banner ad

Wiśniewski: Świadectwo w nieznanej godzinie

| 2 grudnia 2020 | 1 Komentarz

Katolik umocniony cnotami roztropności i pokory zachowuje ostrożność w uleganiu apokaliptycznej gorliwości – nie dlatego, że jest ona czymś złym, ale dlatego, żeby nie zmarnotrawić owej jak najbardziej dobrej rzeczy przed wyznaczonym czasem.

Z jednej zatem strony nie powinien on ulegać przekonaniu, że zna „dzień i godzinę”, z drugiej jednak strony powinien bacznie rozpoznawać znaki czasu – zarówno oświecając je światłem naturalnego rozumu, jak i pozwalając, aby zostały one oświecone światłem nadprzyrodzonej wiary. Wtedy więc, gdy owe znaki nie tylko stają się nadzwyczaj częste, ale również tworzą spójną sekwencję proroczych wskazówek i powiązanych z nimi ostrzeżeń, należy, łącząc beznamiętną logikę ze świętym zapałem, poważnie przygotować się na możliwość nadchodzącego przełomu.

Z pełną odpowiedzialnością można już dziś stwierdzić, że podobna sekwencja znaków została przekazana wszystkim tym, którzy „mają uszy, by słuchać”. Ostatnich dwieście lat to okres, w którym Pośredniczka Wszystkich Łask wyjątkowo często objawiała się członkom Kościoła Walczącego, przestrzegając ich nade wszystko przed tym, że realizowany jest konsekwentny, długoterminowy plan wypełnienia szeregów duchowieństwa wilkami w owczej skórze. Innymi słowy, przestrzegała Ona przed tym, że instytucja mająca dane z nieba prawo zacieśnienia bądź rozluźniania przymierza między niebem a ziemią będzie poddawana nieprzejednanemu naciskowi na to, żeby owo przymierze całkowicie rozwiązać. La Salette, Fatima i Akita głoszą to samo orędzie – walka toczona przez Kościół Walczący będzie się przenosić w coraz większym stopniu do jego wnętrza. A jako że nie sposób niczym posolić soli, która utraciła swój smak, wewnętrzna walka o duszę Kościoła może być bez przesady traktowana jako walka o głębokim rysie eschatologicznym. 

Owa bezprecedensowa seria objawień – a także uwidaczniane przez nią niszczycielskie procesy – nie były ignorowane przez osoby pielęgnujące w sobie duchową wrażliwość połączoną z intelektualną bacznością. Św. Pius X zdemaskował z nieomylną precyzją główne intelektualne narzędzie służące odśrodkowej deformacji Kościoła i jego przesłania. Był nim i jest modernizm, „synteza wszystkich herezji”, a więc herezja ostateczna, nie tyle odłączająca od Kościoła na rzecz świata, ale usiłująca pojednać Kościół ze światem – dążąca do tego, żeby Kościół stał się świecki, a tym samym przez świat kochany.

Pomimo heroicznych prób powstrzymania owego „konia trojańskiego w mieście Boga”, modernizm odniósł poważne zwycięstwo w połowie lat 60-tych, przeobrażając się w głównym nurcie eklezjalnego przekazu z „syntezy wszystkich herezji” w rzekomy zwiastun „nowej wiosny” Kościoła. Jako że jednak – co niestrudzenie podkreślali wielcy katoliccy myśliciele pokroju Reginalda Garrigou-Lagrange’a i Dietricha von Hildebranda – za ponury żart musi być uznane dokonywanie odnowy poprzez odrzucanie fundamentu, wspomniana „nowa wiosna” okazała się z perspektywy czasu długą, mroźną zimą. Zimą pobrzmiewającą przestrogami z La Salette, Fatimy i Akity.

Znamienne jest w tym kontekście również to, jak istotną rolę w utorowaniu drogi dla owej wewnętrznej rewolucji odegrały rewolucje zewnętrzne. Rewolucja francuska dała ludzkości przedsmak destrukcyjnego potencjału politycznie zorganizowanych tendencji egalitarystycznych, kolektywistycznych, antropocentrycznych i bezbożniczych, zaś rewolucja bolszewicka wykorzystała ów potencjał w całej jego krwiożerczej pełni. Owe dwa przewroty miały na celu możliwie całkowite zniszczenie greckich, rzymskich i przede wszystkim katolickich fundamentów cywilizacji – lub przynajmniej zasianie w umysłach ludzkich zasadniczej wątpliwości co do ich ponadczasowej trwałości i ochronnej mocy. Na tym jednak, wbrew pozorom, nie zakończyło się mącicielskie dzieło „rządców świata tych ciemności”. Przeciwnie, w istotnym sensie był to dopiero początek jego kulminacyjnej fazy.

Jak słusznie przedstawił sprawę C. S. Lewis w przytaczanej przez siebie diabelskiej korespondencji, Nieprzyjaciel działa zawsze na wielu równoległych frontach, a wszczynane przez niego rewolty mają różne terminy zapadalności. W tym samym więc czasie, kiedy jedna połowa świata była rujnowana przez ideologię marksizmu-leninizmu, w drugiej połowie świata – korzystając z globalnego polityczno-militarnego zamętu – coraz mocniejszy przyczółek zdobywała ideologia modernizmu. Kiedy zaś marksizm-leninizm wypalił się w swoim niszczycielskim szale, pozostawiając po sobie cywilizacyjne zgliszcza, dobrze już zakorzeniony modernizm podniósł wysoko sztandar rzekomej cywilizacyjnej odnowy. Jego przesłanie było następujące: aby podźwignąć się z gruzów, powojenny świat wciąż potrzebuje „chrześcijańskiego ducha”, ale musi być to duch „zaktualizowany” i dopasowany do „nowych realiów”, nie tyle nauczający świat, co z nim dialogujący, i nie tyle przewodzący światu, co mu towarzyszący. Innymi słowy, było to przesłanie ostentacyjnie negujące upadłą naturę świata, ogłaszając go niezależnym źródłem konstruktywnych wartości.  

Tym samym oficjalny tryumf modernizmu w przestrzeni eklezjalnej, mający miejsce w połowie lat 60-tych, otworzył szeroko bramę dla najnowszej i być może ostatecznej świeckiej rewolucji. Rewolucja ta, niczym potwór Pana Cogito, jest pozbawiona konkretnych wymiarów i kształtów, co sprawia, że nosi ona wiele imion. Czasem jest ona nazywana rewolucją seksualną, czasem rewolucją New Age’owską, czasem zaś – nomen omen – rewolucją postmodernistyczną. Żadne z niniejszych określeń nie uchwytuje jednak w pełni jej jednocześnie nieforemnej i deformacyjnej natury, która – używając frazy Miłosza – „wydziedzicza przestrzeń z przedmiotów”. 

O ile rewolucja francuska i bolszewicka proponowały swoim stronnikom udział w wielkim dziele niszczenia rzeczywistości, o tyle rewolucja modernistyczna i postmodernistyczna wzywają swoich stronników do budowania w jej miejsce nierzeczywistości. O ile jakobini i bolszewicy rzucali otwarte wyzwanie Prawdzie, Dobru i Pięknu, szerząc kłamstwo, zbrodnię i brzydotę, o tyle ich późni następcy uważają, że udało im się przezwyciężyć całą powyższą dychotomię, w związku z czym ich ulubionymi środkami wyrazu są ostentacyjny bełkot, histeryczna roszczeniowość i groteskowa pstrokacizna – nie tyle „antytranscendentalia”, co „pseudotranscendentalia”, nie tyle wywrotowe przeciwieństwa powszechnych właściwości bytu, co ich szydercze atrapy. I o ile marksistowska „walka klas” stanowiła jednoznaczną pochwałę destrukcji, o tyle współczesna ideologia nierzeczywistości stanowi pochwałę nie tolkienowskiej „subkreacji” – czyli bycia twórczym jako stworzenie powstałe na obraz i podobieństwo Stwórcy – ale „autokreacji”, czyli bluźnierczej sugestii, jakoby stworzenie było równe Stwórcy, a zatem podobnie jak On zdolne do tworzenia czegoś z niczego.

Ów finalny przewrót zawiera w swej niewymiarowości i bezkształtności „miękkie” wersje wszystkich swoich poprzedników. Klasyczny marksizm, postulujący klasową wojnę na śmierć i życie na płaszczyźnie materialnej, został zastąpiony neomarksizmem, przenoszącym ową wojnę na obszar szeroko rozumianej tożsamości i kultury, gdzie może się ona toczyć na nieograniczonej liczbie frontów, trwając w postaci permanentnej ideologicznej awantury. Klasyczny scjentyzm, postulujący „ubóstwienie” człowieka poprzez uzyskanie przez niego absolutnej kontroli nad światem natury, w tym możliwości „transhumanistycznej” automodyfikacji, został zastąpiony ludycznym gadżeciarstwem, zamykającym człowieka w pułapce wirtualnej jałowizny i algorytmicznej manipulacji. Klasyczny totalitaryzm, postulujący całkowite podporządkowanie masy rządzonych wąskiej kaście rządzących, został zastąpiony totalitaryzmem demokratyczno-redystrybucyjnym, profetycznie opisywanym przez Frederica Bastiata jako „wielka fikcja, dzięki której każdy próbuje żyć kosztem wszystkich pozostałych”. Zaś klasyczne pogaństwo, postulujące oddawanie czci ubóstwionym siłom natury, zostało zastąpione swoją moralistyczno-terapeutyczną namiastką, nakazującą upokarzające płaszczenie się człowieka przed tym, co w hierarchii stworzenia stoi nieskończenie niżej od niego.

Co znamienne, najbardziej charakterystycznym wspólnym mianownikiem owych zazębiających się ideologicznych nurtów jest atak na małżeństwo i rodzinę, przyjmujący formę feministyczną, farmakratyczną, socjalistyczną lub neomaltuzjańską, a często wszystkie te formy na raz. W ramach kolejnej eschatologicznej refleksji można więc z pełną odpowiedzialnością powtórzyć tu za siostrą Łucją dos Santos, wizjonerką fatimską, że „ostateczna bitwa między Panem a królestwem szatana” rozgrywa się już na wszystkich kluczowych frontach.

Trzeba też zauważyć, że opisywany tu finalny przewrót, choć pozostaje niezmienny w swej zasadniczej treści, przyjmuje jednocześnie coraz bardziej otwarte i rażące formy. Od pozornie wyrafinowanej Sartre’owskiej formuły „egzystencja poprzedza esencję”, poprzez demonstracyjnie sybarycki slogan „seks, narkotyki i rock’n’roll”, przeszedł on, jak się zdaje, do swojej postaci finalnej: infantylnie wulgarnego, nieartykułowanego, straszno-śmiesznego skowytu kierowanego pod adresem obiektywnej rzeczywistości.

Czy jest to skowyt bardziej straszny, czy śmieszny, to wbrew pozorom bardzo istotne pytanie, nad którym należy się głębiej zastanowić. Zanim się to jednak uczyni, trzeba zwrócić uwagę na fakt, że tryumf eklezjalnego modernizmu nie tylko przygotował grunt pod tryumf świeckiego postmodernizmu, ale też wszedł z tym drugim w chorobliwą symbiozę przyspieszającą dojrzewanie obu niniejszych ideologii. Stąd coraz mniej zaskakująco brzmią dziś wizjonerskie słowa Sługi Bożego Fultona Sheena, który już kilkadziesiąt lat temu przeczuwał coraz pełniejsze objawienie się antykościoła – „mistycznego ciała Antychrysta, które we wszystkich zewnętrznych przejawach będzie przypominać Mistyczne Ciało Chrystusa”. Czy słowa te nie budzą bowiem naturalnych skojarzeń z wychodzącymi dziś od oficjalnej hierarchii duchownej dialektycznie mętnymi sugestiami, jakoby rozwodnicy żyjący w ponownych związkach mogli być dopuszczani do Komunii Świętej, jakoby Bóg czynnie życzył sobie różnorodności religii i jakoby grzech sodomski przestał wołać o pomstę do nieba? I czy nie należy przyznać, że powyższa przestroga rozlega się z bezprecedensowo alarmującą donośnością w czasie, gdy na własne oczy mogliśmy zobaczyć „ohydę spustoszenia w świętym miejscu” – tellurycznego bałwana wnoszonego triumfalnie do Bazyliki św. Piotra przy wyraźnej aprobacie jej administratorów?

Ci duszpasterze, których niezłomna postawa wskazuje na ich przynależność do współczesnej „reszty Izraela”, nie stronią w tym kontekście od eschatologicznych tonów, wyrażanych statecznie, ale jednoznacznie. Biskup Athanasius Schneider stwierdza na przykład wprost, że Kościół znajduje się obecnie na Golgocie, odtwarzając w swoim łonie męki swojego Boskiego Założyciela, podczas gdy przeważająca część wyższej hierarchii pełni wobec niego rolę Judasza. Z kolei arcybiskup Carlo Maria Vigano nie kryje opinii, iż Kościół jest już niemal całkowicie przyćmiony przez antykościół, co sprawia, że i cały świat znajduje się już w głębokim cieniu „tajemnicy bezbożności”.      

Czy powinniśmy trwożyć się w obliczu podobnych konstatacji? Czy powinniśmy spodziewać się wielkiego ucisku między młotem modernistycznej „Bestii wychodzącej z ziemi” a kowadłem postmodernistycznej „Bestii wychodzącej z morza”? Wbrew pochopnym reakcjom wydaje się, że jedyną trwogą, na jaką powinniśmy sobie w tych niecodziennych okolicznościach pozwolić, jest nadzwyczaj żarliwa bojaźń Boża. Istnieją bowiem silne przesłanki – w tym te poznawalne nawet jedynie przy użyciu naturalnego światła rozumu – że ostateczny konflikt został już dla nas wygrany nawet na płaszczyźnie ziemskiej.

Jako że prawdziwa moc doskonali się w słabości, fałszywa moc zaczyna najszybciej marnieć w zenicie swego pozornego tryumfu. Zło może się dziś wydawać wyjątkowo nachalne, wielopostaciowe i wszechobecne, ale wszystkie te cechy świadczą przede wszystkim o jego wyjątkowo wyraźnej jakościowej mizerności, którą próbuje ono na gwałt rekompensować względami czysto ilościowymi. Ze szczególną pilnością trzeba dziś przypomnieć sobie wielką prawdę podkreślaną konsekwentnie przez scholastycznych mistrzów – zło jest wyłącznie niebytem i wykoślawieniem, w związku z czym jego postęp może być wyłącznie postępem w kierunku nieuniknionej i nieodwracalnej porażki. Wtedy zatem, gdy jego domniemana dominacja jawi się najpełniej, jego całkowita przegrana jest już namacalnie dokonanym faktem.

Innymi słowy, ten, który „jest mordercą od początku”, musi w ostatecznym rachunku stać się samobójcą. Wszczęta zaś przez niego odwieczna rewolucja musi w ostatecznym rachunku nie tyle wciąż pożerać własne dzieci, co stać się kompletnie bezpłodną. Fatalnie pomylił się Nowosielski twierdząc, że pojawienie się czegoś tak duchowo odrażającego, jak malarstwo Francisa Bacona, świadczy o nadejściu ery, w której zło ukaże się ludzkości nie jako niebyt, ale jako alternatywna, równoprawna forma bytu. Wręcz przeciwnie, jesteśmy obecnie świadkami wypełniania się ery, w której zło ukazuje nam bez reszty nie swoją niszczycielską grozę, ale swoją pożałowania godną niedorzeczność, paradując przed ludzkością nie jako „nic w czarodziejskim płaszczu Prospera”, ale jako nic w pstrokatych łachmanach króla Ubu.

Domorośli „władcy świata”, nieodmiennie marzący o wyzerowaniu stosunków społecznych, od kilku dekad stręczą swoim potencjalnym ofiarom tę samą stęchłą mieszaninę neomarksizmu, zabawkarskiej technokracji, „ekologicznego” pseudopogaństwa i „autokreacyjnego” infantylizmu. Świadczy to o znalezieniu się przez nich w finalnym ślepym zaułku, z którego perspektywy nie sposób już ani zbałamucić ludzkości żadną przekonującą wizją ziemskiego raju, ani nawet zastraszyć ludzkości żadną autentycznie przerażającą wizją ziemskiego piekła. Wieża Babel przyjęła swoją definitywną formę – i nie pozostało jej nic innego, jak tylko definitywnie się rozpaść, bez widoków na możliwość ponownego, nowatorsko zwodniczego zagospodarowania jej ruin.

Dopracowując przez stulecia swoje szalbierskie metody, ojciec kłamstwa osiągnął w końcu to, na co był odwiecznie skazany: na pełne odkrycie swoich kart, których wartość od zawsze była zerowa. Jeszcze do niedawna nie każdy mógł być tego wystarczająco świadomy. Przed jakobińskimi czy bolszewickimi planami obalenia „starego porządku” można było czasem czuć strachliwy respekt. Nad egzystencjalistycznym wielosłowiem można się było czasem uczciwie zadumać. W co artystycznie sprawniejsze z hipisowskich utworów można się było czasem szczerze zasłuchać. Tymczasem dzisiejsza, nie dbająca już o żadne pozory oferta nierzeczywistości nie zachowuje żadnego ze swych dawnych iluzorycznych powabów.   Współczesne próby dokonywania „przewartościowania wszystkich wartości” – wezwania do zatarcia granicy między mężczyzną a kobietą, między człowiekiem a zwierzęciem, między umysłem a maszyną, czy nawet między pracą a wypoczynkiem – nie przedstawiają się groźnie, fascynująco, ani nawet skandalizująco. Zamiast tego przypominają one bredzenie szaleńca połączone z dziecinnym dąsem – zjawisko równie żenujące na poziomie treści, co nieudolne na poziomie formy.

Innymi słowy, nierzeczywistość jest dziś równie wszechobecna, co bezsilna, i im bardziej rażąco samosprzeczna, tym bardziej desperacko nachalna. Nie ma zatem – i być może już nie będzie – lepszej pory do dawania świadectwa tego, że całym sobą – myślą, mową, uczynkiem i postawą – przylgnęło się do Prawdy i do objawionego przez Nią depozytu wiary. Im pełniej i konsekwentniej to uczynimy – w życiu tak prywatnym, jak i publicznym, tak towarzyskim, jak i zawodowym – tym szybciej otaczająca nas rachityczna ułuda rozpadnie się jak domek z kart i rozwieje się jak dusząca mgła.

W dawaniu owego świadectwa mamy do dyspozycji ogromną skarbnicę środków – równie nieocenionych, co niedocenionych. Po pierwsze, możemy tu korzystać z nieprzebranych zdobyczy wielu wieków autentycznej katolickiej cywilizacji, a więc z tego wszystkiego, co stanowi ludzką nadbudowę na Bożym fundamencie. Na płaszczyźnie filozoficznej dysponujemy najwspanialszymi dziełami spekulatywnej refleksji nad naturą rzeczywistości, od św. Augustyna i św. Tomasza z Akwinu po Reginalda Garrigou-Lagrange’a i Dietricha von Hildebranda. Na płaszczyźnie literackiej dysponujemy wielkimi dziełami kunsztu słowa pisanego w służbie Słowu, od Dantego i Petrarki po Tolkiena i Chestertona. Na płaszczyźnie duszpasterskiej możemy znaleźć pokrzepienie we wzorowych przykładach zabiegania o zbawienie dusz, od św. Piotra i św. Pawła po św. Ojca Pio i Czcigodnego Fultona Sheena. Zaś na płaszczyźnie ofiarniczej możemy czerpać natchnienie z heroicznych świadectw wierności odwiecznym zasadom, od św. Tomasza Becketta i św. Tomasza Morusa po św. Maksymiliana Kolbego i bł. Jerzego Popiełuszkę. Jeśli tak liczne i tak wielkie postacie są z nami, któż może być przeciwko nam?

Po drugie, i znacznie ważniejsze, stoi za nami cała potęga łaski udzielanej w sumiennie przeżywanym życiu sakramentalnym. Godne spożywanie „chleba anielskiego” sprawia, że rzeczywistość nadprzyrodzona fizycznie łączy się w naszym ciele z rzeczywistością przyrodzoną. Czy w obliczu podobnego sojuszu – jeśli tylko zachowywać świadomość jego nieskończonej mocy – nierzeczywistość może nie ulegać natychmiastowemu rozproszeniu? Czy dokładne spełnianie wyznaczonych pokut nie obdarza nas mądrością, w kontakcie z którą wszelkie złudne obietnice „poznania dobrego i złego” okazują się jawnymi niedorzecznościami? I czy uczestnictwo we Mszy Świętej – zwłaszcza w jej ponadczasowej formie – nie przenosi nas do przedsionka Nowego Jeruzalem, w porównaniu z którym cały świat jawi się w sposób szczególnie wyrazisty jako wielka vanitas vanitatum: rzecz upadła, ale zdolna do bycia podniesioną wskutek pokornie przyjętego miłosierdzia? Są to, rzecz jasna, pytania retoryczne, ale być może nie było dotychczas lepszego momentu, żeby zdać sobie z tego w pełni sprawę.

Po trzecie wreszcie, musimy dziś ufać z nadzwyczajną żarliwością w bliskie zwycięstwo Niepokalanego Serca Maryi. Innymi słowy, chcąc zarówno trwać na Bożym fundamencie, jak i czynić jak najobfitszy użytek z jego ludzkiej nadbudowy, musimy trwać w stałej łączności z Tą, która jest jedyną niezawodną pośredniczką między jednym a drugim. Chcąc być doskonałymi, jak doskonały jest Ojciec nasz niebieski, musimy szukać dobrej rady i nieustającej pomocy u najdoskonalszego z ludzi będących tylko ludźmi, z którego narodził się najdoskonalszy z ludzi będący jednocześnie najdoskonalszym z bytów. Chcąc zaś w największym stopniu upokorzyć autora nierzeczywistości, musimy nieprzerwanie brać przykład z osoby, która swoją pokorą wzbudziła w Złym popłoch większy od tego, jaki budzi w nim nawet wszechpotęga Trójcy Świętej.

Tak przedstawia się dziś nasza sytuacja, o której można powiedzieć – zachowując roztropność węża i nieskazitelność gołębia – że jest już ona mocno brzemienna eschatologiczną treścią. Tak też przedstawiają się nasze niezmienne środki dawania świadectwa w nieznanej godzinie, w której rozpaczliwie wierzgające zło zostanie obrócone wniwecz samym objawieniem Pańskiego przyjścia. Jeśli dotrwamy do owej godziny w posłuszeństwie Jego woli, być może wciąż zdołamy odegrać wielką, niepojętą rolę wykrzesania paruzyjnej iskry opisanej przez św. Faustynę. Jeśli zaś się w tym kluczowym czasie zawahamy, możemy ponieść porażkę większą niż ta, która u początku Nowego Przymierza stała się udziałem pierwszego narodu wybranego.

Być może ostatecznie wybieramy dziś zatem między „tak, tak” i „nie, nie”. Możemy stracić cały świat – czyli nic – i zyskać wieczne zdrowie swoich dusz – czyli wszystko. Trudno o jaśniejszy wybór – i trudno o pewniejsze jego rozstrzygnięcie.

 

Jakub Bożydar Wiśniewski

12 listopada 2020

Kategoria: Publicystyka, Religia, Wiara

Komentarze (1)

Trackback URL | Kanał RSS z komentarzami

  1. panMarek pisze:

    Wyśmienity tekst.

    Szczęść Ci Boże Autorze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *