banner ad

Szuba: Skąd ta słabość Europy?

| 31 marca 2016 | 0 Komentarzy

tarcza300_2W swoim świetnym przemówieniu z 28 lutego na temat kryzysu imigracyjnego i zmieniających oblicze kontynentu potężnych fal przybyszów premier Viktor Orbán zastanawiał się głośno „jak mogło w Europie dojść do obumarcia naturalnego i podstawowego instynktu, który nakazuje bronić siebie, swojego domu, rodziny, ziemi”. Premier nie rozwinął tego wątku, chociaż jego kontynuacja mogłaby zmierzać do konkluzji, że instynkt, choćby nie obumarł, nie przekłada się na działanie gdy organizm sędziwy i śmiertelnie chory. 

Gdy kilka lat temu ktoś starał się określić liczbę muzułmanów w Europie, było to około 25 milionów (licząc z Bałkanami, ale bez Rosji). W następnych latach liczba ta znacząco wzrosła i rośnie coraz szybciej, zwłaszcza w dużych miastach. Dla przykładu w Birmingham, drugim największym mieście Anglii, muzułmanie stanowią już 21% mieszkańców, a więc dwieście tysięcy i liczba ta szybko się zwiększa, podczas gdy odsetek osób uznających się za chrześcijan wynosi oficjalnie 46% i szybko maleje. W wielu miejscowościach i dzielnicach miast Francji, Anglii, Holandii podobne porównanie wypada dla muzułmanów jeszcze korzystniej. Chociaż zwykła statystyka nie oddaje w pełni charakteru i dynamiki zmiany, tego historycznego wywrócenia proporcji, daje pojęcie choćby o tym, jak szybko i w jak istotnej części wyznaniowa próżnia Zachodu wypełniana jest przez islam. 

Rzuca się w oczy brak zdolności i woli politycznej zatrzymania zabójczych dla starej Europy przeobrażeń, postrzeganych przez niektórych tylko jako utrwalanie wielokulturowości, przez innych określanych już jako islamizacja, a przez Orbána nazwanej „kurczeniem się naszego świata”. Co bardzo istotne, słabość i bezbronność zachodniej cywilizacji wobec jej własnego „kurczenia się” to nie tyle skutek działań (lub braku działań) sfer rządzących, ile przede wszystkim następstwo procesów historycznych i długotrwałych przeobrażeń w zbiorowej świadomości, których na co dzień nie dostrzegamy i o których nie myślimy.

Cywilizacje, a także mniejsze wspólnoty kulturowe, niezależnie od ich umiejscowienia w historii, położenia geograficznego czy składu etnicznego, by trwać i ewentualnie rozwijać się, potrzebują koniecznie dwóch czynników sprawczych: siły i tożsamości. Posiadając oba te elementy, są w stanie nie tylko przetrwać, ale nawet konsumować słabsze wspólnoty na podobnej zasadzie jak cywilizacja dawnych Indii absorbująca na swym terenie buddyzm poprzez jego adaptację na potrzeby hinduizmu lub jak imperia dawnej Europy, które były w stanie zapanować nad innymi kontynentami. Jeżeli cywilizacjom brak pierwszego elementu – siły, upadają jak organizmy państwowe prekolumbijskiej Ameryki w czasach konkwisty (którą uzasadniano koniecznością walki z niewiernymi!) lub jak Bizancjum w XV wieku. Jeżeli wykazują deficyt tożsamości, kulturową słabość, zanikają jak Mongołowie w Persji podbitej przez nich w wieku XIII. Najgorzej, gdy brak obu czynników – po co komu cywilizacja słaba i pusta, która sama siebie nie chce i nie szanuje?

Starożytne cesarstwa i królestwa, w swej niepojętej dla współczesnych ludzi mądrości posiadały uprzywilejowane kasty wojowników i kapłanów, z których pierwsi służyli utrzymaniu potęgi, wewnętrznego pokoju, obronie przed intruzami, drudzy – tożsamości, żywej idei, duchowej integracji. Średniowieczni rycerze i asceci, w nowej rzeczywistości wyznaniowej niezmiennie służyli odwiecznym ideałom heroizmu i zbawienia dusz, które później degenerowały się stopniowo wraz z upadkiem arystokracji i zastąpieniem powszechnie uznanych systemów wyznaniowych przez współczesną filozoficzną spekulację, na której oczywiście żadnej cywilizacji zbudować ani utrzymać się nie da. 

Krótko o sile

Siła to potencjał gospodarczy, militarny, demograficzny, morale, wola mocy, skuteczność, strategia, sprawna dyplomacja, determinacja, dynamika, mobilność, heroizm, dżihad.

Konieczność uczyniła Mongołów dobrymi w walce: wychował surowy Wielki Step, a niedostatek zmusił do zmagań o przetrwanie poprzez podboje, zahartował, wykształcił ducha zdobywców. Inni zdobywcy, Hunowie – postrach ludów Europy w IV i V wieku po Chrystusie, podobno rzadko schodzili ze swych koni: na koniach odbywali narady, spali, jedli, podróżowali. Siedząc na koniach zawsze byli gotowi do walki, ewentualnie ucieczki. Ich niezwykła mobilność dawała im przewagę nad ospałymi, osiadłymi ludami. Warto zauważyć, że Hunowie i Mongołowie byli w stanie podbijać ludy zamożniejsze i stojące na wyższym poziomie rozwoju, nawet liczniejsze, ale mniej zdeterminowane, mniej skuteczne.

Wspólnoty o lepiej rozwiniętej kulturze okazywały się bardziej trwałe, lecz one także musiały zmagać się z wrogami. Legioniści Rzymscy, podobnie jak armie innych starożytnych imperiów, tworzyli zdyscyplinowaną, wpływową, otaczaną czcią kastę, która ryzykowała życiem w obronie swego terytorium. Średniowieczne rycerstwo, o podobnych jak legioniści przymiotach, dało początek europejskiej arystokracji.

Tu jest pies pogrzebany: arystokracja z biegiem lat uległa stopniowemu upadkowi i koszmarnej metamorfozie – od bohaterskiego cesarza Fryderyka Barbarossy przewodzącego III krucjacie, do politycznej prostytutki – króla Stasia Poniatowskiego, by poprzestać tylko na tych bardzo reprezentatywnych dla swych epok przykładach. Rewolucje: francuska i „przemysłowa” wywróciły strukturę społeczną nieodwracalnie. W rezultacie, dziś warstwą szczególnie uprzywilejowaną na terenie tego, co pozostało z Europy, jest finansowa oligarchia z jej prywatą i chciwością, która z ideałami rycerstwa nie ma nic wspólnego. Ani nas nie bronią ani nie reprezentują.

Typowy współczesny Europejczyk to nie zdeterminowany Hun, Mongoł czy Rzymianin świadom, że wygoda nie jest źródłem siły, lecz przesypiający pod ptasim puchem swą historyczną porażkę infantylny pacyfista, w którego snach brykają słodkie jagniątka. Marzy o wspólnym, pokojowym i harmonijnym świecie, którego nigdy nie będzie. Nie używa pojęć, które rozumieli jego przodkowie, a dziś rozumieją przedstawiciele innych kultur (heroizm / dżihad). Brak determinacji, woli obrony własnego podwórka, wygoda i prywata w połączeniu z demograficznym regresem powodują, że nawet niemały potencjał gospodarczy Zachodu nie wystarczy mu do przetrwania. Przybysze z Azji zahartowani przez niedostatek i chaos w krajach ich pochodzenia, by nie zginąć, nie dać się nędzy, jak dawne ludy koczownicze ruszają na pokojowy (jeszcze) podbój zagrzebanych pod poduchami zamożnych nacji.

Krótko o tożsamości

Tożsamość zbiorowa opiera się na świadomości wspólnych cech, poczuciu przynależności do danej społeczności, dostrzeżeniu jej odrębności od innych grup. Wspólnoty kulturowe o silnej tożsamości działają jak organizm, a wraz z jej słabnięciem przeżywają kryzysy, dekompozycję, dezintegrację, unicestwiają się, przekształcają w coś innego poprzez autodestrukcję lub z radosną pomocą obcych.

Ludzie uznawani w dawnej Europie za bluźnierców, heretyków, czarownice i spiskowców przeciwko władzy, ginęli nie dlatego, że tak postanowił jakiś dyktator czy despota albo że jakieś kółka intelektualistów wysnuwały wnioski o ich szkodliwości, lecz dlatego, że popełniali czyny budzące w ich organicznym kręgu kulturowym powszechne oburzenie, uważane za godne potępienia. Europejskim wartościom nie zagrażało wówczas naruszenie zasady wolności sumienia (takowej nie zdefiniowano) lecz podniesienie ręki na wiarę lub władzę monarszą, którą także otaczała aura świętości.

Choć dla typowego współczesnego Europejczyka o spaczonej wrażliwości brzmi to okropnie, zachodnia cywilizacja działała przez wieki jak organizm wyposażony w układ immunologiczny zdolny do odróżniania elementów własnych od patogenów oraz eliminowania tych ostatnich. W przeciwnym razie nie przetrwałaby lub rychło popadła w pożałowania godny stan, zbliżony do dzisiejszego.  To organiczna odporność spowodowała np. że jeszcze w XVI wieku niejaki Giordano Bruno odbierany był jako znienawidzone indywiduum kwestionujące powszechnie uznane europejskie wartości. Zaprzeczanie istnieniu takiego wewnętrznego mechanizmu obronnego i jego wpływu na trwałość cywilizacji byłoby zakłamywaniem nie tylko historii Europy ale i innych kultur na przestrzeni tysięcy lat. Tak funkcjonowała ludzkość i być może należy to do samej jej istoty.

To, co nazywamy dziś tolerancją, to zaawansowane stadium utraty przez sędziwy europejski organizm jego naturalnej odporności, to doprowadzona do skrajności dewastacja europejskiego „My”. „Moralne podstawy i wszelka tradycyjna tożsamość – narodowa, religijna, kulturalna, nawet płciowa, jest odrzucana lub relatywizowana. (…) Wiara w Boga jest równa wierze w Szatana” – ośmielił się zauważyć Władimir Putin w Klubie Wałdajskim w 2013 roku. Nie twierdzę, że w porównaniu z politykami rządzącymi Zachodnią Europą poglądy Putina są bez skazy. Są tylko mniej chore.

Miliony muzułmańskich przybyszów reprezentują zwyczaje i normy na ogół  bliżej nam nieznane, nierzadko gardzą jakkolwiek rozumianą europejską kulturą, tradycją, nie mają zamiaru z nimi się utożsamiać lub nawet aktywnie przeciw nim występują, jednakże są serdecznie witani przez kosmopolityczne i gardzące tradycją (w ich przypadku: własną) władze zachodnioeuropejskich krajów i funkcjonariuszy UE.

Czy układ odpornościowy zupełnie przestał już działać? Sytuacja jest nawet bardziej kuriozalna. System wytwarza przeciwciała niszczące własną tkankę klasyfikując nawet nieśmiałe próby przywracania tożsamości jako fundamentalizm, populizm, nacjonalizm, ksenofobię i nietolerancję. Dzięki takim patologicznym zmianom można było w Sylwestra w Kolonii doświadczyć tolerancji w pełnej krasie: zbiorowo napastowano tam i okradano kobiety przy biernej postawie policji, a media milczały w imię utopii świata bez granic doprowadzonej zwłaszcza w Niemczech do skrajności. Pożałowania godna postawa władz niemieckich różnych szczebli wynika w części z uczulenia na własną przeszłość z lat 1933-45, chęci uniknięcia analogii z czasami, gdy z pobudek nacjonalistycznych okropnie represjonowano mniejszości, ale w większym stopniu jest ona rezultatem dominacji współczesnych utopijnych prądów filozoficznych, na których demokracja liberalna się osadza: m.in. obojętności liberałów i świadomej dekonstrukcji w wykonaniu tzw. nowej lewicy.

Warto zwrócić uwagę, że w dzisiejszej rzeczywistości, środowiska, które w teorii powinny stanowić oś zmagań o utrzymanie tożsamości i tradycji, naładowane są skomplikowanymi pokładami kompleksów i wątpliwości, wręcz absorbują w części sposób myślenia nieprzychylnych im środowisk na skutek długotrwałej kulturowej i ideowej presji w obrębie systemu niszczącego własną tankę. W rezultacie realna siła oddziaływania tych środowisk jest znacznie mniejsza niż mogłoby to wynikać z ich liczebności. To istotne i ciekawe, choć rzadko opisywane i często nie uświadomione, bo tak krzepko wrośnięte w naszą rzeczywistość zjawisko. Spośród niezliczonych możliwych przykładów podam tylko dwa:

Akcja pod hasłem „Nie wstydzę się Jezusa”. Czy tak ma wyglądać promocja czegoś ważnego i pozytywnego? Czy w krajach muzułmańskich można sobie wyobrazić akcję pod hasłem: „Nie wstydzę się Mahometa”? Czy można sobie wyobrazić kampanię reklamową pod hasłem „Nie wstydzę się Mercedesa”, „Nie wstydzę się Banku PKO BP”, „Nie wstydzę się urlopu w Grecji”? Zaznaczam, że nie neguję dobrych intencji twórców akcji „Nie wstydzę się Jezusa”, ale ich hasło jest marketingowym gniotem, który zdaje się angażować imię Zbawiciela do uzewnętrznienia czyjegoś poczucia niższości.

Drugi przykład: powszechne użycie słowa „prawica” w celu autoidentyfikacji w środowiskach konserwatywnych, narodowych i pokrewnych jest wpisaniem się w cudzy schemat, przycupnięciem na skraju ławeczki, symbolicznym uznaniem sztucznego podziału społeczeństw, który jest wymysłem Rewolucji, przyjęciem roli frakcji (w czym?), faktycznym złożeniem broni przed przeciwnikiem i dobrowolnym oddaniem mu przestrzeni. Czy na tym ma polegać walka o rząd dusz?

Problemem podobnego rodzaju, bo dotyczącym osłabienia tożsamości wskutek kulturowej i ideowej presji, choć bardziej złożonym, wymagającym odrębnych analiz, na które nie ma miejsca w niniejszym tekście, jest aktualna postawa Stolicy Apostolskiej. Charakterystyczny dla pontyfikatu Franciszka jest widoczny brak napięcia między nim a – nazwijmy to umownie – współczesnym światem, współczesną kulturą, obyczajami, duchową postawą współczesnego człowieka, którą kard. Ratzinger nazwał kiedyś „dziwnym konsensem nowoczesnej cywilizacji”. Postawa Franciszka mocno kontrastuje z przekazem Jana Pawła II i Benedykta XVI, u których to napięcie dawało się wyczuć bardzo często. Co się stało? Świat nagle wypiękniał? Znikły powody do obaw, bo wraz z rozpoczęciem pontyfikatu Franciszka wszyscy wrogowie Kościoła nagle udali się na urlop, czy może raczej wręczono im klucze?

Jeden z pomysłodawców „zjednoczonej Europy”, twórca paneuropeizmu  Richard Coudenhove-Kalergi, którego idee są najwyraźniej wiecznie żywe, postulował, by nie tylko religia ale i narodowość stały się „sprawami prywatnymi”, a więc to, kim w rzeczywistości jesteśmy miałoby być wstydliwie skrywane. Zmarły w 1972 roku Kalergi zapewne nie przewidział, że zanim Europa zdąży na dobre uciec od własnej tożsamości, cudza duma i gniew zaczną wypełniać tę wydmuszkę.

Bez recepty

Można też zapytać retorycznie jak muzułmańscy imigranci o wyrazistym, choć obcym nam systemie wartości mieliby się w Europie asymilować skoro podeptano tam wszelkie świętości łącznie z pojęciem dobra i zła, przyczyny i skutku, a muzułmanie widzą to i trafnie diagnozują jako objawy choroby i słabości. Z kim mieliby się skutecznie integrować, gdy europejskie narody starzeją się, a oni młodzi, Europa zmęczona, a oni pełni sił, Europa wygodna i rozleniwiona, a oni zdeterminowani, Europa traci zdolność reprodukcyjną, a oni wprost przeciwnie, Europa wstydzi się swych korzeni, a oni są dumni z własnych?

Próba odwrócenia istniejących trendów przez zachodnią klasę rządzącą, powstrzymania wędrówki ludów, trudna jest dziś do wyobrażenia, gdyż ludzie ci musieliby zaprzeczyć własnym ideałom równości i braterstwa, swym frazesom o tolerancji i otwartości, swym infantylnym utopiom „świata bez granic”, „Europy bez granic”, „globalnej wioski”, podejść do imigrantów selektywnie, podjąć działania uznawane przez nich samych za ksenofobiczne. Prawdopodobnie nic takiego tam się nie stanie. Można jedynie mieć nadzieję na wymianę elit w nie dającej się przewidzieć przyszłości, w sposób naturalny lub wskutek ich doszczętnej kompromitacji zanim podziurawiona bombami terrorystów Europa zacznie przypominać zachodnią Azję.

Miłosz Szuba

Kategoria: Uncategorized

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *