banner ad

Chrystus na krańcach świata

| 9 marca 2014 | 0 Komentarzy

afrykaChociaż Ziemia jest okrągła, to z perspektywy cywilizacyjno-kulturowej można powiedzieć, że świat ma swoje krańce. Takich „krańców” świata jest zapewne wiele, a dla każdego znajdują się trochę gdzie indziej, zależnie od osobistych doświadczeń, perspektyw życiowych czy światopoglądu.

 

Dla mnie świat ma dwa krańce. Na jednym z nich syte, bezpieczne kraje północno-zachodniej Europy, powiedzmy Niemcy czy Holandia. Dla nas, żyjących w Polsce, to mityczny „Reich” – świetna infrastruktura, perspektywy zawodowe, powszechna zamożność, słowem wszystko, czego tak bardzo oczekujemy od swojego własnego kraju. Na drugim krańcu sytuują się państwa Afryki Zachodniej czy Środkowej, na przykład Kongo, Kamerun. O tych miejscach słyszy się w Polsce z rzadka i raczej niewiele – głód, choroby i masowe zbrodnie, to główne leitmotivy, którymi karmią nas środki masowego przekazu.

 

Ostatnio, choć już jakiś czas temu, dane mi było „pożyć” trochę na obydwu krańcach świata. Dwa miesiące w Kamerunie i pięć miesięcy na zachodzie Niemiec – może to nie tak wiele, ale odcisnęło swoje piętno. Szczególnie rzuca się w oczy uderzająca różnica w duchowości ludzi zamieszkujących dwa krańce świata. Podczas pobytu w Niemczech nie mogłem pozbyć się wrażenia, że w „Reichu” niewiele tej duchowości zostało. Może to banalna konstatacja, może jedynie efekt uprzedzeń, od których, przyznam szczerze, nie jestem wolny? Co prawda (jako stypendysta organizacji katolickiej) spotkałem ludzi wiary i to wiary znacznie większej niż moja. Jednak ich miejsce w ogólnym obrazie społeczeństwa przypomina raczej ekscentryków, członków jakiegoś klubu egzotycznych zainteresowań. Piękne kościoły są wspólnym dobrem kulturowym, lecz wiernych jest zwyczajnie zbyt mało, by je zapełnić. Procesja na Boże Ciało to nie święto wspólnoty, lecz fotografowana przez turystów atrakcja. Przejście wiary chrześcijańskiej do defensywy uderzyło szczególnie w pobliskiej Holandii, gdzie nikogo nie dziwi księgarnia, hotel czy centrum spa w nieczynnym kościele. Ale o tym nie trzeba zbyt wiele mówić, to wiemy chyba wszyscy, choć być może skrajnie różnimy się co do oceny tego stanu rzeczy.

 

Zupełnie inaczej było w Kamerunie, gdzie obok powszechnego ubóstwa od razu rzucała się w oczy religijność. Pamiętam bardzo dobrze cytaty z Ewangelii, którymi taksówkarz wiozący mnie z lotniska do miejsca noclegu własnoręcznie ozdobił swój stary i rozklekotany samochód. Pamiętam bardzo dobrze modlitwy ludzi, z którymi podróżowałem po kraju – dziękowali, że autobus nie rozbił się po drodze. Nie dalej jak wczoraj z pewnym zdziwieniem odkryłem na mojej facebookowej „ścianie” plakat z francuskojęzycznym napisem „Niech Duch Święty będzie z Wami”. No tak, to moi znajomi z Afryki wciąż mają się dobrze i w ten sposób się pozdrawiają.

 

Oczywiście nie można powiedzieć, że Kamerun jest krajem nieskazitelnej ortodoksji, nie chcę też oceniać, na ile powszechne odwołania do religii pociągają za sobą głęboką wiarę czy życie zgodnie z jej wskazaniami. Spotkałem w Kamerunie wiele małych, samozwańczych wspólnot, luźno nawiązujących do chrześcijaństwa, a z tego, co słyszałem, wizyta u czarownika jest stosunkowo normalnym sposobem radzenia sobie z trudnościami dnia codziennego. Słyszałem też wiele historii o rodzinnych totemach, magicznej mocy królów, o mówiących ludzkim głosem demonach w ciele goryla. Jeżeli ktoś bardzo chciałby się zgorszyć, miałby ku temu wiele powodów także w Afryce. Do tej pory pamiętam osłupienie, w jakie wprawił mnie stary król Bakassy, Ngako Sebastien. Najpierw przedstawił nam swoje 12 żon oraz beaucoup, beaucoup d’enfants. Następnie, zapytany o wyznanie, bez wahania odpowiedział: catholique.

 

Nie mam jednak najmniejszych wątpliwości, że właśnie tam ludzie częściej spoglądają na królestwo ducha. Na Zachodzie od dawna zdaje się panować królestwo Cezara – naszym wspólnym marzeniem nie jest zbawienie, lecz odpowiedni udział w bogactwie czy władzy, które stworzyła i na których wznosi się nasza cywilizacja. Dla znacznej większości Kameruńczyków bogactwo i komfort życia, który dla nas jest niemal „prawem człowieka”, wciąż pozostają odległą abstrakcją. A jednak nie daje mi spokoju zasadnicze pytanie: które z tych dwóch skrajnie odmiennych społeczeństw jest tak naprawdę pokrzywdzone przez historię? Chociaż pracowałem jako wolontariusz w świeckim AIESEC, nasi gospodarze niemal zmuszali nas do niedzielnych wizyt w kościele, żartując, że w razie absencji nie należy się (przygotowany wspólnie) obiad. Przy czym nigdy nie zapomnę tych mszy, gdyż autentyczna radość i nadzieja, manifestowane w żywiołowym śpiewie, dały się podczas nich odczuć z całą mocą. Nigdy nie zapomnę też reakcji miejscowych na przybycie les blances – wolontariuszy z Europy, Ameryki i z Chin. Którejś niedzieli, niedaleko Bafang, biorące udział we mszy starsze panie postanowiły, od tak, wszystkich nas uściskać na powitanie przed kościołem. Chciałbym w Polsce zobaczyć podobną reakcję wobec studentów z Afryki. Podobnie zaskoczyła mnie postawa zasadniczo dominująca postawa tolerancji religijnej. Fakt, że z Kamerunu przecież niedaleko do Nigerii, gdzie działa niesławne Boko Haram, nie przeszkadzał muzułmanom, katolikom czy protestantom najzwyczajniej w świecie żyć w pokoju i szacunku. Kiedy z tymi obrazami zestawię radosne kpiny z symboli religijnych na Zachodzie czy też walkę z ich obecnością w przestrzeni społecznej, gdy mam przed oczyma kościoły przerabiane na kluby fitness, doprawdy nie wiem, kto komu powinien współczuć.

 

Kiedy przypominam sobie reakcje przyjaciół na wiadomość, że wyjeżdżam do Afryki, nie mogę uwolnić się od przeświadczenia, że nie różnimy się od ludzi średniowiecza, którzy wierzyli, że na krańcach świata grasują mityczne potwory, a ludzie z pewnością chodzą do góry nogami. Co prawda nikt nie kazał mi jechać do Kamerunu, ale przygotowując się do wyjazdu, sam podświadomie sądziłem, że na wstępie nabawię się ameby, malarii i cholery, a jeżeli już to przetrwam, to prawdopodobnie wykończy mnie tlenek węgla wydobywający się czasem z tajemniczych jezior wulkanicznych Zachodniej Prowincji. Zwróćmy uwagę, że równie dobrze Kameruńczyk wybierający się do Polski mógłby drżeć przed czyhającą w Polskich lasach boreliozą, bąblowcem i niebezpiecznymi grzybami, którymi podobno co roku zatruwa się tysiące mieszkańców tego kraju. Samo przeświadczenie, że Polska to kraj „cywilizowany” niewiele tu pomaga.

 

Także jako katolicy nie zawsze jesteśmy w porządku względem Afrykańczyków. Myślimy o Europie nie tylko jako o kolebce, ale także jako o centrum chrześcijaństwa, a kraje Trzeciego Świata (jakkolwiek przebrzmiałe jest to określenie), świecą dla nas zaledwie światłem odbitym. Być może punktu widzenia wciąż dostarcza nam dziewiętnastowieczny kolonizator z pobłażaniem i wyższością patrzący na „dzikich”. Na duchowość Afryki jesteśmy skłonni patrzeć podobnie, jako na „mieszankę” rdzennych wierzeń, zabobonów i czarownictwa. Problem polega na tym, że nasza wiara także jest złamana naszymi tubylczymi wierzeniami. Być może niepokoi nas lub gorszy wielożeństwo króla Bakassy, co jednak ów król powiedziałby, gdyby dowiedział się, że setki par narzeczeńskich w Polsce nie wierzy w Boga, nie czuje się częścią Kościoła, ale bierze ślub przed ołtarzem, bo „tak jest ładnie”? Podobnie mamy też swoje własne bożki. I choć nie są to zwinięte w pęk magiczne zioła, są zapewne bardziej powszechne, a przez to trudniej dostrzec ich prawdziwą naturę. A przecież jakże często pokładamy większe nadzieje w systemie ubezpieczeń społecznych albo w pracy i pieniądzach niż w Bogu. Za łatwo i zbyt tanim kosztem możemy sobie sprawić przyjemność, więc jeśli nie musimy, nie myślimy o cierpieniu. Wszystkie ziemskie urządzenia i instytucje, od kina 3D po urząd pracy, które z takim zapałem udoskonalamy, stanowią coraz grubszą warstwę izolacyjną, przez którą nie czujemy już spraw ostatecznych i przez którą z trudem przebija się głos Boga. Nowy samochód, nowa kuchnia, wycieczka do kolejnego kurortu nie dają nam tego, czego gdzieś w głębi duszy wszyscy szukamy. A rodzina na kameruńskiej wsi, wspólnie łuskająca cały dzień fasolę, jakimś dziwnym trafem zdaje się to mieć.

 

Jeżeli komuś w Europie jako tako się powodzi, zwykle kupuje sobie dobre auto, które następnie ubezpiecza od wszelkich możliwych przypadków losowych. Jeżeli coś się stanie, ma w zanadrzu dobry pakiet assistance. Jeden telefon, a przyjadą panowie od rozwiązywania problemów, auto zabiorą, naprawią i jeszcze może zaproponują kawę. Kameruński taksówkarz, jeżdżący trzydziestoletnią rozlatującą się Toyotą Corollą, ma tylko jedno – namalowany niewprawną ręką na tylnym zderzaku cytat z Ewangelii. I może dlatego za pomyślną podróż w Kamerunie ciągle dziękuje się Bogu.

 

Michał Rupniewski

 

Za: Bosko.pl

Tekst publikujemy za zgodą Autora.

 

 

Kategoria: Wiara

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *