banner ad

Danek: Aojda polski

| 29 lipca 2025 | 0 Komentarzy

Jan Parandowski jest postacią kontrowersyjną. W 1936 r. opublikował książkę „Niebo w płomieniach”, określoną przez endeckiego krytyka literackiego Stanisława Piaseckiego mianem pierwszej polskiej powieści ateistycznej. A w niespełna dekadę później, w 1945 r., otrzymał stanowisko profesora (literatury porównawczej) na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i zajmował je do roku 1950.

Zapewne nie ja jeden myślę, że zawdzięczam Parandowskiemu coś ważnego. Jego „Wojna trojańska” (1930) i „Przygody Odyseusza” (1935) należały, wraz z „Mitami starożytnej Grecji” Roberta Gravesa (1961), do moich ulubionych lektur we wczesnych latach szkolnych. Czytałem je wielokrotnie; nie przypomnę sobie dzisiaj, ile razy. Wielokrotnie – w podstawówce! W masie nieistotnych, niewiele wartych, efemerycznych książek, jakie się czyta w tym wieku i później szczęśliwie zapomina, te nawet z dzisiejszej perspektywy jawią się jako godne wyboru i zapamiętania.

Dlaczego?

Niedawno omalże nie wyrzuciłem do kosza na śmieci paru tomów o mitologii napisanych przez naukowców. Naukowe książki o mitach dawnych ludów i społeczeństw przeważnie nie nadają się do czytania. Być może są interesujące dla innych naukowców, ale nie dla ludzi. Kiedy ich autorzy ćwiartują wielkie mity za pomocą analizy źródłoznawczej, analizy filologicznej, analizy historycznej, analizy takiej i owakiej, i Bóg raczy wiedzieć jakiej jeszcze, to, co z nich zostaje, wygląda żałośnie, niczym szczątki żywego stworzenia pokrojonego, wypatroszonego i wypreparowanego na stole laboratoryjnym anatoma. I tak jak patrząc na nie, nie jesteśmy zdolni wyobrazić sobie żyjącej istoty, tak w micie przemielonym i podanym w książkach naukowych badaczy nie możemy zobaczyć opowieści, która kiedyś wyznaczała rytm życia całych społeczeństw; miała dla ludzi moc oczyszczającą, oświecającą, wyzwalającą, a nawet zbawczą. Gdzie ona się podziała? Bo ci profesorowie i doktorzy rozmaitych nauk często nie pojmują sprawy podstawowej: każdy mit jest opowieścią, a żeby uczynić opowieść zrozumiałą, trzeba ją opowiadać, a nie analizować w probówce.

Tak, niewielu naukowców zajmujących się zawodowo mitami umiało pisać książki pomagające naprawdę zapoznać się z mitem, to znaczy przejąć się nim, spotkać się z nim jako żywą siłą, toczącą swój pomruk gdzieś pod naszym codziennym życiem niczym podziemna rzeka. Mircea Eliade był perłą wśród takich naukowców, a wcześniej nasz Tadeusz Zieliński. I, w nieco inny sposób, Carl Gustav Jung. Także Karl Kerenyi to potrafił, pomimo całego przytłaczającego ciężaru swojego warsztatu badacza.

Inaczej Parandowski. Parandowski opowiada młodemu człowiekowi mity greckie, źródło życia Europy, tak jak powinno się to robić: jako opowieść, którą żeby poznać, trzeba przeżyć, przejść drogę razem z jej bohaterami. Dopiero tak usłyszany mit jawi się jako mit prawdziwy – opowieść, która uchyla i rozświetla przed nami tajemnice świata, życia i śmierci. Tak właśnie znaczenie mitów dla ludzi objaśnia Jung, jak i zresztą każdy pisarz czy myśliciel spod znaku tradycjonalizmu.

Napisałem, że zawdzięczam Parandowskiemu coś ważnego. Zgadzam się z tradycjonalistami takimi jak Jung, że osobista inicjacja w mit zachowuje zawsze fundamentalną wagę dla rozwoju człowieka. Ale nie w byle jaki „mit”. Nie w żadne pseudo-mity współczesności, na czele z „mitem” demokracji. Mowa o inicjacji, bo poprzez kontakt ze starymi mitami dotykamy tego, co tkwi zapisane w głębokich warstwach naszej duszy, powracamy do początków naszej cywilizacji. Naszej prawdziwej cywilizacji. Tak więc był Parandowski jednym z moich pierwszych hierofantów, podobnie Graves.

Sam Parandowski do szkoły tradycjonalistycznej nie należał, ale miewał myśli bliskie tradycjonalizmowi. W tomie „Odwiedziny i spotkania” (1934) wyrażał się sceptycznie o tak zwanej cywilizacji zachodniej i podkreślał, iż Zachód powinien się uczyć mądrości Wschodu (przypomnijmy, że dla Rzymian Grecja była Wschodem, jak podkreśla prof. Anna Świderkówna w swojej książce o starożytnym obrazie świata). W tym kontekście z aprobatą przytaczał słowa Bertranda Russella: „Chiny odkryły i zachowywały od całych stuleci taki sposób życia, który gdyby był został przyjęty przez wszystkich, byłby szczęściem świata. Lecz Europa, której bezmyślna energia sieje wszędzie zamęt, nie chciałaby o tym słyszeć.” Polemizował z głośną wówczas „Obroną Zachodu” (1927) napisaną przez Henriego Massisa, działacza Akcji Francuskiej Charlesa Maurrasa, propagującej pogląd, że monarchia może istnieć tylko w formie państwa narodowego. Książka Massisa wpisywała się w rozpowszechnioną w okresie międzywojennym modę na przepowiednie zagrażającej Europie inwazji „wschodniego barbarzyństwa”, zalewu „azjatyckiej dziczy” (skąd my to znamy?). Parandowski replikował autorowi: „Zapatrzony na Wschód nie widzi, co się dzieje na Dalekim Zachodzie i w swych rozważaniach pominął wpływ Ameryki o wiele silniejszy, o wiele bardziej niszczący.” Jak widać, uwagi polskiego pisarza do dziś nie straciły na aktualności.

 

Adam Danek

Kategoria: Adam Danek, Historia, Kultura, Myśl, Publicystyka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *