnie z poleceniem Dolosusa wyłączył światła. Szuranie krzeseł wzmogło się. Ludzie zaczynali być niespokojni. Eksperyment rokował dobrze, atmosfera gęstniała. „A przecież to tylko zabawa” – przemknęło Stulteyowi przez głowę – „pomyśleć tylko, jak to jest, kiedy żyje się w takim świecie naprawdę” – ta myśl sprawiła, że ciarki czuł już nie tylko na plecach. Impulsy przebiegały po szyi, po nogach, rozchodziły się promieniście od klatki piersiowej wzdłuż łokci. Całe ciało było jakby naelektryzowane. W ciemności auli zobaczył wspomnienie wyrazu twarzy rudej dziewczyny. Boże.

            – Proszę o zachowanie ciszy – powiedział Dolosus zimnym, stanowczym tonem, jakiego chyba od stul lat nie użył nikt w tych murach – w przeciwnym razie będziemy musieli przerwać eksperyment. Zobowiązuję państwa do tego pod rygorem kodeksu moralnego, musimy się wzajemnie szanować – ostatnie zdanie było zimne jak stal. Sprawiło, że Stultey ściskał w myślach kark rudej dziewczyny, będąc o krok od zmiażdżenia jej rdzenia kręgowego. Ruda, podobna do myszy, z wielkimi oczyma i nieco zbyt dużymi zębami z przodu, popiskiwała, zupełnie bezbronna.

            Dolosus dał znak Stulteyowi. Ten przełknął ślinę, wysiłkiem woli uwolnił się od sadystycznej projekcji i włączył pierwszy slajd. Przedstawiał on zasięg geograficzny krainy, o której miała być mowa.

            – Rzeka Got, w swoim górnym biegu silnie meandrująca, przemierza krainy Czwartego Świata. Got jest rzeką nieuregulowaną. Nie wiem, jak to dobrze państwu wytłumaczyć, ponieważ jest to trochę nie do pomyślenia współcześnie. Chodzi mniej więcej o to, że rzeka ta posiada potencjał podporządkowywania sobie działań ludzi mieszkających w bliskim sąsiedztwie, na przykład – wylewa na wiosnę, zalewając tereny uprawne.

Chwila ciszy.

            – Pewnie nie rozumieją państwo tego, co mówię. I nic dziwnego. Musimy cofnąć się jeszcze krok wcześniej – otóż na interesujących nas terenach nigdy nie zaistniała Regulacja Klimatyczna. Żadne ze znajdujących się tam państw, o ile możemy tak nazywać te organizmy ustrojowe, nigdy nie podpisało żadnego Pakietu Regulacji Klimatycznej. Panie Stultey, jaka jest tego przyczyna? – z wyreżyserowaną ciekawością zwrócił się doń Dolosus.

            – Mity, wierzenia, legendy. Obawy. Przyzwyczajenie. Wszystko to pod zbiorczą nazwą tradycji sprawia, że mieszkańcy górnego brzegu rzeki Got żyją pod dyktatem nie wybieranych przez siebie warunków klimatycznych, doznają piekła klęsk żywiołowych, okresowo cierpią głód i są ofiarami licznych kryzysów ekonomicznych – wyrecytował chłodno Stultey, świdrując oczami ciemność tam, gdzie spodziewał się obecności rudej dziewczyny.  

            O dziwo, zgodnie z apelem Dolosusa w sali panowała cisza, ale wyraźnie dało się wyczuć, że atmosfera groteski i niezrozumienia coraz mocniej wypełnia przestrzeń. I strach. Nieco sztuczny, ale ostatecznie dawno nie odczuwany w tym miejscu strach otulał Stulteya przyjemnym poczuciem siły.

            – Tu dochodzimy do sedna problemów trapiących mieszkańców zlewiska rzeki Got – podjął zatroskanym tonem Dolosus – wbrew pozorom, nie są to deszcze, susze, pomór krów, częste niepokoje społeczne, a nawet ubóstwo, nierówności i szeroko pojęta ignorancja. To wszystko zaledwie pochodne podstawowej bolączki, jeśli mogę ująć rzecz tak eufemistycznie: braku demokracji.

            Ruda dziewczyna krzyczała, przyciskana kolanem Stulteya do ściany. Chociaż nie, może niech nie krzyczy; jeśli będzie tylko cicho popiskiwać, zbyt przestraszona, żeby wyrazić głośno swój lęk, to będzie jeszcze bardziej … och, Stultey sam nie wiedział, jak to określić. Podniecające? Nie, to nawet nie to. Ścisnął brzegi biurka. Starał się być skoncentrowany, Dolosus w każdej chwili mógł go o coś zapytać. Brak demokracji. Zacisnął zęby. Krew pulsowała mu w skroniach, żyły nabrzmiały. Czuł niemal medyczne przeciwwskazanie do tego, by choć chwilę dłużej o tym myśleć. Czy to się nazywa pasja naukowa? A może to już perwersja?

            – Formalnie rzecz biorąc, panuje tam ustrój demokratyczny. Proszę jednak nie dać się zwieść nazwie. Przez demokrację rozumiemy bowiem, i jest to dla nas zupełnie oczywiste i niepodważalne, stan, kiedy każdy z obywateli jest współdecydującym w sprawach dotyczących funkcjonowania całego państwa, jak również jest wyłącznym decydentem, jeśli chodzi o własne życie, wyłączając przypadki, kiedy zagraża innym. Wszystko to zawiera się w zbiorze najoczywistszych praw, których pogwałcenie zepchnęłoby nas – i nie bójmy się tego powiedzieć – do epoki gorszej niż epoka kamienia łupanego. Gorszej, bo w historycznej epoce kamienia demokrację świat miał przed sobą, tutaj zaś mielibyśmy ją za sobą, przed sobą zaś wyłącznie troski i cierpienie.

            Efektowna chwila ciszy nie była właściwie potrzebna; słowa Dolosusa dogłębnie wstrząsnęły słuchaczami. Prezentacja trwała już nieco więcej niż pół godziny, nikt jednak nawet się nie poruszył.

            – Jedyną rzeczą, którą wybierają mieszkańcy państw górnego brzegu rzeki Got jest ciało ustawodawcze i prezydent. Czasami. Są takie organizmy państwowe, gdzie dyskutuje się nawet powrót monarchii.

            Dał znak Stulteyowi. Ten sięgnął ręką klawiatury, słuchacze ujrzeli na ścianie ogromnych rozmiarów slajd, ukazujący szerokie pole wypełnione rachityczną kukurydzą, wypłukaną przez wodę, która stała w brunatnych kałużach na powierzchni niemal całego pola. Chude krowy, starzy ludzie o długich, smutnych twarzach w dziwnych, archaicznych wnętrzach, ujęcia ciemnych chmur, ludzi okutanych w ciepłe ubrania, jak sprzed dwóch wieków, na tle zwałów śniegu. Skuta lodem rzeka Got; pędzące po rzece kry. Spękany lód, przez większość widziany pewnie pierwszy raz na autentycznych zdjęciach, miał w sobie coś przerażającego, jak stara skorupa albo twarz kogoś bliskiego śmierci, z siatką zmarszczek zdeformowaną spazmem strachu. I jeszcze więcej: zniszczone drogi, kulawe psy, zdeformowane dzieci. Rozbujałe, nieprzycinane krzewy. Martwe ryby na brzegu rzeki. Ostatni slajd, czarno – biały jak większość – lokomotywa żelaznego pociągu, sunąca po torach, ociężały potwór sprzed trzech wieków, a w jego oknach twarze ludzi, bielejące na tle ciemnych, zwalistych kształtów pociągu, ponuro przecinającego perspektywę zdjęcia. Było w tym obrazie coś majestatycznie przerażającego, dogłębnie nieludzkiego. Ta maszyna z wielkimi, kwadratowymi oknami, o żelaznych kołach i żelaznych okuciach, a w niej niepiękni, jakby nieco nierealistyczni ludzie o bladych twarzach – wszystko to razem było jak Frankenstein, zbudowany z żelaza, plastiku, ludzkich ścięgien, mięśni, smutku i przerażenia.

            – Warto rozważyć, czy wobec braku obowiązkowych ankiet referendalnych, braku dowolności w wyborze płci, a – jak mówią niektórzy – nawet wyznania i narodowości, przy braku podstawowych swobód obywatelskich, czy te godne prawdziwego współczucia, poddane przerażającej opresji istoty ludzkie, nie są na tyle upośledzone w swoim korzystaniu ze świata, że zaczynają przypominać kogoś, kto utracił podstawowe  funkcje życiowe?

            Na skutek wypadków niektórzy zostają pozbawieni władzy w członkach, wzroku, słuchu i czucia. Gdyby podłączyć ich do maszynerii podtrzymującej życie, mogliby egzystować latami jak rośliny. Jest jednak rzeczą oczywistą, że sama litość nakazuje przerwać cierpienie takich osób. Proszę pomyśleć teraz o mieszkańcach krajów położonych nad rzeką Got. Czy nie znajdują się oni w sytuacji analogicznej? Pozostawiam to państwu do przemyślenia. – Dolosus znów skinął na Stulteya.

            Ten siedział jednak nieruchomo, jak zahipnotyzowany wpatrując się w ogromny wizerunek pociągu. Pociągu, który nadjeżdżał ze wszystkich stron naraz. Który wiózł blade twarze bez korpusów, i unosił blada, rudą dziewczynę do czarno – białej krainy, gdzie czekało ją tylko cierpienie i lęk, dlatego krzyczała, jej źrenice rozszerzały się, a usta czerwieniły na tle blednącej twarzy, i były jedyną barwną rzeczą w tym upiornym krajobrazie.

            – Stultey? Włącz światło!

Zerwał się i zaczął badać palcami blat biurka w poszukiwaniu pilota.

            – Proszę się rozluźnić, właśnie skończyliśmy nasz eksperyment. Dziękuję państwu za wytrwałość; proszę zgłaszać się do pana Seeka po zdeponowany w pudełku sprzęt.

Po auli przetoczył się głośny pomruk, kiedy jasne światło znienacka oślepiło zebranych. Unoszący się wir rozmów, śmiechów i – czyżby? – urywane szlochy czyniły upiorny pociąg, ledwo widoczny teraz na białej ścianie, czymś nierzeczywistym, nieważnym i niebyłym.

***
 

Szary pociąg towarzyszył Stulteyowi podczas zasypiania, witał go po przebudzeniu, był na wysokości jego wzroku podczas jedzenia, siedzenia przy komputerze i ubierania się; podczas tych długich, monotonnych godzin, kiedy Stultey sam nie wiedział, co ze sobą zrobić, siedział tylko wpatrzony w ścianę, z podkulonymi nogami, kontemplując zdjęcie żelaznej lokomotywy.

            Obraz pociągu zmieniał się w jego głowie, ulegał przeobrażeniom. Po godzinach wpatrywania się, zapadłszy w pamięć, oswojony, przestał być straszny i ponury. Stultey pomyślał, że gdyby abstrahować od jego monochromatyczności, pociąg mógłby wyglądać całkiem neutralnie, jeśli nie – pięknie. Rzędy iglastych drzew w tle, twarze ludzi, którzy wcale przecież nie byli gatunkowo innymi ludźmi niż mieszkańcy Demolandii, uroczyście wkomponowane w ramy okien, tak bardzo zharmonizowane z pędem podróży przez bezkresy dorzecza rzeki Got.

Rzeka Got. Kiedy Stultey zabrał się do wyszukiwania grafik, teraz już sam dla siebie i na własną rękę, nie mógł się uwolnić od jej turpistycznego uroku. Szorstkie, nieuregulowane brzegi, gęste krzewy okalające podmokłe wybrzeże, zwierzęta, ptaki i owady o niewiadomych zamiarach, czające się na łąkach i polach – wszystko to było po trosze przerażające,  ale z biegiem czasu nabierało też w oczach badacza swoistego piękna. Z dnia na dzień cenzura sumienia stawała się lżejsza i z biegiem czasu Stultey studiował opisy warunków życia Czwartego Świata nie ganiąc się w myślach za perwersję. "Wartość poznawcza" – powtarzał za Dolosusem, kiedy znajomi dziwili się jego brudnym upodobaniom. Uczciwie rzecz biorąc, nie był w stanie powiedzieć na pewno, czy miał do czynienia z realną pasją naukową, czy raczej z pewnym prywatnym upodobaniem, które miało swój początek w słodkim ukłuciu nieznanego, sączącego się z pejzaży z rzeką Got w tle. Im więcej spędzał czasu, patrząc na posępne fotografie, tym silniejsze miał wrażenie, że to, co wydaje się być brzydkie, wcale takie być nie musi. Ciężkie spojrzenia krów, spode łba obserwujących fotografa, były zarazem głębokie i melancholijne. Zalewowe łąki, nawet, jeśli były symbolem porażającego zacofania, miały nieodparty urok tego, co ulega przemożnej sile natury, stawia zapory ludzkiej inicjatywie i każe, podporządkowując się – obserwować. Wyobrażał sobie huk rwącej się kry i nawoływania chudych wędkarzy. W jakich mówili językach?

Te nawoływania często mu się śniły. Były strumieniem dźwięków, których nie potrafił nazwać, po przebudzeniu, mimo, że zapamiętywał sny, nie byłby w stanie powtórzyć tych słodkich dźwięków, za którymi tęsknił w ciągu dnia. Nocni rybacy sunęli na wiklinowych łodziach, a nad drżącą taflą rzeki Got unosiły się mgły, roztrącając zwarty las zieleni, który z obydwu stron wdzierał się w koryto rzeki. Znad jednego brzegu wstawał ranek – dorodne kobiety w białych koszulach i spódnicach wypuszczały słońce z zapaski, i czerwona pręga świtu barwiła niebo, odbijając się w falującej wodzie, kipiącej od ruchliwych ryb.

Rzeka Got ze snu, w kolorze, pachnąca i przemawiająca nieznaną wcześniej Stulteyowi muzyką, była przecież nabudowana na tym, co znalazł o niej w sieci, co przeczytał w publikacjach podsuniętych mu przez Dolosusa. Była zarazem tak odległa od treści zawartej w tych materiałach, że aż trudno było uwierzyć, że wizja rzeki miała w niej początek.

***

Tym razem, w przeciwieństwie do poprzedniego, kiedy to urzędniczka długo wpatrywała się w Stulteya podejrzliwym wzrokiem, zanim udzieliła mu instrukcji, wydano mu pozwolenie bez zbędnych obstrukcji.

Trzymając w ręku papier urzędowy oraz – co najważniejsze – kod dostępu do deep netu, Stultey czuł, że triumfuje. Niełatwo było mu przekonać Dolosusa, by ten napisał podanie o możliwość skorzystania z połączeń internetowych Czwartego Świata w celach naukowych. Musiał wysłuchać rytualnego kazania o tym, że co prawda "cieszy, że studenci interesują się zagadnieniami niełatwymi" (w rzeczywistości nie mógł wyjść z podziwu, że interesują się jakimikolwiek zagadnieniami), ale należy pamiętać, że "bez właściwego przygotowania łatwo wejść na śliskie ścieżki poznawcze". Z mętnej gadaniny Dolosusa wynikało mniej więcej to samo, co było obecne w powszechnym przeświadczeniu – że przesadne zainteresowanie sprawami Czwartego Świata jest perwersyjne, podejrzane i niepotrzebne, I że wiedza na jego temat powinna być pod ścisłą ochroną i kontrolą. Wówczas to Stultey, drżąc z emocji, uciekł się do kłamstwa doskonałego – zeznał, że chciałby napisać pracę dyplomową na temat problemów politycznych Czwartego Świata, koncentrując się na zlewisku rzeki Got. Dolosus prawie przysiadł z wrażenia; szybko skalkulował, że pierwszy od lat student, który deklaruje chęć pisania nieobowiązkowej przecież pracy dyplomowej to okazja, której nie można przepuścić, i bez mrugnięcia okiem napisał podanie.

Trzymając w ręku kod dostępu, Stultey udał się linea recta do domu, nie zatrzymując się ani na chwilę, po czym nie wychodził z niego przez około trzy doby, robiąc sobie tylko krótkie przerwy na prysznic i kawę. Iners znalazł go przysypiającego przed monitorem, z oczami czerwonymi jak u królika, potarganymi włosami i w przepoconej koszulce. Co prawda, przeciętny młody człowiek nie raz wyglądał tak po całonocnej sesji z animowanymi dziewczynami bądź po dwóch dniach grania bez przerwy, ale to było co innego. Stultey zwariował; poprosił swojego profesorka o kody do deep netu po to, by móc podłączyć się do sieci internetowej mieszkańców Czwartego Świata. To było coś, co dalece wykraczało poza horyzonty wyobrażeniowe zarówno Inersa, jak i rówieśników Stulteya w ogóle. Wszystko zaczęło się wtedy, kiedy Stult zrezygnował z gry na automatach, żeby zrobić zadanie domowe. Od tamtego czasu upłynęły trzy miesiące, a kolega zmienił się nie do poznania: zakopany po uszy w pracy, zaczął unikać ludzi; chronicznie niedospany i ciągle niespokojny, niebezpiecznie schudł.

– Rzuć to, stary – wykrztusił Iners, widząc, że zmiany zaszły tak daleko. Chwycił Stulteya za rękaw – Chodź teraz coś zjeść.

– Najpierw coś ci pokażę.

Iners sapnął z niezadowoleniem, ale Stultey już pukał palcem w monitor:

– Zobacz.

Iners pogapił się przez chwilę na wprost, zatrzymując wzrok na tym, co wskazywał Stultey. Wzruszył ramionami.

            – Co w tym widzisz dziwnego? Zwykła laska. Takie ci się teraz podobają? Po to siedzisz cały dzień w tym deep necie, żeby oglądać dziewczyny? Dzikie baby z Czwartego Świata?

Stultey obrócił się do niego gwałtownie.

            – Powiedziałeś: zwykła. I właśnie o to chodzi. To zwykła laska. Zobacz, śmieje się, ma znajomych i w ogóle. Czy to ci się nie kłóci z tym wizerunkiem ludzi – roślin, o jakich mówi się w Demolandii? A może oni są zwyczajni? Może wcale nie są upośledzeni? Może chcą tak żyć?

            Iners przez chwilę wpatrywał się w kolegę szeroko otwartymi oczyma, a potem wybuchnął śmiechem.

            – Stary, co ty brałeś? Myślałem, że jesteś socjologiem, a zrobił się z ciebie filozof. Chodź, Stult, zjedzmy coś, przecież gacie ledwo się na tobie trzymają, tak schudłeś.

Stultey potrząsnął gniewnie głową.

            – Nie rozumiesz …

Istotnie, pomyślał, Iners nie ma prawa rozumieć. Po pierwsze, o sprawach Czwartego Świata ma pojęcie bardzo mgliste, wiedząc tylko tyle, ile mówi o tym opinia publiczna i – teraz Stultey to wiedział – propaganda. Jeszcze gorszy od wpływów propagandy był zaś mur obojętności nie do przebycia, który otaczał Czwarty Świat i jego mieszkańców. Owszem; mówiło się o tym często, w kluczu empatii dla terenów skażonych klęska braku demokracji; mówiło się o mieszkańcach Czwartego Świata tak, jak to czynił Dolosus, porównując ich do ludzi – roślin, których cierpienia każdy człowiek posiadający serce chciałby przerwać jak najprędzej. Stultey miał wrażenie, że jest to jednak empatia dla siebie samej; pomnik dobrego samopoczucia mieszkańców Demolandii, naiwna pozytywka, grająca fałszywą nutę, obrzydliwie nabrzmiałą egoizmem i samozadowoleniem.

            Po drugie, Iners nie znał podłych fantazji Stulteya z czasów, kiedy sam ulegał on jeszcze tym wyobrażeniom; nie było go w ciemnej auli, kiedy zalękniona, blada dziewczyna podsuwała pokusę wyrafinowanego sadyzmu. Ta pokusa, której został wówczas poddany Stultey, została starta w proch w konfrontacji z prawdziwym obliczem Czwartego Świata. Na fotografii, którą pokazywał Inersowi, pochodzącej z jakiegoś archaicznego portalu społecznościowego, którego mieszkańcy zlewiska rzeki Got wciąż używali, była podparta pod boki, roześmiana dziewczyna o płomiennie rudych włosach. Okrągła na twarzy, z przyrumienionymi policzkami i zielonymi oczyma, wyglądała jak lepiej odżywiona i radośniejsza siostra bliźniaczka tamtej z auli, którą tak wyraźnie zapamiętał Stultey. Patrząc na nią i przypominając sobie swoje sadystyczne fantazje, doznawał nieuchronnego wrażenia, że to nie mieszkańcy Czwartego Świata są ludźmi – roślinami. To nie oni są chorym miejscem świata. Stultey czuł, że sam tkwi pośrodku wielkiej izby pełnej chorych, rzężących podczas swoich niezdrowych marzeń, toczących ropę z głębokich cięć zadawanych zakłamaniem. "To Demolandia choruje; jest chorym człowiekiem świata" – przeszło mu przez myśl.

            – Mam coś jeszcze. – głos Inersa wyrwał go z głębokiego zamyślenia – przyszło to do mnie wczoraj, ale trochę nie rozumiem. Co właściwie mi tu napisali, panie mądry?

Stultey wziął od niego papiery z pieczęcią Studenckiego Funduszu Gwarantowanego. Przestudiował dokument i spojrzał na Inersa.

            – To przesądowe wezwanie do spłaty długów, jaki u nich zaciągnąłeś. Czy wcześniej przychodziły do ciebie jakieś dokumenty?

            Iners zamrugał oczami.

            – Ale jak … – urwal, rozłożył szeroko ręce i opadł na krzesło.

            – Dostawałeś wcześniej takie listy? – nalegał Stultey.

            – Myślisz, że sprawdzam wszystko, co przychodzi mi do skrzynki? – Iners wzruszył ramionami ze złością.

Stultey spojrzał na niego współczująco.

            – Pożyczę ci trochę pieniędzy, ale pokrycie długu będziesz musiał rozłożyć na raty. Załatw to z nimi jak najszybciej. Nie wydawaj na razie większych sum.

Wcisnął zwitek papieru z powrotem w ręce Inersa, odwrócił się z powrotem do monitora. Powoli wstukał w wyszukiwarkę hasło "kryzys finansowy".

 

***

            – Panie profesorze!

Dogonił Dolosusa na korytarzu. Ten nawet nie zwolnił kroku, więc zdyszany Stultey musiał iść bardzo szybko, jednocześnie cały czas mówiąc. Nie było to wygodne.

            – Panie profesorze, mam dobrą prezentację. Bardzo dobrą. Seria kolorowych fotografii miejscowości nad rzeką Got. Opracowałem te zdjęcia, opatrzyłem komentarzami, tak, żeby tworzyły spójny obraz … – urwał, ponieważ profesor milczał zniechęcająco.

Nie patrząc na niego, Dolosus zatrzymał się przed drzwiami do swojej katedry i wystukał kod umożliwiający dostęp. Stanął w drzwiach, opierając się o framugę.

            – To będzie bomba – dodał Stultey głosem, w którym niepewność zaprzeczyła treści.

Dolosus zmierzył Stulteya ciężkim wzrokiem.

            – Bomba, mówi pan.

Stultey chciał coś powiedzieć, otworzył usta, Dolosus powstrzymał go ruchem ręki. Na tle pomieszczenia z dużym oknem, przez które wpadały promienie zniżającego się słońca, złamany blask, wyglądał jak świetlista postać z zaświatów.

            – Radzę panu zaprzestać oglądania obrazków znad rzeki Got. Proszę się do tego nie przywiązywać. To może wkrótce przestać istnieć. Nie jest przecież tajemnicą, że prawdopodobnie zostanie przegłosowana misja naprawy Czwartego Świata. Jak pan zapewne wie, najłatwiej jest zaczynać od zera.

Stultey wpatrywał się intensywnie w twarz Dolosusa, ale oślepiało go słońce, i widział tylko lewą stronę jego twarzy, prawa zaś była czarną dziurą ze słonecznymi odpryskami; głębokim oczodołem z żółtą plamką powidoku słonecznego pośrodku.

– Subwencja od Rządu Światowego za zneutralizowanie ostatnich ładunków nuklearnych pomoże nam wydobyć się z pełzającego kryzysu, który – i to też nie jest tajemnicą – może zamienić się w coś przerażającego. A tak – za jednym zamachem uratujemy i siebie, i ich. Siebie – od nędzy, ich – od istnienia w niedemokratycznym, nieludzkim świecie, który trudno opisać, bo język dawno przestał do niego przystawać.

Ogromna kula rosła w gardle Stulteya. Znów chciał coś powiedzieć, ale kolejny raz Dolosus powstrzymał go ruchem ręki.

– Żadna z informacji, którą panu właśnie przekazałem, nie jest niejawna. Co więcej, wola spełnienia misji na terenach Czwartego Świata zostanie wyrażona przez nas, jeśli rozumie pan, co mam na myśli, przez ogół, w ankietach referendalnych. Oczywiście, drastyczne i bezpośrednie sformułowanie problemu pewnie zszokowałoby jakąś część nas – ale, jak powiedziałem, wszystkie informacje są jawne. Trzeba byłoby je tylko powiązać. Ale nie każdy ma tytuł profesorski, żeby to zrobić.

Słońce zniżyło się i twarz Dolosusa się odsłoniła; zmęczona, pokryta zmarszczkami twarz intelektualisty.

– Nie będzie się już pan zajmował zlewiskiem rzeki Got. Ale jest pan zdolny. Potrafi pan myśleć. Proszę mimo wszystko zostać z nami, Stultey. Od lat czekaliśmy na kogoś takiego jak pan. Proszę zmienić tylko temat pracy dyplomowej.

Stultey powoli pokręcił głową.

– Nie.

– Stultey … – zaczął perswazyjnie Dolosus, ale tym razem to student mu przerwał.

– Proszę od dziś mówić mi po nazwisku.

Stultey Seek obrócił się na pięcie i odszedł. Szedł szybko, coraz szybciej, i nie wiedział, czemu i dokąd tak biegnie. Nie był przyzwyczajony do ruchu. Szybko krew zaczęła pulsować mu w żyłach, na czoło wystąpił pot i zalał oczy. Szybciej, byle szybciej.

***

            – Iners?

Nie chciał się połączyć. Stultey zirytowany wybrał opcję "Pilne". Iners i tak mógłby zignorować uciążliwe buczenie infogramu, blokując połączenie od Stulteya, ale tym razem zdecydował się odebrać.

            – Iners, wyjeżdżam.

            – Co ty gadasz, dokąd?

            – Nie mogę ci powiedzieć – odparł Stultey, wrzucając do plecaka rzeczy, które – jak sądził – będą mu potrzebne w podróży. Nie miał w tym zbyt wielkiego doświadczenia. Dwie koszulki, dezodorant. Aparat fotograficzny? Zawahał się. Po co właściwie? Odłożył go z powrotem.

            – Ty naprawdę zwariowałeś – stwierdził Iners, ale słychać było wyraźnie, że Stultey przerwał mu coś ważnego; sen, jedzenie albo igraszki z animowanymi dziewczynami, i marzył właściwie tylko o przerwaniu połączenia.

            – Musisz mi obiecać jedną rzecz.

            Cisza.

            – Obiecaj, że kiedy zobaczysz ankietę referendalną na temat misji w Czwartym Świecie albo anihilacji arsenału jądrowego, naciśnij sprzeciw. Kliknij "Nie".

            – Stary, czy ty myślisz, że ja będę to wszystko czytał? – udało mu się wyprowadzić Inersa z równowagi. – A w ogóle, to co ty wyprawiasz? O co chodzi? Spotkajmy się! Przyjdź do mnie, mam fajne nowe …

Stultey rozłączył się.

***

Siódmy dzień podróżował na tym archaicznym, kupionym na pchlim targu skuterze. Nie mógł się przyzwyczaić do tego, że w czasie jazdy żadna powierzchnia nie odgranicza go od prawdziwego powietrza. Od dwóch dni był w Czwartym Świecie – czasem padał tu deszcz, w nocy było zimno. Według mapy, żeby dotrzeć do rzeki Got, potrzebował jeszcze dwóch dni.

Nie istniała żadna formalna granica pomiędzy Demolandią a Czwartym Światem. Wielkie, jałowe powierzchnie wypalone do szczętu przez orbitujące suszarki, zapewniające Demolandii równowagę klimatyczną, wypaliły tu wszystko do szczętu, ale nikt nie strzegł tych ziem, można tu było spokojnie i bezpiecznie podróżować. Potem marne drogi przez bagna i lasy powitały Stulteya niesprzyjającymi warunkami, ale i tam podróż nie była fizyczną niemożliwością. Pierwsze miasta Czwartego Świata zrobiły na nim dobre wrażenie – wszystko było jak sprzed stu, może dwustu lat; ludzie, choć nie znali języka, byli pomocni. Za każdym razem, kiedy ktoś sprzedawał mu kawę i chleb, pozwalał rozbić namiot w swoim ogrodzie albo wskazywał drogę, Stultey miał wrażenie, że za chwilę zwariuje z rozpaczy. Patrzył na tych ludzi i widział ich martwych, spalonych, niczym dym unoszących się nad ruinami miast.

Na szczęście nie myślał wiele. Nie myślał, bo się spieszył.

Musiał zobaczyć rzekę Got. Żelazną lokomotywę ze zdjęcia, które go urzekło. Usłyszeć śpiewny język rybaków, którzy nawoływali się w jego snach. Zobaczyć na drugim brzegu rzeki tę białą ziemię, która wyrzucała o świcie słońce, jak piłkę, ponad taflą meandrującej, szeroko rozlanej rzeki.

Wiedział, jak to się dla niego skończy. Z konieczności został nihilistą, który swoim ostatnim niezarażonym członkiem ciała chciał doświadczyć wszystkich sensów świata. Wiedział, że nie wróci do domu i nie żałował Demolandii z jej spaniem, jedzeniem, seksem i bezpieczeństwem. Chciał spotkać roześmiane dziewczyny znad rzeki, rozmawiać z nimi i tańczyć.

 

***

Wielki dzień misji zastał go w drodze, na szerokiej ścieżce pomiędzy pastwiskami. Przyzwyczaił się już do widoku krów, tych melancholijnych, pięknych stworzeń, nieustannie rozdzierająco tnących powietrze swoim żałosnym rykiem. Chłopi byli niespokojni, bo krowy zwykle tak się nie zachowywały. Stultey, ogłuszony nieustającą kakofonią dźwięków, gnał wciąż przed siebie.

Nie zobaczył rzeki Got. Wyparowała, zanim miał szansę do niej dotrzeć. Jej koryto wygięło się i zapadło w sobie. Nawet Got nie był bowiem wieczny.

Zobaczył za to sznur niewidzących ludzi, idących przed siebie po omacku.

I falę ognia, zbliżająco się szybko, coraz szybciej, pochłaniającą oszalałe ze strachu krowy, aż dosięgła go, i Stultey Seek spłonął nieopodal brzegów rzeki Got, w dniu, w którym Demolandia uratowała świat.

 

Agnieszka Sztajer

 

Kategoria: Agnieszka Sztajer, Publicystyka

Komentarze (2)

Trackback URL | Kanał RSS z komentarzami

  1. Gierwazy pisze:

    Przyznam, że nie rozumiem, dlaczego komentarze "oczekują na moderację", skoro Redakcja(?) i tak wszystko przepuszcza, czego najlepszym przykładem powyższy wpis. Ale oczywiście, to nie ja tutaj jestem gospodarzem, a mój komentarz ma charakter jedynie pytający, wcale nie krytyczny…

  2. Arkadiusz Jakubczyk pisze:

    Drogi panie Gierwazy, zapewniam Pana że nie wszystkie komentarze  są przez redakcję przepuszczane.

    A. Jakubczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *