banner ad

Teodor Jeske-Choiński: Walka Lutra z katolicyzmem cz.1/3

| 2 listopada 2014 | 0 Komentarzy

Teodor_Jeske_ChoińskiI.

Niktby się w Niemczech nie spodziewał, że jakiś syn chłopski przewróci do góry nogami religię katolicką i rządy panujących książąt. Tym mistrzem był Marcin Luther, który przyszedł na świat 10 Listopada 1483 roku w Eisleben. Luthrem nazwał się sam dopiero wtedy, kiedy go nauka posadziła na krześle profesorskiem w uniwersytecie wittenberskim. Jego rodzina, która była bardzo liczną w wioskach saskich, nie miała wcale stałego nazwiska. Zamiast nazwiskiem posługiwała się różnemi imionami jak naprzykład: Luder, Lüder, Leuder i t. p., co potwierdził pisarz niemiecki, Juliusz Köstien, w swojem dziele p. t. „Życie Luthra” (Luthers Leben, 1883 r.).

Ojciec Marcina Luthra, Jan, mieszkał przed jego narodzeniem w Eisleben, w Möhra, gdzie mu było wygodnie i bez troski. Posiadał ładny domek chłopski i kawał urodzajnej ziemi: Gdyby umiał żyć spokojnie i nie obrażać swych sąsiadów, byłby się był dorobił z czasem znacznego mienia chłopskiego. Ale charakter jego nie znosił cierpliwości. Gwałtowność kipiała w jego duszy, jego mocne pięści tańcowały po łbach jego bliźnich, co potrafili także jego krewni i sąsiedzi. Chłopi w Möhra lubili bić sąsiada, a on ich.

Od historyków dowiadujemy się różnych awantur ojca Luthra. Jedni mówią, że rodzic Marcina zabił w gniewie jakiegoś chłopa, pasącego swojego konia na jego łące, inni twierdzą, że tego nigdy nie było.

Coś jednak musiało się stać tak albo owak, bo ojciec Luthra drapnął galopem z Möhry, zostawił na miejscu swoje mienie i uciekł z żoną do Eisleben, bojąc się zapewne kary panującego księcia saskiego (Kurfürsta). W Eisleben nie był długo, zaledwie pół roku, bo nie miał tam żyć z czego. Przeniósł się do miasta Mansfeld, gdzie mógł pracować i zarabiać w kopalniach złota i srebra.

Próżniakiem nie był, głupim także nie. Pracował dużo, służył uczciwie swojemu panu, hrabiemu Mansfeldowi, i dorobił się znów mająteczku. Drobnego wzrostu, ale silny i zręczny robotnik, stanął na czele swoich towarzyszów.

Pracował dużo ojciec Luthra, pracowała także jego matka, Małgorzata, do której był podobny. Przynosiła z lasu sama na plecach ciężkie drzewo i gospodarowała w domu od rana do nocy.

Łukasz Cranach, znakomity malarz niemiecki w owym czasie, malował w 1527 r. portrety rodziców Luthra, które się dotąd utrzymały. Żadnych typów chłopskich nie widzi się na portretach Cranacha. Matka Luthra, szpetna, pospolita, robi wrażenie kobiety zniszczonej zbyt ciężką pracą. Nie tak jej mąż… Ojciec Luthra nie robi wrażenia zniszczenia zdrowia; przeciwnie, wygląda na portrecie jak człowiek energiczny, zdrowy i umiejący myśleć.

II.

Oboje rodzice Luthra nie pieścili swojego Marcinka. Trzymali go w mocnych szponach, nie pozwalali mu bawić się z innymi chłopcami, zabronili mu chodzić po ogrodzie i zrywać z drzew gruszki, jabłka, orzechy. Gdy dzieciak zrabował raz w ogródku kilka orzeszków, wybiła go matka tak okrutnie, iż jego twarz oblała się krwią. Ojciec trzymał go w twardej obroży i śledził jego każdy ruch. Był tak surowym, iż wystraszony chłopczyna uciekł z domu na pewien czas.

Gdy się ojciec dorobił znów mająteczku, postanowił wykierować swojego najstarszego syna na uczonego męża.

Pierwszym nauczycielem Luthra był przyjaciel jego ojca, obywatel mansfeldski, Oemler. Rozkoszy nie miał w tej szkole młodziuchny Marcinek, razem ze swoimi kolegami. Bezlitosny bat pracował bezustannie na prawo i lewo o byle co. Późniejszy reformator religijny dziwił się, że mu belfer dał bez żadnej przyczyny aż piętnaście batów.

Po skończeniu małej szkółki powędrował Marcin Luther w czternastym roku swojego życia z wolą ojca do Magdeburga. W tem mieście uczył się tylko jeden rok i udał się do szkoły w Eisenach w r. 1498.

Znalazłszy się w nowem mieście, nie wiedział młody student, co ma z sobą robić, z czego żyć, bo jego ojciec nie był w możności dostarczać mu tyle pieniędzy, ile ich potrzebował. Niepotrzebnie się smucił. W owym czasie pomagali sobie ubodzy studenci śpiewami, muzyką i żebraniną. Śpiewali, grali na różnych instrumentach, prosząc o jałmużnę.

Tej sztuki nauczył się Marcin prędko, prędzej, niż się spodziewał pomocy dobrych ludzi. Pani Cotta, małżonka bogatego męża, pochodzącego ze szlachty włoskiej, słuchała z przyjemnością jego śpiewu i deklamacyi. Polubiwszy biednego studenta, zaprosiła go do siebie, do swojego sutego stołu, pozbawiając go w ten sposób troski o „wikt i opierunek”.

Wygramoliwszy się z przykrej biedy, żył Marcin Luther wesoło. W szynku pił z kolegami piwo, wino, śpiewał różne pieśni i grał na lutni. W roku 1501 przeniósł się do Erfurtu, do najznakomitszego uniwersytetu saskiego, w którym uczył się aż do roku 1505 filozofii humanistycznej, gramatyki i retoryki. Najchętniej czytywał dzieła autorów rzymskich: Owidiusza, Virgila, cicerona, Plauta i innych pisarzów. Języka łacińskiego nauczył się doskonale.

Postępował szybko w górę, ucząc się chętnie filozofii i prawa. Po roku mianowano go „bakalarzem” a po trzech latach „magistrem”. Były to pierwsze stopnie zdolnych studentów.

Nie śniło mu się odziać się w suknie kapłańskie i być księdzem. Jego ojciec, Jan, był przeciwny kapłaństwu i chciał, by jego najstarszy syn stał się świeckim uczonym. Rzecz dziwna…

Wesoły, bawiący się chętnie świecki uczony ze swoimi kolegami, zmienił się nagle. Niktby nie uwierzył, że śpiewak, grajek i hulaka zamknie się w murach klasztornych. I niktby się nie spodziewał, że tę nagłą zmianę wywołał strach przed śmiercią.

Luther udał się na wakacye do swoich rodziców. Wracając piechotą do Erfurtu, szedł przez wioskę Stotternheim. Nagle zahuczała nad jego głową burza, pioruny padały tuż obok niego. Tak się przeraził, iż runął na ziemię i krzyczał na głos: „Pomóż mi dobra, święta Anno, chcę być zakonnikiem!” Zkąd mu ten strach przed śmiercią przyszedł, nie wiedział zapewne sam. Człowiek odważny nie boi się burzy i piorunów. Ładnie by żołnierz wyglądał, gdyby płakał ze strachu przed piorunami. Co mu przyszło do głowy, nie wiadomo. Wiadomo tylko, że go ten dziecinny strach zaprowadził do klasztoru.

Pożegnawszy się ze swoimi kolegami, znikł w murach klasztoru augustyańskiego w lipcu 1505 roku. Rok próby nauczył go posłuszeństwa dla przeora i przykrej pracy. Kazano mu zamiatać, czyścić krużganki, podwórze i żebrać po domach miasta. Nie smakowała mu ta ostra próba nowicyusza, ale wytrzymał ją. Po skończonej próbie przyjęto go na zawsze do klasztoru, odziano w czarną suknię i kapotę, a wkrótce potem mianowano go kapłanem. W swojej celi siedział całe dnie, badał teologię i czytał bezustanku.

Dziwny charakter miał Luther. Zmieniał się ciągle w latach młodych i późniejszych. W szkołach niższych i wyższych nie myślał wcale o życiu klasztornem. Uczył się dużo i bawił się dużo, odgrywając rolę zucha. Burze i pioruny znał od lat najmłodszych w górach manofeldskich. Nie powinien był bać się grzmotu i piorunu. Nie był przecież bojaźliwą niewiastą. I nie powinien był uciec ze strachu przed śmiercią do klasztoru, o którym wcale nie myślał.

Złożywszy, po przykrej próbie, przysięgę kapłańską, powinien był zastosować się do obyczajów i rozkazów zakonu. Obowiązkiem jego było czytać codziennie brewiarz, a on czytał tylko dzieła naukowe, zamiast brewiarza. Bywały tygodnie, które mu groziły ciężką chorobą, a nawet śmiercią. Jadał bardzo mało, nie pił nic, nie sypiał czasami aż pięć tygodni, tracąc przytomność. Widocznie walczył z sobą, bo mu zawadzało klasztorne życie.

Życie jego ułatwił Jan von Staupitz, wikaryusz zakonu św. Augustyna, mąż uczony i dobrego serca.

Około roku 1502 postanowił książę saski, Fryderyk Mądry, poprawić nędzne szkolnictwo w swojem państwie. Między innemi chodziło mu o dobrą wyższą szkołę (uniwersytet) w mieście Wittenberg, zaniedbaną przez niezdolnych profesorów. Nie wiedząc, kogo szukać i znaleźć, prosił o pomoc Jana Staupitz'a, który, będąc sam utalentowanym profesorem, znał dobrze odpowiednich kandydatów. Staupitz wybrał, oprócz innych nauczycieli, także Luthra i wezwał go zimą 1508 roku do Wittenberga.

Luther uczył studentów teologii i filozofii, posuwając się w górę. Bakalarz i magister zdobył sobie wkrótce tytuł licencyanta i doktora.

W roku 1511 posłał Staupitz do Rzymu, do Watykanu, aby się dowiedział czy wolno połączyć różne klasztory niemieckie w jedną całość.

Z radością pomaszerował Luther do Włoch, które pragnął zobaczyć. Szedł zwyczajem zakonników piechotą w towarzystwie jednego kolegi.

Obaj mnisi przybyli zdrowo do Rzymu. Klasztor augustyański (Maria del Popolo) otworzył im chętnie swoją furtkę i przyjął ich gościnnie.

Wchodząc do Rzymu nabożnie, jak pielgrzym, rzucił się Luther na ziemię, podniósł ręce i mówił: „Bądź pozdrowiony, święty Rzymie!”

Rzym podobał mu się, obiegł wszystkie ulice, stare pamiątki, kaplice i klasztory. Zastał Rzym spokojny, nie ocierał się o złodziejów, bandytów i morderców, wałęsających się gromadą przed panowaniem papieża Juliusza II.

Wiadomo, że humaniści (uczeni) i renesansiści włoscy (w XV i XVI wieku) szukali sobie nowych dróg do mądrości i wygodnego życia. Przyczepili się do nich także kupcy i różnego gatunku przemysłowcy. Humanistom zdawało się, że są bardzo mądrymi i doskonałymi twórcami literatury i sztuki, a uczyli się tylko po łacinie i trochę po grecku. Po łacinie mówili doskonale, a gardzili swoim językiem narodowym, nazywając go ordynarną gwarą ludową (volgare). Kto nie umiał po łacinie, ten tracił w ich mniemaniu tytuł „oświeconego męża”.

Ich pychę zniszczyli renesansiści (pokolenie młodsze). Poeci włoscy wieku XVI pisali po włosku, chociaż znali tak samo język rzymski, jak humaniści.

Uczeni i poeci walczyli z sobą, a obywatele i kupcy republik włoskich walczyli także z sobą; ale nie o piękność literatury, lecz o pełną sakwę. Trudniąc się handlem i przemysłem, zarzuciwszy całą Europę swoimi kantorami bankierskimi i towarami, zgarniali tyle pieniędzy, iż nie wiedzieli w końcu, na co ich użyć.

Z wielkim dostatkiem słabła energia możnego mieszczaństwa, gasły jego cnoty obywatelskie, republikańskie i żołnierskie. Bogacz gnuśniał, stawał się sybarytą, smakoszem życia, żądnym rozkoszy i blichtru społecznego (godności, tytułów), piął się w górę. Z energią i cnotami obywatelskimi, uchodziły także cnoty ludzkie i rodzinne. Pojęcia etyczne chwiały się, usuwane powoli przez egoizm.

Tysiąc lat na obroży ascetyzmu chrześciańskiego i moralności chrześciańskiej trzymane zmysły, zaczęły się już w XIV wieku buntować przeciw tej obroży. Chrześciaństwo domagało się tłumienia instynktów zwierzęco-ludzkich dla dobra duszy, ale zmysły łaknęły swobody tych instynktów, pełni ich rozwoju, co znaczy pełni życia.

Dopóki autorytet Kościoła nie pozwolił zmysłom się rozhulać, zmysły drzemały pokornie. Ale autorytet Kościoła zaczął się już w XIV wieku chwiać.

Rozprzęgający pojęcia dawnych czasów ruch wywrotowy wpłynął także na duchowieństwo. I ono było produktem swojej epoki, i ono uległo rozkładowi etycznemu odświeżonych tradycyi pogańskich. Większa część humanistów należała do stanu duchownego. Watykan roił się od humanistów, potrzebnych mu w kancelaryach. Kler oświecony XV i XVI stulecia odbiegł we Włoszech daleko od swojego posłannictwa, zeświecczył się, dał się unieść prądom chwili. Nie odnosi się to oczywiście do całego duchowieństwa włoskiego, jak nie odnosi się do całej inteligencyi wogóle. Zawsze i wszędzie są wyjątki świecące cnotą i szczerą bogobojnością.

Kler zaczął się psuć od góry. Dziewięciu papieżów wieku XV: Marcin V (1420 — 1431), Eugeniusz IV (1431 — 1447), Mikołaj V (1447 — 1455), Kalikst III (1455 — 1458), Pius II (1458 — 1464), Paweł II (1464 — 1471), Sykstus IV (1471 — 1484), Innocenty VIII (1484 — 1492) i Aleksander VI (1492 — 1503) — zajmowało się wszystkiem innem chętniej, aniżeli sprawami Kościoła. Mikołaj V był zaciekłym bibliomanem i budowniczym, wolał rozmawiać ze swoim antykwaryuszem, Vespazyanem o książkach, i architektami o nowych budowlach, niż z kardynałami o tem, o czem był powinien. Paweł II, zbieracz numizmatów i drogich kamieni, zapominał nad swoimi zbiorami o obowiązkach Papieża. Pius II, utalentowany literat i niezwykły znawca ludzi, czuł się najszczęśliwszym na wsi, na łące, nad strumykiem, w otoczeniu uczonych prałatów. A wszyscy myśleli tylko o tem, jak zbogacić i posadzić na jakim tronie książęcym swoich krewniaków (nepotów).

Papież XV-tego stulecia przestał być pasterzem wiernych, a stał się albo uczonym, albo mecenasem literatury i nauki, albo zbyt hojnym dobrodziejem swojej rodziny, albo politykiem.

Najgorszym z wszystkich tych Papieżów, zajmujących się tylko sobą albo swoimi krewniakami, okrutnie zaniedbującym obowiązki naczelnika Kościoła, był w owym czasie Aleksander VI, ojciec Cezara Borgii, łotra nad łotrami, zbrodniarza nad zbrodniarzami, który dążył do korony królewskiej (włoskiej).

Szczęściem było dla Kościoła, że po śmierci Aleksandra VI i Piusa III (w roku 1503) zasiadł na tronie papieskim Juliusz II, który urodził się widocznie dla ocalenia katolicyzmu. Był wysokiego wzrostu, barczystym, muskularnym, miał potężną, jak z marmuru czaszkę, trzymał się prosto, po żołniersku. Liczył lat sześćdziesiąt kilka, a w jego dużych, czarnych oczach, osadzonych głęboko pod wyniosłem czołem, palił się płomień lat dwudziestu. Żywe, młodzieńcze ruchy, wydatny nos, zwarte usta i różowa cera twarzy dopełniały obraz tego wcielenia siły, energii i mocnej woli. Mówił zawsze prosto z mostu to, co myślał i czuł, nie kłamiąc, nie dyplomatyzując nigdy, posługując się często ostremi wyrażeniami, których eleganccy wytwornisie dworscy nie mogli przełknąć. Il terrible papa nazywano go w całych Włoszech, co w wieku XVI znaczyło: oryginalny, niezwykły, niepospolity…

Juliusz II pracował cały dzień, poczynając od samego rana. Pracował szybko, nie namyślał się długo, bo jego temperament nie znosił niepotrzebnej gadaniny jego urzędników. Prędko, prędko spieszcie się z tem, co trzeba, bo szkoda drogiego czasu — mawiał zwykle. Nie lubił doradców. Sam sobie dawał radę. Nawet w nocy, w łóżku, przed zaśnięciem, medytował nad potrzebami Kościoła, a co w nocy obmyślił, to rozkazał nazajutrz czemprędzej wykonać.

Krewniaków swoich (nepotów), wciskających się do poprzednich Papieżów i wyłudzających bogate majątki albo wysokie urzędy, — omijał i nie bogacił. Służył nie swojej rodzinie, lecz tylko Kościołowi, co uważał za obowiązek.

Oczyszczenie i osłabienie Watykanu zaczął Juliusz II od Cezara Borgii, który zdobył za czasów swojego ojca kilka księstw i rwał się do korony włoskiego królestwa. Tego zbrodniarza wziął za łeb i wypędził z kraju. Razem z Borgią obezwładnił liczną bardzo bandę złodziei i morderców, grasujących w Rzymie bez litości. Jego straż przyboczna (szwajcarska) zniszczyła w więzieniu łotrów rzymskich i przywróciła wielkiemu miastu spokój I bezpieczeństwo.

Nie dość na tem…

Juliusz II postanowił dźwignąć powagę Kościoła, zachwianą pod rządami jego poprzedników. Chodziło mu przedewszystkiem o wzmocnienie siły państwa kościelnego, podkopanej przez niesfornych, butnych lenników, którzy starali się usamowolnić. W czasach, w których odżyła recepta polityczna pogańskiej Romy: „siła przed prawem!”, w których jedyną podporą władzy była mocna, odważna, bezwzględna pięść kondotjera, nie można się było upominać o swoje prawa powoływaniem się na zawarte umowy. Pięść na pięść! Kto mocniejszy, odważniejszy, ten rozkazuje…

Rozumiał to doskonale Juliusz II, wiedział, że tylko moc uśmierzy pychę i chciwość lenników, zabierających bez prawa cudze mienie. W jego żyłach płynęła krew rozkazującego wodza i władcy. Zamiast wysłać do walki z lennikami jakiegoś kondotjera, wsiadł sam na konia i ruszył w otoczeniu swoich rycerzów na wojnę. Perugia

iBolonia poczuły pierwsze jego niezwykłą odwagę i niezmienną stanowczość.

Ten i ów dziwi się dotąd, że Papież prowadził sam na krwawe pole swoich żołnierzy.

Słusznie mówi Ludwig Pastor, autor „Historyi Papieżów” (Geschichte der Päpste), że Juliusz II byłby znakomitym królem albo wodzem, gdyby nie był kapłanem. Musiał jednak w owym czasie bronić rycerski Papież Kościoła za pomocą wojska i wojny, bez niego bowiem zachwiałby się do reszty katolicyzm.

Kapłana-rycerza, Papieża bohatera nie rozumiał Luther, przypatrując się mu choćby z daleka. Nie wiedział, że Juliusz II wracał Kościół do porządku, co jego następcy powtarzali.

Lubił krytykować każdego, którego poznał, ale Papieża nie śmiał dotknąć palcem. Wróciwszy do Niemiec, mówił: „Byłbym gotów zabić wszystkich moich znajomych, którzyby odmówili choćby słówkiem Papieżowi posłuszeństwa”.

Papieża omijał w Rzymie. Kler zwyczajny, podrzędny nie podobał mu się wcale. Obrażało go zbyt wesołe zachowanie się księży, załatwiających zbyt prędko obowiązki kościelne. Było ich w istocie mnóstwo lekkomyślnych i zmysłowych.

Chodząc po Rzymie, odwiedzał Luther także szpitale i dziwił się, że „wesoła” stolica Włoch zbudowała dla ubogich chorych sale lecznicze i że cały szereg wykwintnych i bogatych pań służył biedakom chętnie. Patrząc na dobroć kobiet i lekarzów, powinien był powiedzieć, że we Włoszech są także ludzie uczciwi i szlachetni.

I dziwił się jeszcze, że się lud włoski nie upijał tak nieznośnie, jak chłopi niemieccy owego czasu.

 

Teodor Jaske-Choiński (1854 – 1920)

Część 2  Część 3

 

Kategoria: klasyki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *