banner ad

Żona faszysty

| 31 maja 2014 | 0 Komentarzy

Przyjechała do Polski w grudniu 1947 roku i od razu trafiła do stalinowskiego więzienia. Spędziła w nim trzy tygodnie, odcięta od świata. Miała przy sobie półtorarocznego synka i była w siódmym miesiącu ciąży – pisze Aleksandra Solarewicz.

Po 60 latach, które upłynęły od tamtych wydarzeń, tylko jeden szczegół jasnej, spokojnej twarzy zdradza cudzoziemskie pochodzenie właścicielki. To ogromne, ciemne oczy, które przykuwają uwagę i mimo upływu lat dalej są piękne. Ale kiedy pytam, jak przywędrowała z Włoch tu, do Sobótki pod Ślężą, na koniec świata, oczy smutnieją.

Co ja będę wspominać? – broni się pani Ewa, zwana w rodzinie Nonną (nonna po włosku znaczy babcia – przyp. red.), a w jej mowie wyraźnie słychać obcy akcent.– Ja nie chcę już tego pamiętać. Ja bym najgorszemu wrogowi nie życzyła, co ja tu przeżyłam – wzdycha.

I będzie to powtarzać do końca naszej rozmowy.

Chłopak z Syberii

Gdy we Włoszech rządził Mussolini, Ewa Anna Zanini była nastolatką i wraz z matką -wdową i trojgiem rodzeństwa mieszkała w Martinazzo koło Udine. Pracowała w szpitalu jako pielęgniarka i utrzymywała rodzinę.

Wojenne losy Mietka to historia kresowego Sybiraka. We wrześniu 1939 roku po wejściu Armii Czerwonej 17-letni uczeń drohobyckiego gimnazjum dwukrotnie próbował uciec do Rumunii, ale Sowieci pochwycili go i wywieźli do łagru nad Uchto-Peczorą. Miał numer 65205. W 1940 ojca, polskiego policjanta, zamordowało NKWD.

Urbanowicz uwolniony w 1941 roku w wyniku tzw. amnestii po podpisaniu układu Sikorski-Majski, pieszo przedostał się do Buzułuku, do armii generała Andersa, a następnie do Jangi Julu. Potem przemierzył Iran, Irak, Palestynę, Egipt… aż do Włoch.

W maju 1945 roku wojna się skończyła, ale we Włoszech pozostały jeszcze wojska alianckie. Pewnego dnia, wróciwszy z nocnego dyżuru, Ewa zastała w domu gromadkę żołnierzy.

Zobaczyłam, że jeden z nich, Polak, ma poharataną po upadku na rowerze rękę – wspomina.– Zaraz mu ją porządnie zaopatrzyłam.

Krótko po tym spotkaniu starszy szeregowy Mieczysław Urbanowicz z Batalionu Łączności II Korpusu Polskiego gen. Andersa trafił do szpitala w Udine z wojenną jeszcze kontuzją. Tam znów zajmowała się nim siostra Ewa.

I tak się potoczyło – mówi po prostu pani Urbanowicz, z domu Zanini.

Areszt za Andersa

Pobrali się jeszcze w tym samym roku, 25 listopada w Ankonie. We Włoszech byli bezpieczni, ale Mietek tęsknił do kraju, a włoski rząd nakazał wyjechać rodaczkom, które wyszły za obcokrajowców. Wybrali Polskę.

W grudniu 1947 roku wysiedli na stacji w Katowicach. Od razu pojawili się przy nich jacyś żołnierze. Rozdzielili ich.

Trzy tygodnie nie widziałam męża i to było najgorsze – Nonna płacze.– Ja nic nie rozumiałam po polsku, a ubecy zabrali mi paszport. Chcieli zobaczyć, co ja za jedna jestem, skoro mój mąż jest „faszystą”. A ja za każdym razem odpowiadałam po włosku, że nic nie wiem, nic nie rozumiem. Dwie noce siedziałam na przesłuchaniu, z dzieckiem małym, z brzuchem.

Dopiero potem dowiedziała się, że mąż siedział w ciężkim więzieniu w Rawiczu, skąd codziennie przewozili go na przesłuchania do Wrocławia. Wyszedł dzięki pomocy swojej nauczycielki jeszcze z Sambora, która znalazła się w komisji więziennej. Razem z siostrą pojechał po żonę do aresztu w Skawinie pod Krakowem. Zastał ją w jakimś baraku, udręczoną psychicznie i chorą. Zabrał ją i zawiózł do rodziny w Żmigrodzie.

Synek, którego urodziła po wyjściu z więzienia Ewa, żył trzy miesiące

Nie płacz, komuna dostanie za swoje

Musiała nauczyć się życia w tym dziwnym kraju, gdzie żołnierz Andersa był faszystą, bohaterowie zdrajcami, a zdrajcy – bohaterami. Mąż tymczasem skończył zaocznie technikum geodezyjne i zaczął pracować. Pilnowany przez UB, co rano musiał podpisywać na komisariacie jakieś dokumenty, a po pracy za darmo odgruzowywał Wrocław. W tym czasie specjalne patrole „czuwały” nad rodziną w Żmigrodzie. Przychodzili, pytali o pieniądze i kosztowności i szantażowali.

Raz przyszli, a ja zaczęłam przeklinać po włosku tego tam, jak się nazywał, Stalina.

I zrozumieli, że pani przeklina?

Tak, ale nie wiedzieli kogo – podsumowuje z uśmiechem Nonna. Mimo strachu nosiła głowę wysoko.

Ale niezapowiedziane wizyty domowe to była tylko część koszmaru. Gorsze były przesłuchania na komisariacie, podczas których była bita po rękach, po plecach, po głowie, a ubecy gasili papierosy na jej skórze. Jedna z takich „sesji” w 1950 roku skończyła się krwotokiem ciążowym. Zawieźli ją do szpitala, do Trzebnicy. Po siedmiu miesiącach pobytu urodziła się córeczka, której nawet nie zobaczyła. Żyła cztery godziny.

Tak mi powiedzieli, ale ja nie wierzyłam – mówi.

Któregoś razu siedziała na komisariacie i płakała. Nagle jeden z milicjantów powiedział do niej po cichu: – Czekaj, kochana, nie płacz. Dla nich też przyjdą najgorsze czasy, to komuniści.

Po coś mnie tu przywiózł?

W Żmigrodzie mieli dla siebie tylko pokój o powierzchni kilku metrów kwadratowych w mieszkaniu teściowej. Próbowali znaleźć większe lokum, ale władza nie pozwalała. Żołnierz Andersa nie miał prawa zapomnieć, gdzie jest jego miejsce.

W 1952 roku Mieczysław dostał posadę w kopalni i przeprowadzili się do Turoszowa. Mieszkańcy wiedzieli, kim są młody geodeta i jego żona. W donosach na Urbanowiczów wyspecjalizował się B., sąsiad.

To on, francowaty, donosił – starsza pani nie przebiera w słowach. – Podsłuchiwał, czy słuchamy Wolnej Europy, czy Radia Londyn. Dostawałam paczki z Włoch, a oni zaraz wiedzieli, od kogo i co dostałam.

Nie mieliście tam żadnej przyjaznej duszy?

Nie, nie mieliśmy – potwierdza zdecydowanie Nonna. Za chwilę jednak przypomina sobie.– A, była jedna pani, Gawłowiczowa. Ona też dostała swoje od UB, pobili ją tak, że jedno oko miała ślepe. Przychodziła do nas i robiła mi zakupy. Wiedziała, że mam trójkę dzieci i nie mogę zostawić ich samych, bo te sukinsyny z UB tylko na to czekają.

Drugą barierą był język. Nonna marzyła o powrocie do Włoch

Po co ty mnie tu przywiozłeś, mówiłam po włosku mężowi. Żebym siedziała w piwnicy tutaj z tobą?! – zaczyna popłakiwać.

W 1960 roku Urbanowicza znów wyrzucono z pracy. Był faszystą „od Andersa”, a w dodatku nie chciał zapisać się do partii. Na trzy miesiące zostali pozbawieni środków do życia, a ze sprzedaży włoskiego pieprzu, przysyłanego przez rodzinę, żyć się nie dało. Takie były „słodkie lata sześćdziesiąte”, jak nazywa się je dziś w pismach dla nastolatków.

Naszym jedynym jedzeniem było wtedy kozie mleko i zupa z lebiody lub pokrzyw. Zupę z pokrzyw pamiętam – dodaje cicho najmłodszy syn, Ryszard.

Mieszkanie w stodole

– Mietek, jest robota w Sobótce, w kopalni magnezytu – powiedział któregoś dnia Urbanowiczowi kolega, inżynier Gliński, też geodeta.

Pięcioosobowa rodzina Urbanowiczów zagnieździła się w przydziałowym mieszkaniu o powierzchni 10 metrów kwadratowych.

Nie mogłam tak żyć – wzdycha Nonna.– Ktoś mi poradził: Niech pani jedzie do Wrocławia, do przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej. Pojechałam. To był rok 1962, a przewodniczącym był Ostapczuk, Ukrainiec, bardzo grzeczny. Powiedziałam, w jakiej sprawie przyjeżdżam: Jak pan mnie nie uratuje, to pojadę do Gomułki. Niech on nam da paszporty, a wyjedziemy do mojej ojczyzny – opowiada pani Urbanowicz.– Poklęłam jeszcze…

Znów po włosku? – dopytuję się.

Nie, nie, już po polsku – uśmiecha się mimo woli.

Przewodniczący Ostapczuk załatwił mieszkanie. Jak się potem okazało – w ruinie, ale większe niż poprzednie.

Wróciłam do Sobótki i poszłam z przydziałem do gminy. Od razu dostałam propozycję: – „Może się pani zamieni ze mną?” – „To teraz pan mi to mówi? Jak ja już mam lepsze mieszkanie?!” – „Ale to mieszkanie to jest stajnia! – „Niech będzie stajnia, ale ja tam będę sama. Nikt nie będzie mi przeszkadzał!!!”.

Pani Ewa wybucha bezsilną złością, choć minęło już ponad czterdzieści lat. Pamięta do dziś, jak wraz z dziećmi siedziała w pokoju, a na strychu grasowali obcy, którzy kradli słomę. Wchodzili jak do własnego domu i wychodzili z łupem.

Bić małych duce

Raz otrzymane przezwisko przylgnęło i do rodziców, i do dzieci.

Jeszcze w 1986 roku, gdy mama stała w kolejce po mięso na kartki, usłyszała: „Ty jedź do Włoch, do Mussoliniego, niech on ci da” – wspomina pan Ryszard.

Podobne szykany spotykały trzech synów. Wyzwiska „duce” i „Mussolini” były na porządku dziennym.

Po lekcjach była gonitwa za mną, to było normalne. Raz schowałem się w piwnicy jakiegoś domu, ale koledzy ze szkoły dopadli mnie, zlali, a ja popłakany, w podartym fartuchu szedłem do domu – wspomina 50-letni dziś mężczyzna.

– Bronkowi [starszemu bratu – przyp. red.] wybili zęby – dodaje matka.

Szkolny terror skończył się, gdy Ryszard poszedł do liceum.

Co jeszcze zapamiętały dzieci z tamtych lat? Brak domu i ojca, który wracał z delegacji o północy, a o 7 rano znowu jechał w teren.

Tatę jeszcze przed emeryturą wysyłali na pola i w bruzdy. Dostawał delegacje nad morze, do Rzeszowa, byle jak najdalej. Jeździł więc pociągami i spał w hotelach najgorszej kategorii. Tak było tydzień w tydzień – wspomina Ryszard.– Do biura przychodzili pracować młodzi ludzie, którzy całymi dniami wygrzewali się w cieple, a on, schorowany człowiek po Syberii, był wysyłany na zimno i mróz. Władza nie miała dla niego litości. Chcieli mu udowodnić, że jest nikim.

Blizny po przypalaniu

W Sobótce było jeszcze kilku innych andersowczyków, ale nie utrzymywali kontaktów. Nie wolno było im się spotykać. Do oficjalnego Związku Bojowników o Wolność i Demokrację należeć nie mogli i nie chcieli, choć to oni naprawdę walczyli o wolność i demokrację. O kombatancie pamiętała za to cały czas Union of Polish War Disabled Ex-Servicemen z siedzibą w Londynie. Dowództwo 2. Korpusu odznaczyło Mieczysława Urbanowicza Gwiazdą za Wojnę 1939-1945, został też kawalerem Gwiazdy Italii, Medalu Króla Jerzego VI i Medalu za Obronę (The Defence Medal). Po 1990 roku o żołnierzu Andersa przypomniano sobie także w Polsce. Został odznaczony Krzyżem Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie 1939-1945.

Mieczysław Urbanowicz zmarł w 1994 roku, ale pani Ewa do dzisiaj dostaje z Anglii na święta życzenia. Gdy pokazuje kartki z Londynu, znów się uśmiecha. Znowu jest żoną żołnierza, a nie zdrajcy.

Chciałaby już zamknąć przeszłość, ale nie udaje jej się. – Po co to wspominać? Najgorszemu wrogowi bym nie życzyła… – powtarza, siedząc w malutkiej kuchni sobóckiego domu.

Zbieram się już do wyjścia, gdy przypomina sobie o wizycie urzędników z IPN. Dawno, w lecie 1999 roku.

Przyjeżdża do mnie prokurator i chce zeznań, że mnie tak i tak męczyli. A idź pan… – opowiada obojętnie i opędza się ręką od niewidzialnych prawników.– Nic mu nie powiedziałam. Będzie mi jeszcze przypominał te smutne czasy.

Po czym odwija prawy rękaw i pokazuje blizny po przypalaniu papierosami.

 

Aleksandra Solarewicz

fot. archiwum pani Ewy Urbanowicz

 

Pozostałe artykuły Aleksandry Solarewicz na naszym portalu

 

Kategoria: Aleksandra Solarewicz, Historia, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *