banner ad

Sztajer: Łemkowska opowieść wigilijna

| 23 grudnia 2017 | 0 Komentarzy

Nikt nie może powiedzieć, że na wschodzie brakuje czystego, krystalicznego powietrza. O ile nad innymi niedostatkami można załamywać ręce (przez dziurawe dachy leje się woda, zdezolowane samochody zasypiają w mule błotnistych podjazdów jak gigantyczne żaby hibernujące na zimę, zabałaganione podwórka straszą przejezdnego, który się tu zabłąkał z Polski A albo z innej, bardziej turystycznie dostosowanej części gór, gdzie na turystę czeka, a jakże, Prawdziwie Góralska Izba, tak wymierzona i wyliczona, żeby zostawił w niej jak najwięcej pieniędzy), tego jednego na pewno nie można rubieżom odmówić. A o ile jeszcze czystsze, o ileż bardziej przenikliwe staje się owo karpackie powietrze w siarczyste mrozy, kiedy całe przestworza zdają się przepływać przez góry z ogromną prędkością, i blask gwiazd wyostrza się na tym coraz to bardziej dziewiczym, rozrzedzonym niebie, które niemal rozsuwa się, wprowadzając nowe przestrzenie, odsuwając od siebie masywy, a głębia woła głębię, dal przyzywa dal, i świecące, migotliwe punkty rozluźniają sieć, i stają się wielkim witrażem na czerniejącym lesie; wszystkie gwiazdy stają się jedną wielką gwiazdą betlejemską z ogonem komety, zwiastującym jednocześnie Narodziny Króla i jakieś wielkie, kosmiczne nieszczęście, kulminujące w samotności zmarzniętego wędrowca, któremu droga przez przełęcz zaczyna się dłużyć, a wilcze stada depczą po piętach.

I zdarza się, że nie ma już wówczas przejezdnych dróg, nie ma już więcej jeżdżących autobusów PKS (jeśliś nie zdążył wrócić do domu na święta to – bieda!), i rzekłbyś, ta część gór została zasypana w mroźnym, nieskończenie groźnym zapomnieniu, przyczajonym za gęstą, białą jak mleko mgłą, ale wtedy właśnie na zaśnieżone zbocza wychodzą Łemki.

Fantomowe światła i przeciągły, przytłumiony śpiew przypominają, że są tu "jeszcze", że czas ciągle ucieka i nieuchronnie zostawia za sobą czasy Łemkowszczyzny namacalnej i rzeczywistej; że te okruchy, pozostałości, trochę rozświetlonych okien, trzy gwiazdy, dwa turonie, zastawiona pod wieczerzę wigilijną chyża są jak szybko niknący, migotliwy ślad pozostały po czymś dawnym i tak starym, że niemal wiecznym, niemal nieodróżnialnym od poszumu wysokich, mocnych sosen.

Niskie sufity i belki biegnące pod sufitami w poprzek chaty, bielone ściany, święte obrazy, komora, sień – cienie Łemków przesuwają się przez izbę, i światło gaśnie. Słychać skrzypienie płóz i smutną jak pobrużdżona, szara twarz wiejskiej kobiety kolędę, pieśń o najradośniejszym wydarzeniu w historii świata. Czemu Łemki smucą się dostojnie nawet wtedy, kiedy cały świat się raduje? W tym dostojeństwie jest metoda – mało mają go na co dzień, robiąc za nieskomplikowanych, byle jakich chłopów, tępawo i z uporem klepiących biedę na zboczach gór albo w zachodnich wsiach, z każdym dniem bardziej obcych i dalszych od zalanej ciepłym światłem drewnianej cerkwi, od buchającej zapachem siana stajni, gdzie wół i osioł i krępy konik ogrzewają się nawzajem parującymi oddechami.

Igor otwiera oczy i obraz gór rozmywa się, chwilę tylko jeszcze kołysząc pod powiekami. Wlepia wzrok w monitor, próbuje rozruszać palce. Klepie w klawiaturę, klepie to marne zlecenie, dzięki któremu może w tym miesiącu uda się jeszcze spłacić ratę, na chwilę – na jak długo? – przywrócić spokojny sen zdenerwowanej Justynie, spojrzeć w oczy Kasi, niewinnie nie mającej pojęcia, co trapi piękną mamę i wszechmogącego tatę.

Mama jest zawsze piękna; kiedy pochyla się, by podnieść Kasię, jej długie ciemne włosy muskają córeczkę po twarzy. Pachnie tanią wodą toaletową, która dla delikatnych nozdrzy dziecka jest symbolem królewskich perfum. Skupiony wzrok Kasi, badając twarz matki, widzi dwa półkola poczernionych rzęs i blade piegi wyzierające spod niedbale nałożonego pudru i różu, i instynktownie zachwyca się całą energią małej królewny – jaka ona piękna! Nie może zgadnąć, że to piękno jest coraz tańsze, bardziej zmęczone i zalęknione, zapewniane podstawowymi chwytami z promocyjnych dni w drogerii, coraz mniej postaranymi, bo niepokój odbiera chęć blasku.

Tata jest wszechmogący: żeby dosięgnąć wzrokiem jego twarz, Kasia musi zadzierać główkę bardzo wysoko. Jeśli chce się koniecznie zostać w domu, nie iść do przedszkola, można uczepić się jego nogi, wielkiej jak spiżowa kolumna. Tata zamyka i otwiera drzwi, prowadzi samochód, chodzi do pracy. Umie wszystko i wie wszystko. Kiedy otworzy się oczy w nocy, zawsze siedzi pochylony nad komputerem, a trójkąt światła lampki oblewa biurko, na którym stoją kubki po kawie. Można zasnąć, wsłuchując się w miarowe stukanie klawiszy.

Igor nieraz myślał o tym stukaniu, kiedy podczas nocnych sesji z tworzeniem grafik spoglądał przez ramię i widział na pół rozbudzoną Kasię, przecierającą oczy piąstkami albo popłakującą, kiedy nie mogła nawiązać łączności pomiędzy wątłym bytem sennego marzenia a solidną koniecznością jawy. Myślał o tym, że jego córka jest zupełnie jak te dzieci, które zasypiały w izbie w chyżej, kołysane do snu odgłosem pracujących krosien albo inną warsztatową robotą ojca szewca, krawca czy stolarza. Dwa równoległe uczucia kołatały się wówczas gdzieś w głębokich rejonach jego świadomości (podczas, gdy te płytkie były pochłonięte przez kolejny groszowy projekt): pierwsze to była jakaś dziwna fala ciepła i spokoju, wiążąca wstęga jego małą Kasię z tyloma innymi dzieciakami sprzed lat, spajająca ich mały światek z niskimi, podłużnymi chatami w białe pasy, z drewnianymi wnętrzami pełnymi ciepłych dłoni i drewnianych, parujących naczyń, poza którymi rozpościerały się śniegi Karpat. Miłe, swojskie uczucie kołysało się przez chwilę na dnie serca, by zaraz zostać oblane goryczą pytania: po co wiec te dziesiątki i setki lat, po co postęp techniczny, wojny i rewolucje, programy socjalne i rozwój społeczeństw, skoro jego dziecko nie może spać spokojnie w swoim pokoju, ale jak mały, brudny Łemko w izbie z cała rodziną tłoczyć się w tym pokoju, w którym ojciec zarabia na spłatę kredytu? Przygryzał wargi, przygryzał je aż do krwi, i miał wrażenie, że  opuszki jego bezużytecznych palców również buchną krwią – tyle pracy; tyle ciężkiej, monotonnej pracy każdego dnia, i nic z tego, wszystko to na nic; tyle tylko, by utrzymać głowę nad powierzchnią wody. Wstyd – powtarzał sobie w myślach – wstyd; i w bezradnej pamięci rozlegało się dudnienie żaren i wysoki dźwięk ostrzenia kosy; po to tylko, by na szerokim, poznaczonym sękami stole pojawił się bardzo mały bochen chleba, starczający na tyle jedynie, by jakoś przetrwać zimę na Łemkowszczyźnie.

***

Dla Igora momentami wstydu, najgorszymi momentami w miesiącu były z pewnością te momenty, w których robił przelewy – rachunki za gaz, za prąd, za światło. I na koniec najgorsze, akt ostatecznie upokarzający: rata kredytu. Ten ostatni potwór, który przychodzi i nie oszczędza niczego. Wielki odkurzacz, pożeracz, smok. I te żałosne, pozostałe cyfry – "na życie". Co właściwie miałoby to znaczyć? Jaki rodzaj kryje się za takimi pieniędzmi; jak przeliczyć codziennie wychodzenie z domu, brnięcie przez kilometry mgły w tym wielkim mieście, obijanie się pomiędzy przedmiotami i ludźmi, i bardzo kolektywny sen, jedno przy drugim na dużym tapczanie w tym pokoju kątem u teściów? Mijanie się w przedpokoju. "Dzień dobry" w windzie. "Kurwa mać" w korku. Kawa w pracy. Ulga po pracy. I znowu mgła, ludzie, wycieraczka pod drzwiami, uchylony lufcik, popielniczka na klatce schodowej, teściowie. Zupa pomidorowa. Przedszkole, dziesiątki maluchów w kolorowych czapeczkach, nadeptujących na własne szaliki, przepychających się w szatni ze swoimi rysunkami, maskotkami, kasztanami i świeczkami pod nosem. Spośród nich wyłaniała się, jak w końcowym etapie jakiegoś nieuchronnego procesu, mała postać Kasi. Słodki ciężar w objęciach ojca. "Tataaaa!" – zachwycone przeciąganie 'a'. Buzi – najlepsze momenty dnia. Komputer, zlecenia. Gęsta pokrywa nocy. Wieczny kaszel teścia zza ściany – przypomnienie frankowej porażki. Krótki sen.

Gdzieś tam, w międzyczasie, supermarket i wózek sklepowy z kręcącą się, zaaferowaną małą. Tu z kolei nadchodziły chwile wstydu Justyny. Ciężko zrobić zakupy, kiedy obiady robią rodzice. Byle cholerne udko kurczęce albo pierogi na wagę to nieuchronne "No wiesz, córcia, póki mieszkacie z nami, to nie zaprzątajcie sobie głowy jedzeniem; co mogę, ugotuję, tyle macie wydatków", z czającym się na dnie "Nie wydawaj niepotrzebnie ani złotówki. Jesteście nędzarzami, jesteście niewolnikami. Byle bułka będzie wyrzutem sumienia. Przecież można jej było nie kupować. Mama gotuje."

Dezodorant, skarpetki, opakowanie herbaty – niby można wziąć inne niż najtańsze, ale do końca dnia złośliwy, natrętny głos w głowie nie da spokoju. Oszczędzaj, Justynko, oszczędzaj teraz – tutaj pięćdziesiąt groszy, tu dwa złote, tam dychę – oszczędzaj; im bardziej absurdalnie mała kwota, tym bardziej wstydź się grzechu głupoty, pierworodnego grzechu kredytu. Kredytu we frankach – och, brzmi to jak wytarta fraza z oklepanych żartów, że właściwie nie sposób nie roześmiać się, przez łzy. To o nas te wszystkie slogany polityczne, to o nas piszą w gazetach, że daliśmy się zrobić w konia, to nam na przemian współczują i szydzą z nas internauci, którzy sami ustrzegli się przed tym mitycznym i tak zwykłym, że aż śmiesznym błędem. Kredyt we frankach; Boże, ale wstyd.

I to niby ironiczne samousprawiedliwianie się Igora – tak, Justyna wie, że mąż robi dobra minę do złej gry, że żartuje, kozaczy; ale irytuje ją to niepomiernie – to całe jego "jestem Łemkiem. Łemkom nic się nigdy nie udaje. Łemko nie ma domu", wypowiadane ni to kpiąco, ni to smutno. Bzdury. "Ty jesteś Łemko, a ja jestem brunetka, i co to ma do rzeczy" – rzuca wściekła, bo denerwuje ją przedziwna obsesja Igora, wyciąganie jakichś głupot z przeszłości, kiedy problem naciera na ich trójkę całym swoim impetem, kiedy trzeba cos z tym zrobić, podejść do tego poważnie. Trzeba wychować dziecko – a żeby wychować dziecko, trzeba mieć pieniądze, i nic nie pomoże powtarzanie mantry o Łemkach. Justyna nie wie, nie rozumie. Mężczyźni – wymyślają idiotyzmy, byle tylko nie musieć mierzyć się z życiem. Najchętniej bawiliby się klockami Lego i grali na konsoli przez całe życie do śmierci, tylko to. Oprócz tego piwo i seks.

Okej, Igor pracuje. Nawet – zapracowuje się. Naprawdę się stara, nic mu nie można zarzucić. Ale ten mały deputat kpiarstwa, ten substytut Nibylandii w postaci łemkowskiej referencji do swojej biedy działał Justynie na nerwy do tego stopnia, że potrafiła urządzić awanturę o to gadanie bzdur, i to przy dziecku. "W dupie mam twoich Łemków, a co to ma do rzeczy? Miałeś dziadka z Bieszczadów, a ja z Krakowa, ale może spłacimy najpierw ten kredyt, zamiast bawić się w genealogie rodzinne?" – wypadało to trochę bardziej agresywnie i trochę bardziej rozpaczliwie, niż zamierzała, ale to wszystko dlatego, że nie radziła sobie z impasem; że nienawidziła bezradności, w jakiej tkwili. Igor nie mówił nic, co denerwowało ją jeszcze bardziej i doprowadzało do szewskiej pasji, drżącymi palcami zapalała papierosa na balkonie, a potem wysłuchiwała od matki, że to niezdrowe dla dziecka i kosztowne, "a wy macie przecież dużo wydatków". Jakby sama tego nie zauważyła. Suchy płacz podchodził wtedy pod krtań i kulminował goryczą. Patrzyła w okno i nienawidziła tych, których kochała: matki, ojca, Igora. Wrocławia. Swojej pracy na pół etatu. Mieszkania u rodziców, wykrochmalonych firanek i nigdy nie gasnącego telewizora w salonie. Lokatorów, którzy wynajmowali ich nowiutkie mieszkanie, żeby czynsz połączony z ogromną częścią zarobków obojga starczał na comiesięczną ratę. Braku perspektywy na rychłą zmianę z powodu niezaspokojonego głodu frankowego potwora. Ale najbardziej Łemków, których tajemnicze geny były ponoć odpowiedzialne za to, że dali się z Igorem wrobić jak cielęta i posłuchali gładkiej gadki doradcy kredytowego kilka lat wcześniej. Nie miała pojęcia, jak wyglądają Łemkowie (to, że Igor podawał się za jednego z nich, traktowała jako fakt półmityczny; sama nazwa tego dziwacznego plemienia sugerowała starodawność i archaiczność), ale gdyby spotkała jakiegoś na ulicy, najchętniej zadusiłaby go gołymi rękami.

***

Spotkali się na balkonie, każde ze swoim papierosem w dłoni. Przez czysty przypadek; Igor zrobił sobie przerwę w pracy, a Justynie udało się ułożyć do snu Kasię i wychodząc na zewnątrz, nie zauważyła zwalistej figury męża.

Zawahała się na progu, kiedy oboje gwałtownie drgnęli ,wpadając na siebie w tych intymnych okolicznościach, ale jakoś głupio byłoby się cofnąć. Z widocznym zmieszaniem oparła się o barierkę i, nie patrząc na Igora, zajęła się zapalaniem papierosa. Nie było to łatwe; trzeba było utworzyć daszek z ciepłej dłoni i osłonić się przed wiatrem i lekką mżawką. Spojrzenie męża stresowało. Przez dłuższą chwilę papieros nie chciał się zająć. Igor milczał. Justyna nerwowo pykała zapalniczką.

Igor odwrócił się i, mrużąc oczy, popatrzył w fioletową dal. Dachy, ściany, masywy bloków.  Migoczące światła w oknach wieżowców. W dole trajektorie alejek wyraźnie zaznaczone świecącymi kulami latarni ulicznych. Mokry listopad przykrył miasto impresjonistyczną mgiełką, porozrzucał przestrzenie, zagęścił powietrze, wypełniając je drżącymi kroplami. Krótkowzroczny Igor patrzył przed siebie tak, jak lubił, zapominając się w patrzeniu – pozwalał wzrokowi błądzić, oczom zapaść się i przestać świadomie oglądać obraz przed sobą – tylko kształty, oddalające od siebie formę, która skrywały – po chwili takiego rozproszenia uwagi zamiast bloków zaczynał widzieć góry. Łagodne zbocza, jedno za drugim; ciągnące się w fioletowa noc łańcuchy w falującym obiciu z traw. Zimny wiatr, liżący policzki i zmarznięte dłonie, tylko potęgował wrażenie połoninności. Ciągle góry, jeszcze raz góry, znowu one – i znowu małe światełka drżące na zboczach. Uparte, ciężkie, tępo tkwiące od pokoleń, schodzące w dół i wracające na górę, pulsujące i migotliwe. Łemki.

Kiedy o nich wspomina (a nie może się powstrzymać, chociaż wie, że do niczego to nie prowadzi, a może grozić spięciem), Justyna zazwyczaj ma przewagę. Może go krytykować – i słusznie! – za egzaltację, niezdrowe i nikomu niepotrzebne gadanie, przypisywanie magicznego znaczenia czemuś, co nikogo nie interesuje, nie otwiera żadnych drzwi, nie leży na sercu nikomu, nie pomaga. Nie obchodzi zazwyczaj nawet samych Łemków, rozsianych po Ziemiach Odzyskanych; nie obchodzi Bojków i Hucułów, wklętych w wielkomiejski beton poniemieckich miast.

Tym razem to Justyna wykonała zły start: niechcący natknęła się na męża, o którego obija się w ciasnym pokoju przez cały dzień, na balkonie, kiedy oboje szukali samotności, chwili dla siebie i dla swojego gniewu, kiedy za zasłoną dymu chcieli znaleźć kojący plaster obojętności i przylepić go do jątrzącej bezradności. Nie udało się, Justynko, pomyślał Igor, jesteś na mnie skazana, chociaż może przeklinasz teraz w myślach dzień, w którym poszłaś za tym wysokim chłopakiem ze śmieszną, kozią bródką, który wybierał się właśnie autostopem w góry, i jak zauroczona słuchałaś, kiedy opowiada, że wszystko mu jedno, tak bardzo wszystko mu jedno – poza tym, żeby znaleźć się w Bieszczadach, iść błotnistym szlakiem i zagotować wodę na herbatę na szczycie, i wypić ja prosto z manierki, patrząc w gwiazdy. Jak pojechałaś z nim, przysięgając, że tobie też jest wszystko jedno.

Zwykły studencki szpan; to egzaltowane uczucie lekkości, kiedy człowiek myśli, że jest jakimś cholernym Włóczykijem stojącym ponad moralnością. Żeby tam moralnością! – Igor uśmiechnął się pod nosem – ponad podstawowymi potrzebami! Chleb, coś do chleba, mieszkanie, rachunki. W momencie, kiedy się przyłączyłaś, pomyślał Igor, wzięłaś za mnie odpowiedzialność, a ja – za ciebie. I mówiąc, że nic nas nie obchodzi, kłamaliśmy – bo w tym momencie właśnie o wiele więcej nas obchodzić zaczęło.

Nie jest mu wszystko jedno. Ani trochę. Pracuje jak wariat, wytrzymuje z teściami; kiedy żona go ruga, nie odzywa się nawet słowem. Jest dobrym mężem. Dobrym ojcem. Nie jest mu wszystko jedno. Czy nie wolno mu tej ostatniej rzeczy, którą ma dla siebie; ostatnich kilku myśli, których nie poświęca egzystencji rodziny – czy nie wolno mu mówić o Łemkach?

Wie, że nie.

Justyna nie dlatego się wścieka, że jest despotką. Nie dlatego krzyczy, że nie docenia pracowitości męża. Przeciwnie – ona widzi, że Igor robi wszystko, co do niego należy. I widzi też, że mimo to ledwo, ledwo utrzymują głowę nad powierzchnią wody, ledwo przypudrowują życie słodkim lukrem normalności – dla Kasi i tak zwanego szczęśliwego  dzieciństwa. Kiedy słyszy o Łemkach, boi się, że Igor ma rację i że to łemkowskie fatum nigdy ich nie opuści. Że już zawsze będzie źle. Że nic się nie zmieni, że ubogi smutek łemkowszczyzny będzie kaleczył ich i małą, aż do wariactwa. Że irracjonalna intuicja Igora to wyrok.

Tego właśnie bała się Justyna, chociaż nie potrafiła swojego strachu nazwać. Nie wiedziała, czemu wzmianka o Łemkach oznacza wybuch. Igor wiedział i pozwalał jej wymierzać mu sprawiedliwość. A jednak wciąż nie potrafił się powstrzymać. Łemkowyna była jego przekleństwem i ostatnim azylem, jego fatum i zarazem miłosną obsesją.

Patrzył na nią, jak w końcu udaje jej się zapalić papierosa i ognista główka błyszczy w okolicach jej ust. Jak wypuszcza dym i unosi łokieć, by znów się zaciągnąć. Paliła ze spuszczonymi oczyma, opierając łokieć na barierce.

Nigdy jej nie zostawi. Czy ona o tym wie? Kłamiąc, że o nic nie dbają, zaciągnęli wieczne zobowiązania – wtedy, w drodze na Wetlinę, i później, pod rozgwieżdżonym niebem, i w tylu innych momentach, które kulminowały w małym, ciepłym ciałku zwiniętym pod kocem za ścianą.

Papierosy żarzyły się coraz słabiej, kurczyły i skręcały w palcach; zgasły. Nie zamieniwszy ani słowa, weszli z powrotem do domu.

***

Kilometry śniegu. Długi, kłujący mrozem w zapadłe policzki ciąg mroźnych poranków. Czerń świerków i surowa nagość buków i grabów, wcześnie zapadający zmrok. Wychodzić z chyżej na jak najkrócej, uszczelnić ją, obłożyć i zatkać ze wszystkich stron, tak, by karpackie zimno, przenikliwe i bezlitosne, pozostało na zewnątrz. Mokre ślady na progu. Krótki sen.

Wszystko to potrafi być bardzo trudne – gdzie nie pójdziesz, tam czeka cię trudność: dzieciom i starcom jest zimno, zwierzęta lękliwie nasłuchują wilczych stad, słońce pokazuje się i pozwala pracować na krótko tylko, te kilka godzin prędkiego, krystalicznego jak czyjeś zimne, niekochające oczy dnia. A jednak Łemko jest w tych dniach cały nadzieją, oczekiwaniem. Patrzy porozumiewawczo na sosny, patrzy na gwiazdy; wie – jeszcze miesiąc tylko, dwa tygodnie, tydzień – i w tej okrutnej porze, w tej smolnej ciemności bieszczadzkiej nocy wybuchnie świat weczir, i nie będzie takiej chaty, w której, uroczyście milcząc, nie zasiądą do stołu, do weliji, popatrując po sobie z cicha i tłumiąc uśmiechy – czy już wolno zacząć skoczne A wczora z weczera?

Chrystos narodywsia! Na przekór najstraszniejszej porze roku, bez żadnego namacalnego i widzialnego powodu, Łemko cieszy się, częstuje swoje wołki i owce chlebem z czosnkiem i pochłania keselycę. Za oknami trzaska mróz, miesiące zaciskania pasa przed świętem przyginają do ziemi – Łemko wciąż płaci dług, ale czuje, że już go odkupiono, wiec ucztuje, jakby wydobywał a konto radość płynącą z przejścia z krainy łez do kraju wiecznego odpoczynku, ciepła i sytości. Raj rozywywsia, Chrystos narodywsia!

***

W tym roku – podobnie jak w poprzednim – zima we Wrocławiu była taka, jakby wcale jej nie było. Igor widział zaledwie jej mgliste projekcje i pobożne życzenia, kiedy odbierał małą z przedszkola. Panie przedszkolanki z zaciętością maniaka odmawiającego przyjęcia do wiadomości faktów obkładały korytarze kilometrami waty, wieszały śnieżynki w oknach i zachęcały dzieci do malowania choinek przywalonych tonami białego puchu. Zdecydowanie; zimę Igor widywał tylko razem z Kasią, wpadającą na niego w szatni w przekrzywionej czerwonej czapeczce na głowie i codziennie innymi, koszmarnie niezdarnymi choinkowymi koszmarkami. Codziennie przeżywał kwadrans zmasowanego ataku reniferów, elfów i migoczących lampek, by wyjść potem na ulice pochlapane szarawą breją, podlewaną deszczem lub w najlepszym wypadku rozmokłym, ginącym w szybkim tempie śniegiem. Rozkleił mu się but, do środka dostała woda – paskudne uczucie. Kluczyki samochodowe w jednej ręce, łapka Kasi w drugiej, telefon przytrzymywany miedzy policzkiem i ramieniem, Justyna w słuchawce.

– Bądź gotowa za pół godziny.

Dalej, niekończące się sznury samochodów, światła i gęstniejąca zasłona szarości. Most na Odrze. Zimna, obca rzeka, z każdym dniem coraz bardziej obojętna.

Dochodziła go zza pleców zaaferowana paplanina Kasi: Mikołaj, święta, renifery, pierwsza gwiazdka. Szał. Była wyraźnie zachwycona. W przedszkolu łyknęła potężną dawkę świątecznego klimatu i nie mogła już się doczekać, aż dziadek przyniesie do domu choinkę. Oprócz codziennego lekkiego obrzydzenia wywołanego Wrocławiem, do którego od samego urodzenia Igor nie mógł przywyknąć ( co oznaczało, że prawdopodobnie nie zadomowi się tu już nigdy), dwie myśli ścigały się ze sobą w jego głowie: pierwsza, to ulga, która miękko opadła na świąteczne podniecenie małej – jak dobrze, że przynajmniej ona cieszy się na święta. Druga, na obecną chwilę bardziej dojmująca, na wskroś go upokarzała – było mu mokro w bucie, nieprzyjemna wilgoć skarpetki powodowała dreszcze, które wkrótce – był tego pewien – uderzą początkami paskudnego przeziębienia. I był pewien, że nie kupi w tym sezonie nowych butów. Na pewno nie przed świętami. Trzeba będzie ratować się klejem.

***
Sznur samochodów przed nimi i za nimi nie poprawiał Igorowi humoru. Co jakiś czas podjeżdżali parę metrów do przodu, i znowu musieli stanąć, a silnik szumiał monotonnie, radio gadało półgłosem, aż w końcu wybuchło dźwiękiem dzwoneczków. Zanim po frazie "Last Christmas" zdążyła się zacząć następna, "I gave you my heart", zamilkło, plaśnięte otwartą dłonią.

Igor naprawdę nie miał ochoty uczestniczyć w tym zbiorowym oszustwie polerowania wydmuszki. Oto właśnie jadą na zakupy, które muszą zostać poczynione w atmosferze lukrowanych, potwornie wyszczerzonych idiotycznym grymasem czegoś imitującego uśmiech Świąt Zimowych, i zostawią tam dużo za dużo pieniędzy. Z jednej strony nie mogą nie zapewnić dziecku elementarnej świąteczności tych grudniowych dni, do których przedszkole przygotowuje wychowanków już od miesiąca, z drugiej zaś – przy swoim skromnym budżecie będą czuli się, jakby dokonywali nędznej próby udawania obchodów. Tak wiec wydadzą za dużo, by bilans finansowy na najbliższe miesiące był zadowalający i zarazem za mało, żeby uzyskana w ten sposób oprawa dawała święta godne swojej nazwy. Stąd też puste w środku, czekoladopodobne Mikołaje, pozytywki świąteczne wygrywające koszmarne melodyjki oraz filcowe renifery były idealnymi symbolami tej smutnej maskarady, w jakiej byli zmuszeni brać udział.

Igor ścisnął mocniej kierownicę. Nienawidzę magii świąt, powiedział sobie w myślach; nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę.

Z tylnego siedzenia, z monologu Kasi, w którym słowo "święta" padało średnio raz na minutę, wychwycił intonację pytającą.

– Za ile dni będą święta? – powtórzyła uparcie mała.

"Chuj ze świętami!" – wykrzyczał na to w odpowiedzi, dobitnie akcentując pierwsze słowo – mentalnie oczywiście. Na głos zaś odparł bardzo spokojnie:

– Za tydzień, kochanie.

***

A przecież tęsknił. Był jak własne dziecko, które wierzyło, że święta nie są czymś, za co trzeba po raz kolejny słono zapłacić, otrzymawszy w zamian odrobinę kiczu, ale darem z niebios, sakralną magią, którą dostaje się niezasłużenie i za darmo. Też w to wierzył, ale nie potrafił zlokalizować swojej wiary we wrocławskim tu i teraz, w centrum handlowym, do którego zmierzali; w salonie, w którym będą jeść karpia z teściami i spędzać rodzinnie święta, jakby na co dzień mieli nie dość siebie.

Tęsknił za odkupieniem, także od tych świąt, od tortury bycia odpowiedzialnym za to, czemu nie umiał podołać. Całe jego jestestwo czekało potajemnie na Mocarza, który jednym cięciem przetnie węzeł gordyjski idiotycznych kłopotów, w jakie się z Justyną wplątali. To wrocławskie Boże Narodzenie było elementem opresji, częścią klątwy. Czekał na inne, prawdziwe Boże Narodzenie; nie wiedział, w ramach jakiego systemu czy w ramach jakiej legendy miałby szukać ziszczenia się tej szalonej, egzystencjalnej tęsknoty. Nie potrafił nazwać swojego oczekiwania. Gdyby ktoś mu powiedział, że czeka na narodziny Króla, mógłby na to przystać, pod warunkiem, że oszałamiająca królewskość Nadchodzącego przekreśliłaby marność i groteskę ich obecnego położenia.

***

Co przeistaczało się w życiu Łemka po tym, jak minął świat weczir; gdy wszystkie kolędy były już prześpiewane; gdy ostatni kolędnicy ze swoja świecącą gwiazdą, brodatym turoniem i usmaloną po uszy śmiercią zeszli do domów w dolinach? Co zmieniało się na lepsze, kiedy mijały świąteczne dni i do komory znów zaglądały pustki? Czy Łemkowi żyło się obficiej, lepiej, dostatniej? Czy mniej wadził się z nielubianym sąsiadem, z żoną – jędzą, urzędnikiem w Gorlicach?

Ani trochę. Uroczysta, surowa bożonarodzeniowa radość Łemków była zaoczna – owoce tego zwycięstwa spożywać będą nie na tym świecie. Za tamtą górą, za tamtym lasem, kiedy z gromnicą w dłoni przekroczą rzekę dotąd nieprzekraczaną – tam ziści się Boże Narodzenie.

Skąd zatem coroczna radość osładzająca czekanie?

Otóż na śmierć wyzwalającą od głodu, zimna i smutku łatwiej czeka się – w swojej chacie, między swymi, nasłuchując oddechów swoich zwierząt w ciepłym sianie i kwilenia dzieci, urodzonych tam, gdzie urodzeni byli ich dziadkowie i pradziadkowie. I to łóżko, ta pierzyna do umierania, ta świeca – oto jest największa tajemnica, że to, na co patrzyło się codziennie i co zna się na pamięć, jest najdoskonalszym portalem do dalekich, szczęśliwych zaświatów.
 

***

Nieprzyjemne uczucie wilgoci w bucie staczało się w głębiny świadomości tylko wtedy, kiedy jakiś bodziec z zewnątrz irytował jeszcze bardziej niż ono. Na przykład teraz: Justyna, milcząc, wsiadła do samochodu, i uparcie wpatrywała się w przednią szybę, zupełnie ignorując radosne przedświąteczne świergoty Kasi. Cóż, sam to poniekąd robił (mówił od czasu do czasu "mhm" lub "tak, kochanie", żeby mała nie czuła, iż mówi w próżnię; nie umiał rozmawiać z dziećmi i nie stać go było na nic lepszego), ale Justyna … ona zawsze była świetna, jeśli idzie o kontakt z dzieckiem. Nie miał pojęcia, jak kobiety to robią, ale potrafiła rozpiąć most pomiędzy dziecięcym infantylizmem a macierzyńskim wprowadzaniem w świat – bez żadnego belferskiego tonu uczyła córkę wielu rzeczy, nie wychodząc poza język znany pięciolatce. Kiedy Justyna była obok, Kasia zawsze miała z kim rozmawiać, i przychodziło im to bez trudu, zupełnie naturalnie. Teraz jednak nachmurzona, spięta Justyna milczała grobowo i Igor mógł tylko domyślać się, jakie chmurne myśli biegną pod jej czołem.

Tymczasem zrobiło się całkiem ciemno i w czarnej zapadni miasta jasno świeciły tylko  kolorowe świąteczne neony wraz z reflektorami samochodów. W studni ciszy rezonował szum silnika, dźwięk rozjeżdżanej kołami aut szarej breji i radosny monolog Kasi. Igor czuł, że to zestawienie go dławi; w tej powodzi świateł i kakofonii monotonnych dźwięków zatopionych w upartym milczeniu żony czuł się jak w środku Niczego, zamknięty w klatce własnej głowy, pulsującej bezradnością. Znów utknęli w korku. Głosik na tylnym siedzeniu umilkł. Oboje odwrócili się w tym samym momencie i ich profile znalazły się pomiędzy siedzeniem kierowcy i pasażera, jak na małżeńskiej ikonie, która ma dwoje oczu i dwoje warg, okolone poświatą reflektorów. Mała, znużona jazdą, zasnęła.

Igor odwrócił się, zacisnął dłonie na kierownicy i przymknął oczy. Sam robił się senny; skoncentrował się an tym, by nie zasnąć. Jak bardzo marzył o spokojnym, samotnym śnie, przenikającym każdą tkankę do głębi, wyciągającym toksyny zmęczenia i niepokoju z organizmu! Przyszedł mu na myśl i niemal połaskotał nozdrza zapach świeżego igliwia i czystej pościeli; miękkie poduszki, w które można się zapaść; pierzyna, która oblewa ciało śpiącego jak woda. I jedyny dźwięk, który nie przerywa snu; przeciwnie, stanowi dlań pożywkę – miękko padający śnieg, co przylepia się do niewielkiej szyby, tworząc ciasne obramowanie, a do tego skrzypienie drewnianej podłogi. Zapach drewna; żywiczna dłoń, krzyżująca się z ostrym aromatem igliwia …

– Igor! – z płytkiej drzemki wybudza go głos żony. Nagle otrzeźwiały, odpuszcza hamulec i przyciska gaz, zerkając na nią z wdzięcznością niemal, że wreszcie przerwała ciszę.

***

Parking zapchany, zatrzęsienie samochodów; cudem zajęli miejsce auta, które właśnie wyjeżdżało. Tłumy ludzi jak tuż przed albo zaraz po wojnie.  Dobrze było jednak widzieć, że inni, podobnie jak oni, dokonywali zakupów na ostatnią chwilę, pomyślała Justyna, i zaraz zganiła się za kompleksy nieperfekcyjnej pani domu: nie była żadną panią w domu. Na dobrą sprawę świąteczne zakupy nie miały też specjalnie racji bytu – to jest, miały i nie miały jednocześnie – ot, mieli do kupienia kilka prezentów i może odrobinę jedzenia; prezenty podarują rodzicom, którzy będą się mitygować, że jak to tak, że to niepotrzebne w ich sytuacji finansowej. Nie ma to jak nieustanne przypominanie o biedzie; subtelne poniżenie dokonywane w dobrej intencji. Justyna miała w takich momentach ochotę wydrzeć się na matkę jak w czasach liceum, trzasnąć drzwiami, puścić głośną muzykę, wyjść z domu i wrócić w kolczykach we wszystkich możliwych miejscach. Nie znajdowała już jednak w sobie hormonów buntu; wszystkie wypaliły się, kiedy sama została matką.

Nie kupić prezentów to z kolei oddać ostatni szaniec złudzeń normalności; przyznać się do upokarzającej biedy, nie przysłoniętej żadnym listkiem figowym drobnych symboli unoszenia się ponad powierzchnią. Tyle jeszcze mogli – dać Kasi kilka czekoladowych choinek, kupić pierogi, żeby matka nie musiała kleić ich godzinami, wrzucić do koszyka kilka jarmarcznych drobiazgów, zakleić je kolorowym papierem, przewiązać wstążeczką i położyć pod choinką. Którą też, notabene, fundują rodzice, kolejny rok z rzędu. Może to nie miało znaczenia, ale Justyna czuła, że to ona sama bardzo chciałaby być autorką tego pełnego szczęścia rozszerzania się źrenic Kasi, gdy jej dziadek stawiał drzewko łaskoczące najwyższymi gałęziami sufit; tych wyrywających się mimo woli popiskiwań ekscytacji, kiedy babcia wręczała jej pachnące kurzem pudełko z bombkami, wyjmowane z najwyższej półki w szafie.

I tak idą więc teraz, lawirując w tłumie rodaków, na halę marketu, gdzie spróbują dokonać jakiejś imitacji owych tłustych, bizantyjskich świątecznych zakupów, o których snują nową legendę telewizja, radio i Internet; pozwolą dziecku, radośnie umoszczonemu w wózku na zakupy, ogromnymi oczyma obserwującemu migające lampki i migoczące brokaty, przeżywać ten w gruncie rzeczy płaski i konsumpcyjny akt jako nowe objawienie, niemal mistyczne wydarzenie, które będzie wracać po latach jako reminiscencja dzieciństwa. Rzadko można poczuć zapach prawdziwego igliwia – ale zawsze można powąchać fabryczną nowość zabawek podwójnie przecenionych z okazji świąt; nie brnie się rano z zapaloną lampką roratnią przez śnieg (skąd śnieg w tym mieście? W tym roku dwa tysiące siedemnastym, przechylającym się ku osiemnastemu? W tym cieplarnianym klimacie, tej wilgotnej zimy?), ale zawsze można poczuć dreszczyk emocji przy zgadywaniu, który świąteczny przebój huknie z głośników jako następny; wieczerze wigilijne są coraz bardziej do siebie podobne (polityka, narzekanie, polityka; przy dzieleniu się opłatkiem znienawidzone "I żeby wam z tym kredytem dobrze poszło"), ale można uświadczyć namiastki owianej atmosfera mitu domowej, cudownej atmosfery, patrząc na dekoracje, gdzie pięknie zapalone świeczki rozświetlają pachnący cynamonem półmrok piernikowej chatki.

Zorientować się w nowej lokacji działów to jedno; dotrzeć tam przez zakorkowane pękatymi wózkami alejki i nie dać się naciągnąć (sobie i zachwyconemu dziecku, które z minuty na minutę jest coraz mniej radosne, ale za to bardziej sfrustrowane – tego nie weźmiemy, tamtego nie ruszaj) na połyskujące, kruche i nie służące absolutnie niczemu wspaniałości. To niesamowite, myśli Justyna, jak to wszystko, cały ten pisany palcem na wodzie sztafaż, silnie wpływa na psychikę całkiem dorosłych ludzi – wszyscy są w jakiś dziwny sposób podekscytowani i pełni malarycznej nadziei; oczy się skrzą, a w gorączkowym popędzaniu i pulsujących żyłkach pośpiechu tli się jednak na dnie jakaś przedziwna nadzieja; nadzieja pięknych świat; tak, jakby owe dwa dni miały cokolwiek zmienić. I ulegają temu nawet dorośli – mimo, że wiedzą doskonale, że świąteczne zakupy oznaczają głównie pustki w portfelu. Można sobie tylko wyobrażać, jakie skrajne uczucia wszystko to budzi u dzieci – mimo tego, ze na co dzień siedzą głównie z nosem w tablecie albo telefonie, sklepienie ze świecącym gwiazdek i pluszowe renifery wciąż stanowią rozpalającą wyobraźnię atrakcję. "Wesołych świąt" – jak dużo jest w tym życzeniu gorzkiej prawdy, uśmiecha się Justyna – życzyć komuś, by w pokoju przeżył dwa dni w roku, oznacza mieć ambicję na miarę swoich możliwości! Ale czy właśnie nie o to chodzi, że umiejętność odprężenia się i odsunięcia trosk na te w porywach dwie doby,  j e s t   już miarą posiadania szczęśliwego życia? Tam, gdzie troska jest zbyt rozległa albo dogłębna, a pamięć wydrążona wspomnieniem jałowych, jednakowych wigilii, odpoczynek od natrętnych myśli i niepokoju serca jest niemożliwy. Tak więc ten, kto może sobie pozwolić na luksus choćby i dwóch wesołych dni, w istocie jest, można go nazwać – szczęśliwym …

Te i inne, bardziej jeszcze ponure myśli przesuwały się nad czołem żony – Igor był pewien, że są czarne, zawiesiste i trujące, kiedy patrzył na jej ściągniętą twarz, hojnie szafującą szerokimi uśmiechami, kiedy patrzyło na nią dziecko. Dla niego miała inne, poważne spojrzenie – krzyżowali swój wzrok, kiedy do koszyka wpadało coś spoza listy. Ledwo odwrócili głowę w inną stronę, zaraz Kasia miała w rękach czekoladę z błyszczącym Rudolfem na opakowaniu – "A to kupimy?" – prosząco – roześmiany wzrok; grzeczne było to ich dziecko, nie miało zamiaru rzucać się na ziemię i płakać w głos. Nie można odmawiać w nieskończoność. Ich spojrzenia spotykały się, brwi wędrowały w górę, pytanie bez słów – i przyzwalająca odpowiedź: tak, to się zmieści w marginesie wydatków szczelnie ściśniętym między Scyllą wydatków na życie a Charybdą wszystkożernego kredytu. To można, to i jeszcze tamto; w końcu są święta. Po to tu przyszli – ostrożnie powiększyć margines, w kontrolowany sposób rozluźnić oddech – byle nie za bardzo; zbyt duży haust tlenu zabija tego pacjenta.

***

Pluszowe renifery i ubrane we włóczkowe szaliki bałwany piętrzą się w promocyjnym koszu, akurat pomiędzy stoiskiem z pieczywem a bakaliami; Justyna i Igor jednak są już tu, gdzie nie ma miejsca na dodatkowe wydatki. Jeszcze kilka pozycji z listy zakupów – i koniec, koniec świąt na dziś. Traf chce, że i tu zaprojektowane specjalnie na tę okazję gadżety kuszą dziecięce serce, zupełnie zielone i podatne na zaloty speców od reklamy.

– Wystarczy, kochanie. Masz już misia i puzzle. Kupimy teraz trochę rodzynek do sernika … – Justyna nie kończy, bo usta Kasi niebezpiecznie wyginają się w podkówkę. Wkłada jej w otwarte ramiona wielką przytulankę, ściągniętą z półki przed paroma kwadransami. Miły dotyk puszystego pluszu koi dziecięcą frustrację, ale nie zaspokaja głodu umysłu. Dlaczego właściwie – dlaczego nie można mieć i jednego, i drugiego? W pewnym wieku, niedorosłym od ziemi i nie przywykłym do nieustannej, choć wcale nie dobrowolnej ascezy, która ściąga w karby egzystencję nawet największych sybarytów, fakt, że nie można mieć tego, co się pragnie, nieustannie budzi zdziwienie.

– A dlaczego nie kupimy renifera? – mała łapie Igora za rękaw.

Udziela odpowiedzi takiej, jak zawsze wtedy, kiedy jego oczy są radosne, ale serce pełne zwątpienia:

– Bo tata jest Łemkiem, kochanie.

– A co to znaczy, że tata jest Łemkiem? – pyta  mała, świdrując Igora brązowymi i nasyconymi dziwną, głęboką wilgocią oczyma, odziedziczonymi po matce. Co chwila odgarnia niesforne kosmyki opadające na płaskie, jakby zdjęte z ojca czoło; dwa dołki, symetrycznie rozmieszczone po dwóch stronach pyzatej buzi pogłębiają się i po dziecięcej twarzy rozlewa się rozbawienie, jakby była małym mędrcem, kieszonkowym Buddą – sceptykiem, przewidującym groteskę odpowiedzi na wszystkie zadane pytania.

Dzieci takie są. Śmieją się i cieszą w chwilach obojętnych, płaczą i dramatyzują w czas swoich małych końców świata, kiedy na kwadrans zamykają się bramy cukrowego, przepysznego raju, do którego przepustkę dzierży matka, ojciec, babcia lub pluszowy miś.

– To znaczy – odpowiada Igor, mimo piorunów, jakie miota wzrokiem Justyna – że ma krzywy nos, płaską gębę, nogi genetycznie zaprojektowane do latania po górach, brak talentów do zarabiania pieniędzy i nie ma swojej ojczyzny. Nic mu nie wychodzi.

– Tata powiedział, że nic mu nie wychodzi! – Kasia traktuje to jak znakomity żart, i mała postać niknie w kaskadach śmiechu, a Igor bierze ją na barana, podrzuca i kołysze, pozwalając wierzyć w komizm opowieści o sobie.

W rzeczywistości mówi najszczerszą prawdę.

***

Katolicy mieli swoje roraty; mieli te przedziwne, rozświetlone skąpym światłem msze o świcie, które wyznaczały czas czekania i codziennie przypominały o ubranej w błękit postaci, niosącej Króla. Płaskie, surowe "Rorate caeli" jak podmuch mroźnego powietrza torowało sobie drogę przez zatrwożone serca, przynosząc twardą zrazu nadzieję, którą trzeba było rozetrzeć w dłoniach i rozgrzać swoim oddechem, żeby w jej topniejącej bryłce odnaleźć obietnicę wielkiej nagrody: ciepłej stajni, spokojnych zwierząt pochylających się nad Pomazańcem, którego pierwsi oglądali pasterze, ludzie prości i bez zasług.

Prawosławie nie ma swoich mszy roratnich. Nic to jednak; już nad samym świtem, kiedy daleko jeszcze do pojawienia się pierwszych promieni zimowego słońca, Łemki opuszczają bezpieczne żeglowanie snu, schodzą z łóżek, ław i pieców, i otwierają się drzwi chat i wrota stodół; brzęczą wiadra i kanki; poranne odgłosy rozbrzmiewają jak co dzień, okupione jednak tak wielkim trudem walki z mrozem i ciemnością, że jest to niemal każdorazowe zwycięstwo – i niebiosa są teraz, muszą być o krok, o kolejny dzień bliżej spuszczenia rosy odpoczynku i ciepła na tę krainę, która z dolin umoszczonych pomiędzy masywami, ze zboczy pokrytych czarną świerczyną gór woła o Wybawiciela!

Prawosławie ma swój post filipowy. Trwa czterdzieści długich, mroźnych dni. Nie jada się wtedy mięsa, ale też – z początku – również nabiału. W drugim tygodniu można jeść ryby, ale nie w poniedziałki, środy i piątki. Po dniu świętego Mykoły, który przypada później nieco niż u łacinników, znów trzeba zacisnąć pasa i ani na ryby, ani na mleko, jaja czy masło nie ma pozwolenia.

Łemko jest najczęściej prawosławny. Chodzi do cerkwi, ale przeważnie nie do cerkwi unickiej – ta bowiem jest dla Ukraińców, a Łemko Ukraińcem nie jest. Ale Łemko śmieje się w kułak, słysząc o poście filipowym. Mięso? – krowy, owce i barany mieszkają wespół z Łemkami w zimie, a w lecie rozlewają się po pastwiskach z radosnym beczeniem. Łemko z nich żyje, Łemko handluje nimi i pędzi na dalekie jarmarki, Łemko sprzedaje ich mięso, wełnę i skóry. Ale sam rzadko wącha przypiekaną baraninę, cudownie pachnącą wołowinę, udźce i połcie boczku, kiełbasy i szynki – to jest wszystko dla niego zbyt drogocenne, zbyt dużo kosztuje, żeby sam mógł przejeść, a nie na handel wydać. Masło? Jaja? Luksusy! Życie Łemka jest postem – jest przedzieraniem się, niekiedy beznadziejnym, a niekiedy triumfalnym, przez kopny śnieg i lasy świecące wilczymi ślepiami, do rzucającej złotymi kopułami nieziemski blask, odbijającej śnieg, że aż oczy bolą i trzeba je mrużyć i przysłaniać cerkwi, która akurat rozdzwania się w radosnej nowinie, a na ikonostasie – cuda! – znika nagle wszystko, wszyscy święci, brodaci prorocy, wszyscy Apostołowie i nawet sam Pantokrator, by zmaterializować się w jednej, jedynej ikonie małego Narodzenia. Zapach kadzideł miesza się z zapachem igliwia, i to jest już śmierć, to już przyszło Zbawienie, bo Łemko nigdy nie dociera Tam, aż nie dokona się to, co ostatnie; aż cienka ziemska powłoka nie wyśliźnie się z obszernej, zimowej czuhy, aż szyja nie uwolni się od przeplecionego czerwoną tasiemką łajbyka, aż kwiecista kabata ostrożnie zdjęta z nieboszczki nie dostanie się w spadku wnuczce lub synowej. Takie jest łemkowskie Boże Narodzenie, i dlatego, siadając do uroczystego świat weczira, Łemkowie powściągają uśmiechy raz za razem, i jedzą w uroczystym milczeniu. Bo wiedzą, czy może raczej – czują, jakie jest prawdziwe znaczenie nadejścia złotego Króla, co narodziwszy się, położony w jednym drewnie, już przewiduje następne, inne Drzewo, z którego przypieczętuje zbawczy los świata.

Ale ponieważ są ludźmi, a więc – są głodni posilającego, niezbędnego wesela i radości, rozluźniają twarze i oto bucha radosna kolęda, śmieszny turoń potrząsa brodą, usmalony diabeł śmiesznie podskakuje, pokazując czerwony jęzor, a kolędnik przebrany za śmierć, zdając sobie sprawę z ulotności chwili, opuszcza kosę i z boku przysłuchuje się, jak pod nisko sklepionymi belkami chyżej płynie skoczne A wczora z weczira.

***

Igor wychodzi na balkon. Wita się ze swoją cichą godziną, codziennym rytuałem, papierosem wypalanym o wieczornej godzinie na zimnym powietrzu, w t- shircie i klapkach na nogach, w zarzuconej w pośpiechu kurtce. Opiera się o żelazną barierkę, wychyla i patrzy w dół.

Rzędy podobnych balkonów, wyłożonych kafelkami albo wylanych betonem; na części z nich zalega teraz świeżo zniesiona do domu choinka, jeszcze skrępowana i zwinięta, jak motyl w kokonie. Zapobiegliwe gospodynie, które przepełniły już lodówkę, wystawiają na dwór garnki z kapustą i blachy z ciastami. Niedbały, nieładny kicz zbytku nieśmiało łaskocze serce, dopominając się o odpowiednią dawkę dobrych wspomnień ze studni dzieciństwa.

Igor przechyla się do tyłu, zaciąga papierosem i zamyka oczy. Grudniowe powietrze pachnie wilgocią i skwierczącym karpiem, którego smaży w kuchni teściowa. Jeszcze, jeszcze; nie otwiera oczu, zaciąga się mocniej i pozwala luźnym obrazom przepływać pod czaszką, jak wiele lat temu, kiedy nie miał jeszcze dla kogo żyć, ale za to wydawało mu się, że ma po co. Daleki dźwięk strzelającej na patelni ryby niknie; Igor widzi w ciemności ślepia milczących, zasępionych karpi. Poruszają wąsami i suną powoli przez korytarze mroku, a sunąc tak, płożą przez śnieg, który pojawia się nagle, a wraz z nim dukt leśny, otoczony świerczyną, i Łemko, strzelając batem, powozi saniami zaprzężonymi w dwa karpie. Nad saniami aniołki o twarzach Kasi, śmiejąc się ukradkiem do siebie, zrzucają woźnicy na głowę srebrne nici, włosy anielskie, które stają kadzidlanym, cerkiewnym oparem nad zaprzęgiem, a przemieniony w batiuszkę w czarnej sukni karp niskim głosem wyśpiewuje kantyczkę na Rażdiestwo. Wirująca gwiazda zniża się niebezpiecznie nad drewniana cerkwią, i już za chwilę na jej ogonie biegnie niedźwiedź, ciągnąc za sobą łemkowskie sanki, wypełnione wiwatującymi dziećmi.

Obudziło go pacnięcie papierosa o posadzkę; przysnął. Nie był jednak zły na siebie, rozmarzonym wzrokiem gonił światełko samolotu, które jak iskierko pojawiało się ,to znów znikało na ciemnym aksamicie nieba. Uśmiechał się. Powoli schylił się po papierosa, ostrożnie odłożył go na popielniczkę i stał tak jeszcze, przebywając w cieple swojej wizji, która niosła go to po pionach balkonów, wtopionych w pracowity przed świętami wrocławski wieżowiec, to po grzbietach gór, gdzie Łemki sposobili się na swój świat weczir.

***

Jak po jesieni nieuchronni następuje skłębiona śnieżnymi chmurami, trzaskająca mroźnymi rozbłyskami po zboczach gór zima, i jak po niej zawsze, nieubłaganie przychodzi odwilż i Karpaty spływają roztopami, wysypując przebiśniegi po poszyciach górskich lasów, tak i chłop ciągnie do swej baby, a ona co rok, dwa czy trzy rodzi drobnego Łemka, z krzykiem ogłaszającego wypluśnięcie w małe uniwersum chyżej, teraz uboższe o jedną gębę do wykarmienia. Zanim szczupłe ciałko niemowlęcia rozrośnie się na wszystkie strony, skrępieje i przyczai w sobie, gotowe do zaciekłej obrony swojej egzystencji przed głodem i zimnem, mija kilka nieszczęsnych zim, spędzonych na pograniczu życia i śmierci, z drobiazgiem upchanym na zapiecku, wątłą nadzieją na utrzymanie tlących się płomyczków wigoru – i nowy krzyk świeżego, wyrwanego kosmiczną siłą wyrzutu z głębokiego ciała matki, krępego Rusina.

Jest dwudziesty wiek, nie ma prądu ani telewizji, ale wciąż jest Łemkowszczyzna dla Łemków, Bojkowszyzna dla ich milkliwych, nieufnych sąsiadów i Huculszczyzna dla jurnych, prędkich i półdzikich Hucułów. Już wkrótce jednak ta katastroficzna siła, każąca małemu, obłemu i śliskiemu okruchowi ludzkiego otworzyć błękitne, zalepione prenatalną mazią oczy na jasne, drastyczne prześwity ziemi, stanie się siłą bardzo realną, powojenną, smutną koniecznością nakazów wojewody małopolskiego pakującą Łemków do wagonów i rozsyłającą na wschód i zachód; już niedługo na Łemkowszczyźnie zarosną chwastem cmentarze, a cerkwie zapadną się w sobie wraz z uporczywym, chłopskim spojrzeniem zasmuconych ikon, na które nikt już więcej nie patrzy.

Wróćmy jednak do chwili, w której łemkowskie niemowlę wydaje swój pierwszy krzyk, a domowy inwentarz, stłoczony w pomieszczeniu obok, solidarnie kwiczy, ryczy i pobekuje. Otóż zdarza się, że z tego małego ciała trzeba brać niebawem miarkę na trumnę, i poszarzałe, uparte i ściągnięte jak hartowana stal twarze rodziców i krewnych przesuwają się w ponurej procesji na cmentarz, i nie ma w tym nic przeciw naturze; nic, co kazałoby Łemkom wszczynać bunt przeciw tym siłom, które z oblanych zimnym powietrzem, zrywających się w niebo gór, rządzą losem starych i młodych. Ale może też zdarzyć się, że wciąż przybywający, w nieskończoność wypychani ze swoich krępych matek irracjonalną siłą chęci trwania synowie i córki urosną w smutną narośl, wyrzut sumienia, niemoc dwóch stwardniałych od pracy rąk. I ukradkowa myśl o trumnach, która rośnie i rozszerza się jak jaskra wraz z dziećmi, każe Łemkowi zapakować to niewiele co ma, do kufra i forsować ocean, i w Prusach albo Ameryce szukać smutnego chleba, zostawiwszy za sobą ten ogrom, który dotąd miał – góry, które go nie kochały, swoją podłużną, wysmaganą wiatrami chyżą, , aromat mleka, uspokajający skołataną strachem głodu głowę i mały pęk kaczeńców, dzwoniący wiosną próżną nadzieją spokojnych i sytych snów.

***

Justyna wychodzi na balkon. Przechyla się przez barierkę. Długie, czarne włosy zwieszają się pasmami wzdłuż prętów balustrady. Od uszu, poczerwieniałych na wilgotnym zimnie, odbijają się dźwięki ulicy – motor silnika, nawoływania, dźwięk odkurzacza gorączkowo konsumującego przedwigilijną porę, radio i telewizja – wszystko to zapada jak w studnię, i ginie w milczącej postaci, wychylonej prawie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni.

Trochę kręci się w głowie. Przy pierwszym też się kręciło.

Migające światełka na dziesiątkach balkonów, wspinające się po piętrach, latarnie i księżyc przysłonięty chmurami, wszystkie barwy przesuwają się, odbijając od szklistych tęczówek Justyny.

Znów zaczyna siąpić drobny deszcz, kobieta nie cofa się i nie wchodzi do ciepłego mieszkania, w którym zapachy pieczywa, ciasta i kapusty kumulują w aromat kumulującego w świętach grudnia. Włosy tężeją w coraz węższe strąki.

Justyna nie wyciąga papierosa. Przy pierwszym nie sięgnęła po niego ani razu. Starała się być dobra. I teraz będzie – dobra … "Będę dobra". Z tych dwóch słów, kołaczących się w odrętwieniu z tyłu głowy, słowo "będę" wydało jej się najbardziej wątpliwe, trudne i twarde jak grudka lodu.

Lód, tysiące grudek, zlepione w jeden wielki, lodowy kamień, na nagim zboczu. Na nim malowana w pasy chata, a w niej pies, koza, kobieta i diabeł. Kobieta powiła właśnie swoje łemkowskie dziecko i trzyma je na wyciągniętych rękach, oceniając jego szanse. Ciepły pies ociera się o jej nogi i dyszy głośno, karmiąc swoim oddechem stronnictwo życia. Należy do niego i koza, wąskimi jak przecinki oczyma patrząc sceptycznie na kosmatego diabła, który zwija się w czarną kulkę na progu, żeby cierpliwie poczekać na chwilę zwątpienia.

To oni, myśli Justyna, to oni, Łemkowie, i ich klątwa, w którą z mieszanina defetyzmu i miłosnej fascynacji niezłomnie wierzy Igor – to oni i ich uparte, tajemnicze geny, zalęgłe w nim jak tumor – to oni są autorami oczywistego fatum, które z głuchą koniecznością opada na ich, Igora i Justyny głowy, choć są tu, we Wrocławiu, daleko od pogórza. Nie ma ucieczki.

Musi się wyprostować – będzie miała mdłości.

***

Jednostajne buczenie windy koiło jakiś dziwny niepokój, który Igor odczuwał od rana; prawda, ostatnimi czasy nigdy nie bywał spokojny, ciężki guz kredytu rozpierał jego zmęczoną głowę nawet, gdy o nim nie myślał – jednak to przeczucie, nieprzyjemnie mrowiące wzdłuż kręgosłupa, było czymś specjalnym, z dawna nie odczuwanym. Mężczyźni są ponoć pozbawieni intuicji – i być może faktycznie tak jest, bo w wielu przypadkach owo ćmienie nie zwiastowało właściwie niczego i rozpływało się w mętnej zupie codziennych trosk – wszelako czasami – i Igor dałby sobie uciąć głowę – było ono przecinane jakimś traumatycznym, głęboko wstrząsającym zdarzeniem.

Co więcej, wydawało mu się, że są wówczas połączeni z Justyną jakąś tajemną nicią; oboje podenerwowani czekają wówczas, unikając mówienia o tym, by nie wywołać ducha – a kiedy już to się zdarzy i wszyscy pogrążają się w szoku – wtedy oni, uwolnieni od napiętego oczekiwania, choć też przecież wstrząśnięci – oddychają z ulgą. Gdyby żyli w 1981 – był tego pewien – dwunastego grudnia wieczorem gryźliby palce z nerwów. Gdyby znali się w 2001, to 11 września rano chodziliby po ścianach z niepokoju.  W 2010 w kwietniu omal nie udusili się w oparach dymu, wypalając jednego papierosa za drugim; wszystko leciało im z rąk i nie byli w stanie zdecydować się na wyjście ani do kina, ani do knajpy (tak; takie wtedy mieli problemy – co za odległe czasy, pomyślał Igor, jak to jest, życie może zmienić się tak bardzo przez kilka lat, postawione na głowie kilkoma impulsami ciała, kilkoma skinieniami woli, kilkoma przyświadczeniami decyzji).

Jednak, jak się rzekło – ta nerwowa intuicja mogła być zwykłym bólem głowy. Albo zapowiedzią rozstroju żołądka. Oparł czoło o ścianę, postawił pakunki na podłodze. Obite sklejką pudełko windy pokołysało się jeszcze przez chwilę między piętrami i stanęło.

Przytrzymując jedną ręką siatki pełne rzeczy ostatniej potrzeby, po które posłały go żona z teściową (proszki do pieczenia, cukierki na choinkę, ziele angielskie, podgrzewacze), wysupłał z kieszeni kurtki klucze, i już po chwili drzwi z zimnego korytarza otworzyły się, wyrzucając na niego falę światła i ciepła.

***

– Wchodź, w chodź, czego stoisz? – usłyszał po chwili roztargniony głos teścia, rozstawiającego właśnie aromatyczną choinkę, prawdziwe drzewko (nigdy nie kupowali sztucznego).

Stał, bo przez małą chwilę poczuł się jak dziecko uwieczniane na dziesiątkach pocztówek stojących; dziecko stojące w ciemnym korytarzu, w oniemieniu i zachwycie oglądające wielką, rozświetlona choinkę, niepokalanie biały obrus na szerokim stole i buzujący ogień w kominku – wszystkie cudowności tego misterium, jakim jest dla małego człowieka, nie znającego kredytów świątecznych, upływu czasu, który ze świąt czyni "i po świętach" i smutku skacowanego pierwszego stycznia – Boże Narodzenie i przełom roku, który zbiera się do odejścia. Przez chwilę czuł, jak zmarznięte palce zaczynają tajać; a delikatne, miodowe światło wypełnia nie tylko wszystkie zakamarki ściętego zimnem i wilgocią ciała, ale i niespokojnego serca.

Ta chwila minęła; w portfelu miał kartę kredytową, w rękach zakupy, które pewnie źle wybrał, a na nogach buty, które zostawią na podłodze błoto – i trzeba będzie sprzątać któryś z kolei raz tego dnia, i kobiety będą bardzo zmęczone, a mężczyźni zdenerwowani.

***
Świat nierównych powierzchni, w górę wznoszących się i opadających wraz z wędrujących spojrzeniem zboczy; serpentyn nawijających drogi na kilometry i chat sterczących z krzywizn – wszystko to sprawia, że horyzont zdaje się zamknięty sferycznie w kuli, jakby w środku kraszanki; Łemko, Hucuł albo Pogórzanin żyje jakby w środku ludowej malowanki – poruszając się, siedząc i leżąc w zamkniętej krzywiznami powierzchni pomiędzy zboczami. Ponad głową zawsze ma piętrzące się urwiskami, wspinające coraz to wyżej i wyżej pęki ziół, krzewin wysokogórskich i świerków; w górę i w przód białą pianą rwie się i zamyka perspektywę mleczne, postrzępione niebo pełne baranów. Wszędzie wokół ma człowiek Pogórza łuki, krzywe i elipsy, jak na obrębieniu odświętnej koszuli – półkoliście zataczająca szlak droga wiedzie do kościoła; stamtąd łagodny łuk biegnie do pokrytej gontem cerkiewki, rozrzucone kubiki chat trójkątnym ściegiem oblegają prosty trakt przez wieś.

Aż przychodzi zima i przestrzenie, dotknięte lodowatym wiatrem, nagle się rozsuwają. W toni wcześnie zapadającego zmroku nie trafisz nawet do sąsiada; wydeptane w śniegu szlaki mylą i zwodzą; to górski diabeł chyba, udając, że truchta do cerkwi, wytyczył tę ścieżkę, staczającą się w czarną otchłań świerczyny. Trzeba siedzieć wtedy w chacie, z rzadka tylko wyglądając przez szybę, pokrytą grubym ściegiem mroźnej koronki; uchyl tylko drzwi, a hurkoczący wiatr ze śniegiem jak intruz wdziera się do izby, strasząc stłoczone w komorze zwierzęta.

Wtedy nad Łemkowszczyzną przelatuje kometa – a kto przyczajony w chyżej, bierze ją za gwiazdę betlejemską, czerwonym ogonem przesuwającą po wieżach cerkwi. Biegnie przez krainę srebrzystą smugą, migotliwym czerwono – niebieskim neonem, kalecząc się o świerki, zostawiając za sobą bladą posokę, co wsiąka w śnieg pachnąc żywicą i ginie w głuchym, upartym proroctwie. Tylko rozbłysłe oczy wilków widzą ją w całej okazałości, jak skrupulatnie przebiega przez wszystkie wioski, gdzie gada się po łemkowsku; jak pilnie wytycza bieg torów kolejowych, co na wschód i na zachód rozwiozą Łemkowynę po świecie, wyrywając ją z nerwami i sercem z kraju ridnego, i upuszczając z hukiem po kawałku, po ziemiach lepszych i gorszych, poprzecinanych granicami, zawsze jednakowo dalekich od domu.

***

Ostatnie odblaski tego uroczystego, sentymentalnego nastroju odrobinę przypominającego czasy dzieciństwa prysły, gdy do mieszkania wtoczyła się bliższa i dalsza rodzina Justyny; wujkowie, siostrzeńcy i ciotki Justyny, których Igor widywał chyba tylko w święta, stąd pamiętał ich wyłącznie z czerwonymi, spoconymi twarzami, pod muchą i w białych koszulach, z gębą pełną komunałów na początku, a jawnych głupot w miarę upływu czasu, gdy coraz mniej dyskretnie na stole pojawiały się butelki z wódką.

Szuranie krzeseł, kolędy z radia i jednostajne brzęczenie mądrości rodzinnych minutę po minucie rozbrajało uniesienie, które Igor poczuł przez chwilę tego popołudnia. Nieuchwytna atmosfera świetlistego wybawienia, tej tajemniczej nadziei zaklętej w blasku świec i zapachu choinki rozpłynęła się w powietrzu, jakby nigdy jej nie było i można było tylko pluć sobie w brodę, że kiedykolwiek było się na tyle naiwnym, bo uwierzyć reklamom i neonom centrów handlowych. Owoce wielotygodniowej pracy  obnażały swoją bylejakość i syntetyczność na pozbawionym finezji stole: resztki bigosu obok kieliszków półnapełnionych wódką, zmięte sreberko, którym bawiła się Kasia, powoli znudzona tym, że dorośli, zamiast rozpakowywać prezenty, czyszczą do ości kolejne rodzaje ryb; ondule, bransolety i sztuczne korale kobiet pozapinanych w obcisłe, brzydkie sukienki.

Wujowie i kuzyni Justyny ze swoim chłopsko – robotniczym "realizmem" pchnęli zwyczajowe rozmowy na dobrze sobie znane tory: rytualne uwagi o polityce co jakiś czas przechodziły w równie mocno uświecone tradycją narzekania na własną sytuację finansową, która to marna kondycja posiadała, rzecz jasna, szereg winowajców, a ich wskazanie znowu umieszczało dyskusje w rejonach politycznych. Justyna i jej matka wciąż wstawały, zbierały zastawę, wynosiły i przynosiły kolejne ekspozycje spożywcze, a wszystkie te zabiegi zlewały się w percepcji zdrętwiałego, nieco oszołomionego Igora w jakieś niekończące się przedstawienie w wielu aktach, ze stałymi lait motywami przaśnego narzekactwa, porównywanie bieżącego karpika z zeszłorocznym i nieznośnie wwiercającego się w mózg motywu ze świątecznymi dzwoneczkami, który bezlitośnie emitowało radio.

Jak co roku, święta stanęły Igorowi ością w gardle. Poszarzały na twarzy, z zaciśniętymi wargami, na pewno nie sprawiał najlepszego wrażenia – cóż, dlatego właśnie rodzina Justyny miała go za gbura i mruka.

Nie zamierzał się nawet starać. Uważał, że siedząc tu spokojnie, jako cywilizowany człowiek poniechawszy uczynienia tego, na co ten cyrk zasługiwał – czyli wrzasku, wywrócenia stołu i pogonienie wszystkich w diabły – robi wystarczająco dużo. Zgasłym wzrokiem rejestrował fragmenty rzeczywistości, przesuwające się przed nim jak klatki postmodernistycznego filmu.

Gasną lampki choinkowe, wuj Jacek włącza je znowu, bo "wujek Jacek wszystko potrafi zrobić, wszystko zrobi w mieszkaniu, kiedyś, za komuny, to takim płacili, a teraz – całego chuja". Nie klnij przy dziecku, skurwysynie, cedzi w myślach Igor. Kasia rozpakowuje prezent. Plastikowe gówno od teściów. Wchodzą ciasta. Sylwester z jedynką – pardon, to jeszcze nie sylwester, ale za oknem i tak ktoś puszcza racę. W sąsiednim mieszkaniu piszczy pies. Ciotka Sandra nieudolnie usiłuje intonować kolędę.

Zahibernował się w swoim milczeniu, zapadł w myślach; jego serce, nieświadome, wołało gorącym nieszporem o przyjście zbawiciela, o wybawienie od tych świąt.

***

Igor zwyczajowo odmawia wódki. Nie będzie pił z Jackami, Waldkami i całą resztą tych świątecznych krewnych, obcych mu i przebrzydłych. Patrzy na nich spod półprzymkniętych powiek; waruje nad porcją dymiącego barszczu; za barykadą z mandarynek, pasztecików i ryby po grecku siedzą ludzie o czerwonych twarzach i otłuszczonych brzuchach; ludzie mądrzejsi od każdego polityka i przenikliwsi od każdego filozofa; krnąbrni i zuchwali – bezgranicznie naiwni.

Jest jeszcze gorsza myśl; myśl niepokojąca, trafiająca prosto w szczelnie zamknięte specjalnie na ten wigilijny wieczór serce, która spływa na Igora w momencie, gdy teściowa szerokim strumieniem nalewa mu kompot z suszu: wszyscy jesteśmy z jednej krwi, tacy sami. Jestem jak oni, myśli Igor. Tak samo nieudany, wyrwany ze swojego spłachetka ziemi, zawieszony pomiędzy feudalizmem a bizantyjską parodią kapitalizmu, z głową wypełnioną myślami pełnymi wyższości – a przecież nie posiadam nic, nic… Na dobrą sprawę, myśli sobie, jego rojenia o Łemkowszyźnie grzęzną w leniwym nieokreśleniu – nie mówi po łemkowsku, zna tylko najbardziej podstawowe fakty z historii Rusinów Karpackich; nie ma mowy o udzielaniu się w tej czy innej społeczności, która pewnie gdzieś tam działa pod kulturowym szyldem Łemków. Stworzył sobie siebie – Łemka na swój własny obraz i podobieństwo; na wzór własnych wyobrażeń; wplótł słodką myśl o cierpkiej obcości swojej krwi w nieco dziki, przepełniony buntem wizerunek w pocie czoła wznoszony w latach młodości. Czy to nie za mało, żeby uważać się z tego, za kogo się uważa? Czy to wreszcie nie jest żenująco zbyt mało, by czuć się w jakikolwiek sposób lepszym od tych tu, zatopionych w nieświadomości A.D 2107 Lechitów, deliberujących zapalczywie o sprawach nudnych i nieważnych, o karpiu, polityce i swoich domowych budżetach?  Poprawia krawat, porażony tą nową myślą; już niemal gotowy, by wykonać pierwszy krok i zejść w skromność, w odrobinę koniecznego poniżenia; poniżenia, które nie żywi się pychą. Jego łemkowskie, płaskie czoło ściąga się w poziomych zmarszczkach. Ogarnia go senność. Wodzi pustym wzrokiem po rosnących stertach resztek na talerzach, tu i ówdzie poplamionym obrusie. Patrzy za okno – ciemno, rozmoczone, rachityczne kłaczki śniegu przyklejają się do szyby i od razu spływają po niej rozwodnioną breją. Wrocławska zima, doskonałe tło dla tej smutnej wigilii, tak samo obcej dla karpackiego Łemka, jak i dla wszystkich innych tutaj – bez żadnej różnicy. I cóż, że oni wcale o tym nie myślą; faktem jest, że wszyscy są tutaj w Breslau, nie u siebie.

***

– Na Rażdiestwo!

Poważne twarze w ciągle nie dość ciepłej izbie patrzą po sobie uroczyście; wyciągnięte z kufra odświętne ubrania pachną charakterystycznie, wnętrzem skrzyni odmykanej w wielkie dni. Jaliczka rozpycha się po ławie szeroko rozstawionymi, zmierzwionymi gałęziami; pachnie karpacką gęstwą, mineralną świeżością. Na stole zaciska się żelazny łańcuch – aby gęsi trzymały się stada, a w handlu dobrze szło. Pod stołem, na sianie, nie na miejscu dziś i inaczej niż zawsze, rozrzucone kleszcze, lemiesz, młotek, siekiera, motyka, nożyk, kosa – aby dobrze się orało, kiedy przyjdzie wiosna; aby dobrze się żęło, dobrze pracowało, kiedy na masywy karpackie natoczy się i zawiśnie nad wioska kolejny rok.

Bo może … i tu ten i ów, z nadzieją, co jak zawsze matkowała głupim, przywoływał nieśmiały uśmiech na twarz – bo może i będzie lepiej?

– Na Rażdiestwo! – i już nie mogli powstrzymać się od śmiechu, trącając się łokciami, i popatrując jeden na drugiego – a zyrnyczka już migotała na niebie, ciepła i kieszonkowa, bez swojego czerwonego ogona, który w ten świat weczir zdawał się być zmyśleniem tylko, wątłym powidokiem bez mocy niszczenia i prorokowania klęsk gorszych niż śmierć.

***

– Kuzyn nie pije, jak co roku, a? – dopiero po chwili dotarło do Igora, że ktoś do niego mówi. Obrócił się, patrząc nieprzytomnym wzrokiem na któregoś z ciotecznych braci Justyny, któremu sekundowało paru innych amatorów ognistej wody.

Pokręcił głową.

– Nie, dziękuję.

– I nie rozmawia. Za głupi my do rozmawiania z kuzynem – oskarżycielsko burknął interlokutor Igora. Zignorował wściekłe spojrzenie Justyny, i, czknąwszy, kontynuował:

– Ja wiem, że kuzyn się nas wstydzi …

Igor poczuł, że zjedzony posiłek podchodzi mu do gardła. Horror rodzinnych świąt: wódka sprawia, że węże i trucizny trzymane zapobiegawczo w puszce Pandory, wychylają łby i próbują się wydostać na powierzchnię.

– Nieprawda – odparł zduszonym głosem, wbijając wzrok w podłogę. Zabrzmiało to dokładnie tak, jakby wyrażało jego myśli – bo myślał w istocie: "Wstydziłbym się was jak nikogo na świecie, gdybyście mnie choć trochę obchodzili – i czekam do chwili, aż rozstaniemy się na co najmniej rok, żebym mógł o was nie myśleć; nie myśleć tak bardzo, jak o nikim innym na świecie".

Robi błąd, bo automatycznie odsuwa się od stołu. Ten nieznaczny gest wykorzystuje podchmielony już nieco kuzyn Jacek, żeby ofensywnie przysunąć się do niego i złapać za rękaw.

– Taki dumny z tego, że Ruski? – przekrwione oczy, nieco podobne do oczu teścia i Justyny patrzą na Igora intensywnie. Dlaczego podjął teraz ten temat? Czy to sam Igor wspomniał kiedyś o swoim pochodzeniu, czy zrobiła to Justyna? Nigdy nie rozmawiał z rodziną o tym, co dla niego ważne; widocznie ukradkowa wzmianka musiała zapaść temu człowiekowi w pamięć, i to tak głęboko, że uczepił się jej teraz, w tym stanie, rzucając jak oskarżenie.

Kobiety posykiwały zza stołu, każda na swojego mężczyznę – jeden miał się uspokoić i nie prowokować, drugi – milczeć. Milczeć – czyli nie istnieć. Igor poczuł suchość w ustach. Skoro puszka Pandory została już otwarta, dlaczego ma się stać jedyną faktyczną ofiarą? Od pijanego kuzynka domagano się tylko, aby "przestał robić sceny"; jego kobiety – matka, żona i siostry oczekiwały jedynie, żeby nie psuł atmosfery, zaczepiając rodzinnego mruka. Nie potępiano go za to, co myślał, przechowując głęboko w sercu zasłyszaną gdzieś kiedyś informację; to było w porządku, dopóki drżącym głosem i z nieco splątanym językiem nie wygłaszał tego na rodzinnym spotkaniu. Na tym samym poziomie zachowań mieściłoby się zaśnięcie przy stole albo bójka – ot, chłop spił się i robi dym, a przecież miało być porządnie i rodzinnie. Dla mnie, pomyślał Igor, zaciskając pięści, dla mnie kuzyn Jacuś może upijać się do nieprzytomności, ale nie w tym jest problem.

Nie wyswobodził się z uścisku. Obrócił się do Jacka, pobladły. Ściana niemego gniewu oddzielała go od strofujących syknięć żony i teściowej. Nie zamierzał zwracać na nie uwagi, nie tym razem; nie dopóki ściana nie opadnie. Na razie spiętrzała się, zbudowana ze wszystkich frustracji, niespłaconych długów, niepowodzeń i niezrozumień; zamykała się czterema ścianami cudzego pokoju, w którym mieszkał.

Wyczuwając narastającą w Igorze agresję, Jacek dorzucił:

– Ruskie, Ukraińce różne, ganiali mi dziadka z widłami w czterdziestym czwartym w przemyskiem.

Ściana zwarła się nad Igorem; czerwone i żółte plamy, jak powidoki, przebiegały mu pod półprzymkniętymi powiekami. Patrzył wciąż na zaczerwienioną twarz rozmówcy, jakby chciał dobrze zapamiętać każdy milimetr, każdą zmarszczkę – żeby móc w chwilach zwątpienia i wyjałowienia przywołać obraz, który pobudzi krew w żyłach – bo nic tak nie pobudza jak nienawiść. Raz, dwa, trzy – czekał te trzy długie momenty, zbierając pogardę do bezdennego rezerwuaru swojego serca, a kiedy napełniło się do granic możliwości odrazą do samego siebie, do tego człowieka, siedzącego naprzeciwko, do całego miasta i nieledwie świata, zdecydowanie wyszarpnął mankiet z ręki Jacka i rzucił ponuro, lecz z całą mroczną, nienawistną pasją, na jaką było go stać:

– Łemki to nie Ukraińce.

Kiedy wychodził gwałtownie, trącając gałązki choinki, czuł się jak człowiek, który właśnie zobaczył siebie – a we własnej twarzy, tak cennej i jedynej, dostrzegł obrzydliwość, znamię, które oznaczało wypowiedzenie sobie samemu wiecznej wojny.

***

Żeby tak choć przez chwilę można było oddychać. Opuścić to miejsce pomiędzy talerzem oszpeconym stertą rybich ości, które jak obraz marności szczerzą się cienkim uśmiechem śmierci, a pobrudzonym barszczem skrawkiem obrusa; pomiędzy choinką, z której już zdążyły obsypać się igły, a kaloryferem z żebrami chudymi jak kości krowy z siedmio lat klęski, która przyśniła się faraonowi. Justyna zaciska dłoń na poręczy krzesła; czuje, że musi być jakieś wyjście z tej ciasnej instalacji, w której pomiędzy niedobrym jedzeniem rozpychają się spoceni krewni; gdzie oszczędna matka mija się w korytarzu z chmurnym mężem. Wyszłaby na balkon, ale nogi zdają się być ciężkie jak z ołowiu; już się domyśla, jak ciężkie będą opuchnięte kostki za kilka miesięcy, jak niewygodnie będzie chodzić wszędzie z brzuchem nabitym i wypełnionym po brzegi, trzymającym jego nosicielkę na dystans od reszty świata. Oni jeszcze nie wiedzą .

Łzy napływają jej do oczu; powstrzymuje je, bo byłoby chyba najgorsze – przyznać się do tego, jak bardzo źle może jeszcze być, tutaj, w tej rozprażonej atmosferze grochu z kapustą, kolęd z odtwarzacza, opłatka, karpi, wujów i ciotek. Przyznać się, jak źle im będzie, z tą wielką bestią niewypłacalności wiszącą nad głowami wiecznie zamyślonego łemkowskiego męża, wiecznie oszczędzających rodziców; pod dusznym niebem Wrocławia, z córką u boku i troską przed sobą.

Uchyla okno, ale zimne powietrze nie poprawia samopoczucia. Czuje chłód na twarzy, ukojenie nie nadchodzi. Gorąco – zimno; od jednego stanu do drugiego, bez żadnej zmiany, bez żadnej ulgi. Przygryza wargi.

– Gorąco, Justynko? – zza stołu znowu wybija się znów przeklęty głos Jacka; tego cholernego kuzyna, który dziś spowodował już tyle kłopotów – Źle się czujesz z tym mężem, Ruskiem?

Ten i inne głosy rezonują gdzieś w tyle głowy; Justyna nie może powstrzymać fali mdłości. Wszystko zasnuwa się mgiełką. Chwyta się parapetu, próbuje oddychać. Kątem oka łapie zaniepokojone spojrzenie ojca, który wychyla się spoza stołu, patrząc na słaniającą się córkę. Nikt nie zwraca uwagi na Jacka, ale on ględzi dalej:

– Nie martw się, mała, będzie lepiej, będzie lepiej …

Odwraca się do niego zbyt zdecydowanie, chwieje się i niezręcznie opiera o stół rozłożonymi dłońmi; rozpuszczone włosy opadają na twarz, klatka piersiowa unosi w kolejnej fali mdłości. Patrzy błyszczącymi, rozszerzonymi źrenicami na poczciwą gębę tego idioty, który miał zawsze więcej szczęścia niż rozumu.

– Nie będzie dobrze, Jacek – mówi zdecydowanie za głośno, a z oczu ciurkiem ciekną jej łzy, już niepowstrzymywane. Strużka śliny spływa z kącika ust. – Nie będzie dobrze, bo ja … bo ja znowu jestem w ciąży.

W ciszy, która zapadła, widzi bezgranicznie zdumioną twarz ojca; zaczyna wirować razem ze wszystkim; taki helikopter zupełnie jak wtedy, kiedy była młoda i pijana, w górach, krzycząc w nocy ze szczęścia wprost w zimne, krystaliczne powietrze wciśnięte chmurami pomiędzy szczyty.

Igor stoi w drzwiach, opierając się o framugę, ręce założone na piersiach. Chociaż wszyscy patrzą teraz na niego, nie robi nic. Nie może. Nie podbiega do Justyny, którą matka i jej siostra ujmują pod ramiona i pomagają siąść na krześle, patrząc na niego z wyrzutem. Nie opuszcza też jednak głowy i cała rodzina widzi, jak szklą mu się oczy i nienaturalny błysk idzie od łez, intensyfikując blask tęczówek; jak mała, górnicza lampka, którą ktoś przekręcił w ciemności.

***

Sydyt Mykoła u konci stoła; Raj rozywysia, Chrystus narodywsia, Chrystus narodywsia… W tej ukraińskiej kolędzie, melancholijnych, upartych, chłopskich dźwiękach powoli torujących sobie drogę przez bezinstrumentalną pustkę, z pozoru nie ma nic oprócz smutku. A jednak tego właśnie chyba potrzebowała – położyć się w cichym pokoju, wypełnionym tylko tęsknymi dźwiękami, splecionymi w rusińskim zaśpiewie; nie rozmawiać z nikim o tym, co zaszło; nie myśleć wcale. Czuje się jak po przepłynięciu wielu kilometrów, jak po przebiegnięciu maratonu albo po długim płaczu. Igor nie pyta; nic nie chce wiedzieć. Nie gratuluje, nie klnie, nie szepcze. Dotyka opuszek jej palców. Kiedy kolęda się kończy, puszcza ją jeszcze raz. Raj rozywywsia, Chrystus narodywsia … Na dnie tej melodii, wyśpiewanej białymi głosami sięgającymi ciemnego nieba, jest upór. Właśnie upór – twardy, biały kamień, przemieniający tragedię w konieczność, codzienny lęk w pytajną, gęstą niewiadomość nadziei.

Narodzi się, mały Łemko; tyle rzeczy przeminie; rozsypią się dokumenty, dane ulegną zniszczeniu, pieniądze stracą wartość, a granice przesuną się wiele razy; jego dzieci, wnuki i prawnuki będą jak biały cierń komety, nieuchronnie biegnący przez czarny aksamit nieba, aż do swojego celu; co raz zaczęte, będzie trwać w sztafecie życia już zawsze. W miejscu po domach zakwitną krzewy, cmentarze zarosną chwastami, dachy świątyń zapadną się i słońce, wdzierając się rano do środka, będzie grało refleksami w załomach murów zamiast złota z ikonostasu. Gdy świat został skażony przemijalnością, Bóg przechadza się po jego opuszczonych dziedzinach jak po Łemkowynie; rodzi się tam, gdzie niebo połyka kometę, by powiedzieć: "Przyjdzie taki dzień, kiedy miara nieszczęść zostanie przebrana – i wszystko – wszystko będzie naprawione".

***

Nie ma chyba widoku bardziej żałosnego i rzeczy bardziej niepotrzebnej niż choinki w styczniu. Jeśli są żywe, ich wyłysiałe gałązki wyglądają jak zlepione strąki włosów; pochylają się ze wstydem, a ozdoby, które przed świętami nęciły lekkością, wszystkie bez wyjątku wpadają w smutny kicz, tworząc wrażenie przesytu i anachroniczności. Nie lepiej jest ze sztucznymi – i tak są nie na miejscu, epatując przywiędłą atmosferą post – świąteczną. Przekrzywiona gwiazda na czubku wygląda jak parodia złowrogiej, apokaliptycznej gwiazdy Piołun, żałośnie zwisając nad wymiętymi gałęziami.

Igor nie wiedział, czemu takie głupi i banalne myśli chodzą mu po głowie; stał, wlepiając wzrok w jedną z takich choinek na korytarzu w budynku firmy, dla której pracował, mnąc w rękach plastikowy kubek po kawie. Przygryzł jego brzeg i włożył obie ręce do kieszeni. Przez chwilę kołysał się na piętach z pustym kubkiem w ustach, kierując zmętniały wzrok na rzędy płytek na podłodze, to znów na ścianę. Musiał wyglądać jak debil.

Nie przejął się zbytnio, kiedy z najbliższych drzwi, z biura zajmującego się HR – em, wyszedł prosto na niego kolega.

– I jak? – zagadnął go.

Tamten wzruszył ramionami.

– Muszę się dłużej zastanowić. Takich decyzji nie podejmuje się z dnia na dzień. A ty?

Igor wyjął z ust kubek i z rozmachem wrzucił go do kubła na śmieci. Poprawił krawat.

– Ja jadę. Na pół roku. Dwa razy więcej na rękę niż tu na miejscu – to jest … no, aktualnie nie mogę odrzucić takiej oferty.

Chwila ciszy. Tamten też włożył obie dłonie do kieszeni.

– I co potem? Wracasz?

Tym razem to Igor wzruszył ramionami, podejmując ton oszczędnej, męskiej konwersacji.

– Zależy. Jeśli będą zadowoleni, może zostanę. Powiedzieli, że jest taka możliwość, poprzedłużają wtedy kontrakty i … będę już siedział tam.

Tamten pokiwał głową.

– Ale to już chyba wtedy ściągniesz rodzinę?

Igor przykucnął. Poczuł się trochę tak, jak zapewne musiała czuć się jego ciężarna żona: złączenia na płytkach zatańczyły mu przed oczami, ucisk w klatce piersiowej.

– Gdyby nie oni – odpowiedział po chwili – w ogóle bym nie myślał o wyjeździe. Nie potrzebowałbym.

– Jasne.

Tkwili jeszcze chwilę na oświetlonym korytarzu bez okien, na dziesiątym piętrze wieżowca w centrum miasta.

– To trzymaj się – powiedział tamten i Igor usłyszał kroki, które oddalały się i cichły w głębi korytarza. Oparł łokieć na kolanie, ukrył twarz w dłoniach i zaszlochał bezgłośnie.

***

Rzadki śnieg, który przykrył był cieniutką warstewką przylizane spłachetki trawników pomiędzy blokami, właśnie rozpływał się w strugach deszczu. Marzenia o białej zimie, wydumane wyobrażenia budowane na sielankowych obrazkach z reklam, gdzie górska chatka niknie za śniegowym puchem, a do tego koniecznie trzeba kupić przepyszne kakao lub ubezpieczyć samochód, stawały się z roku na rok coraz bardziej groteskowe w obliczu nieobecności śnieżnej zimy. Igor uśmiecha się kwaśno. Nawet go to, w jakiś perwersyjny sposób, cieszy. Może zgorzkniał, może ratował się czarnym humorem. Stał teraz na balkonie na szeroko rozstawionych nogach, ubranych jedynie w sportowe spodenki do pół łydki, w domowym t-shircie i naprędce nałożonej na głowę czapce – uszatce, którą teść kupił ponoć w Moskwie jeszcze w latach osiemdziesiątych. Przypala papierosa, patrząc na pudełka po fajerwerkach, rachityczne włosy anielskie snujące się tu i ówdzie i pierwsze trupy choinek, już niepotrzebnych, żałosnych i pozbawionych powabu, poniewierające się pod balkonami.

Jego wzrok pada na faceta stojącego na balkonie bloku – betonowego kojca z naprzeciwka, trzy piętra niżej. Jak portret przeciętności: nieco brzuchaty, łysiejący, w burym swetrze. Przygaszona, apatyczna twarz i papieros na balkonie kilkanaście razy dziennie.

Igor patrzy na niego długo i uważnie. Taksuje go wzrokiem, stara się zapamiętać. Ma jeszcze wybór. Może być lub nie być jak on. I to jest najważniejsza chwila w jego życiu; wie to, czuje; bo wybór nie zależy, tym razem i on jeden chyba nie zależy od ilości pieniędzy, jakie uda im się z Justyną zatrzymać w garści; nie zależy od tego "jak się poukłada". Zależy tylko i wyłącznie od niego. Patrzy, nie mruga oczyma – aż zaczyna łzawić, a papieros gaśnie.

Na balkon wchodzi Justyna i wyjmuje z kieszeni paczkę. Opiera się o balustradę. Sąsiad z dołu właśnie zrzuca choinkę na trawnik: wydaje z siebie głuchy dźwięk, spadając na ziemię. Resztki srebrnych łańcuchów tkwią między poskręcanymi gałęziami prawie pozbawionymi igieł.

Za chwilę zapadnie wieczór, ale jest jeszcze szaro – a miesiąc temu, być może, byłoby już ciemno. Dzień zaczyna się wydłużać.

Igor obraca się do Justyny i wyjmuje jej z ręki papierosa.

– Hej, przecież ty nie możesz palić! – energicznie łapie ją w pasie i bierze na ręce, wpadają do pokoju. Lądują na tapczanie, roześmiani.

Pierwszy i jedyny raz w czasie tej, dziwnej, cichej ciąży cieszą się, że będą mieli dziecko – zupełnie tak, jakby to był oczekiwany, obserwowany miłośnie przez całą najbliższą rodzinę pierworodny jedynak, royal baby, książęce dziecko z matką zastygłą w oczekiwaniu i zachwyconym ojcem przytulonym do zaokrąglającego się brzucha żony.

Igor musi wybrać, i wie na pewno tyle tylko, że obca mu jest ta wieczna wrocławska pora późnej zimy, martwej po przeżyciu kolejnych bezpłodnych świąt; niekończące się nikotynowe dni na progu swojego M3, zalane betonem podwórko Breslau.

***

Zanim jeszcze przetoczyła się przez kraj obojętna, ani dobra, ani zła, niesprawiedliwa i nic wspólnego nie mająca z Bogiem ręka Historii – zanim żywe ciało Łemkowszyzny zostało rozszarpane, i żelazna kolej roztoczyła po świecie kresowych, Rusińskich górali – zanim wszystko to stało się nagle i mocno – co roku działo się wiele małych śmierci; zawsze kogoś żegnano, do kogoś pisano, tęskniono za ocean. Głód i zimno wypychały smutnych rolników z kraju ridnego; dzikie masywy Karpat z ich wioskami przyklejonymi do podnóży gór zdawały się być nieskończonym rezerwuarem zdesperowanych ludzi bez ziemi, za to z drobnymi dziećmi i mnóstwem trosk, rozorywujących egzystencję pytaniem o to – czy uda się przeżyć kolejną zimę?

Często jeździły na północ i zachód wozy, zabierając mężczyznę o zaciętej twarzy i płaczących w głos kobietę i dzieci. I cóż? Moi mamcia doma a ja w Ameryce; w wieloetnicznym tyglu, w gąszczu wielkich miast znajdowali swoje miejsce i Łemkowie. Dobrze im było; jak wszystkim, którym udało się przebyć piekło podróży morskiej, bezpiecznie postawić stopę na ziemi wolnych ludzi i przetrwać pierwszy, niepewny czas. Dobri w Ameryci, jak ide robota… Śniły im się góry; śniły im się gęste świerki i bystra woda w kalinowym, świętym lesie; śniła się ta dawna, dziwna ziemia, aż drżąca od świętości i tak piękna, że aż straszna; i tak swoja zarazem, że zawsze pachnąca chlebem i mlekiem, dotykająca dziecięcych policzków białą zapaską matki – ale to wszystko odeszło; odeszło razem ze strachem o kolejny miesiąc, kolejny rok życia … Kraśni sia pryberesz, kraśni sia umyjesz – bo ty sia ne boisz, że ty poly gnyje… Jedna troska – troska o życie, zwierzęce drżenie o kruchą egzystencję – z serca; o tyle lżej. Ciężej o piekącą tęsknotę za skrzącą się, grudniową gwiazdą, toczącą nad roziskrzonymi Karpatami; o kawałek wyszarpanej z serca tożsamości, co wyrosła na bezleśnych stokach pokrytych rachityczną smreczyną; wyrosła nad przepłakanymi z głodu długimi dniami w izbie osmaganej przez wiatry; na łemkowskiej doli, gdzie walczyły z sobą na śmierć i życie ciepło bijące z wnętrza chyżej z zimnem, czołgającym się dolinami, by wniebowstąpić całą mocą przeszywającego podmuchu, zrywając się po szczytach gór.

***
A więc opuściwszy nie tylko Łemkowszyznę, ale nawet miejsce swojego wygnania – to miejsce, w którym mógł chociaż próbować być sobą, używać swojej mowy i wychowywać swoje dziecko – był tym bardziej Łemkiem.

Patrzył na swoje buty; wodospad jakichś dziwnych, rwących się i niespójnych myśli oddzielał go od reszty ludzi na płycie lotniska, od Justyny i Kasi, które, nadrabiając minami, patrzyły przed siebie nieco zdezorientowanym wzrokiem.

Odzwyczajał się od brania dziecka na ręce przez ostatnie kilka tygodni; instynktownie czuł, że musi to robić, żeby nie oszaleć z bólu w tej właśnie koszmarnej chwili, na moment przed odlotem, gdy bagaż był już odprawiony. Odzwyczajał się od dotykania Justyny. Jedyne, co mógł robić, to kłaść dłoń na jej brzuchu – bo właśnie tam znajdował się powód, dla którego wszystko to musiało się dziać. Bo ty sia nie boisz, że ty poly gnyje

Ta podróż – oboje to wiedzieli – mogła być początkiem zdjęcia z ich bark dławiącego strachu i ponurej, , odbierającej chęć do życia konieczności – spłacenia raty. Kolejnej, i kolejnej; i jeszcze przez dwadzieścia lat, albo i więcej, w wiecznej niepewności i poniżeniu. Być może nadchodziła rewolucja, odrobina tej chłopskiej wolności, moment życia bez strachu. Ceną godności była utrata – czego właściwie? Domu? Przecież Wrocław nie był domem; Igor nigdy nie czuł się tam dobrze, dla Justyny zaś jedynym marzeniem było uciec od wiecznej opieki rodziców, zbudować swojemu dziecku jego własny dom. Co tracili, rozstając się teraz na chwilę, by potem rozstać się z krajem, w którym przyszli na świat?

Może – myślał Igor – może to była utrata ostatniej możliwości próby odtworzenia rajskiego porządku, gdzie godność łączy się z zamieszkiwaniem u siebie. Gdzie można być sytym i zdrowym, będąc jednocześnie u siebie, korzenie głęboko w ziemi, wszystko na swoim miejscu. Utrata efemerycznego marzenia o wąskiej, długiej chyżej, pod Zdynią albo Gorlicami; o długich watrach w blasku karpackiego księżyca, o zasypianiu przy wtórze szybko uciekającej, bystrej wody z górskiego potoku, o cichym białym cmentarzu pod cerkwią, bliskim na wyciągnięcie ręki, gdzie będzie można złożyć głowę jakby wpadając w nieprzerwany poczet królów Łemkowszczyzny – kim jest się, jak nie panem, kiedy po swojemu żyje się na swoim?

***

Dworzec w Zagórzu na kilka dni zamienił się w smutny plac jarmarczny. Ograniczony żelaznymi nitkami torów, musiał zmieścić tłum zdezorientowanych ludzi o szerokich twarzach i niskich czołach zachmurzonych troską – złych, dobrych, mądrych i głupich, biedniejszych i bogatszych – dekrety nie znały różnic. Wysepki przedmiotów wyniesionych z dobytku całego życia, krowy i kozy; pierzyny, wozy drabiniaste i ikony; rzeczy święte i grzeszne, wszystkie razem, pomieszane i skłębione jak w piekle Bosha i jakby pobladłe, przykryte całunem niewiadomości, rozsadzały ten ludzki las od środka, potęgowały wrażenie apokaliptycznego chaosu. Czterech chłopów wyniosło z cerkwi darochranitielnicę, zabrawszy ją z prestola. Nic innego nie dało się przecież wziąć – mała, jakby napuszona rwanym gontem, strzelająca wieżą ku górom cerkiewka zostanie  t u t a j, mając więcej szczęścia niż ludzie, których można – jak trawę – wyrwać i rzucić w inne miejsce; tak mówi Biblia – dni człowieka są jak trawa … Dobry, zły, mądry i głupi – czterech różnych, tyle, że o silnych dłoniach i okrągłych, twardych od pracy na własnej ziemi opuszkach niosło pozłacaną szufladę do stacji – a był to dopiero początek niewiadomej drogi. Wszystkim im – cichym czy wrzaskliwym, zawistnym czy pokornym, miłującym pokój czy raczej wodę ognistą w wioskowej knajpie – szło inne, z dala od domu, na ziemi obcej i zimnej, pełnej wschodnich Ukraińców albo pustej po Niemcach. Już szły pociągi – i Łemkowszyzna rwała się, szarpana na strzępy; rozcięta do kości, które zostały w kraju ridnym, bieląc się nagrobkami na opuszczonych cmentarzach. Ci na wschód, tamci na zachód – co zrobić z darochranitielnicą? Ponure, chłopskie Madonny na łemkowskich ikonach przepadały w wagonach, jedna po drugiej, każda oderwana od cząstek Syna, drżących w małym tabernakulum, gotowym do drogi w każdym kierunku, w którym ciągnięto krwawe serce kalekiego, zdziwionego własną słabością kraju, na którym jak rak urosło coś obcego, wcześniej nieznanego – i tam, w sercu tej obcości, mieli zamieszkać w roku Pańskim czterdziestym siódmym Łemkowie, element niepewny etnicznie.

 

Agnieszka Sztajer

Kategoria: Publicystyka, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *