banner ad

Sztajer: „Szukam Litwy, i domku twojego, i ciebie”

| 17 września 2018 | 0 Komentarzy

Sierpniowy zmierzch zapada każdego wieczora wcześniej i wcześniej, urywa z lata, skraca twardo i nieodwracalnie krynecki, pachnący wrotyczem i dziewanną czas. Niby wiadomo – to już nie czerwiec, kiedy o dwudziestej drugiej wciąż na całego trwa życie pod słońcem – mgła skrada się i schodzi do niecki, w której leży miasteczko, migoczące bladymi światełkami latarń i wieżami kościoła i cerkwi. Dwa blade, migotliwe cmentarze i trzeci, ciemny i milczący, oskrzydlają Krynki z trzech stron.
            Idę na skraj puszczy, na Plebanowo, polną drogą w górę, zostawiam za plecami to małe, kieszonkowe miasto. Idzie ze mną pies, dyżurny krynecki towarzysz spacerów po sokólskich drogach. Znam go jedynie z naszych spontanicznych wypuszczań się a to w stronę Gródka, a to ku granicy, a to – jak teraz – na garb dawnej plebańszczyzny, w którą wrzyna się pachnąca krystaliczną żywicą Puszcza. Wokół nas rozciąga się kraina, zwana na przemian to Czarną, to Białą Rusią, wężej – Sokólszczyzną, przez Mickiewicza – Litwą (tak! tereny, które w ten sposób określał romantyczny wieszcz, to ni mniej, ni więcej współczesna Białoruś z przyległościami).

            Dziwny był dziś dzień. Dziwny – bo to zawsze zdumiewające, ile dobrych rzeczy dostaje się w prezencie od losu, nienależnych przecież.

            Zaczął się, przełamując północną godziną, na rozstaju dróg, wspinającym się polną droga ponad Krynki. Siedzimy z serdecznym przyjacielem na miedzy otoczonej rżyskami, a czarne niebo przecinają fosforyzujące, niemal żrące małe komety – jedna za drugą. Jakiś czas cudnie prześcigamy się w łapaniu perseidów, ale im puściej w butelce podawanej z rąk do rąk, tym bardziej głowy ciążą ku dołowi.

            Rano – szybka kąpiel w spiętrzonym na rzeczce Krynce zbiorniku, kapiący powrót i pachnące bułki. Kołyszący autobus do Białegostoku  niesie nas gładko przez mineralną puszczę. Automatycznie uśmiechamy się szeroko na widok tablicy obwieszczającej Czarną Białostocką – widocznie wczoraj było nam mało, bo pachną nam destylarnie i rozlewnie najlepszej podlaskiej samogonki.

            W Białymstoku, w gościnnym mieszkaniu młodych Podlasiaków, oprócz dobrego słowa i przedniej chińskiej herbaty dostaję do rąk, zupełnie niezasłużenie, kolejną butelkę białostockiej ambrozji.

            Najlepsze czeka mnie wieczorem – żegnam się ze znajomymi i znów, przez Supraśl i Szudziałowo, katulam się samotnie do mojego kresowego miasteczka nad granicą. Wracam do Krynek jak do domu, choć przecież jednak tu nie mieszkam. Lecz ten fakt, fakt powrotu jak na swoje, powrotu przez szerokie, sokólskie pola, minąwszy garb za garbem i wzgórze za wzgórzem, zaatakował serce mieszanką doznań paradoksalnych i osobliwych.

            Ażeby je uporządkować, wspinam się znów na plecy wzniesienia jednej z Lisich Gór, nazwanych tak pieszczotliwie przez miejscowych (prawdziwe góry to nie są, ale na tle krajobrazu sprawiają takie wrażenie!). Pies – towarzysz zygzakuje po polach, co pewien czas oglądając się na mnie, czy dotrzymuję mu kroku. Staram się, chociaż tęsknota żre serce i drąży, a ja próbuję dojść, czemu mi tak źle, skoro mi tak dobrze; skąd ten ocean goryczy i melancholii, który normalnie występuje w dawce aptekarskiej, a dziś – przeważył w tym amalgamacie strasznego, rozrywającego przywiązania, zmieszanego z wilczym głodem; nienasyceniem o rozmiarach oceanu? Pan Bóg rozdzielał po flaszce smutku, ot wzięła całą beczkę.

            W mojej prywatnej, podlaskiej metafizyce istnienie Krynek jest warunkiem wstępnym istnienia świata. Muszą tu być, ze swoimi zaułkami o śpiewnych nazwach, zachwaszczonymi podwórkami, gdzie do okien chat pukają malwy i maciejka, z bocianami, bizantyjsko rozpartymi na kominach i słupach. Kiedy tu jestem, mam wszystko.

            Czego mi brak?

Wszystko chyba jest w porządku, jeśli miłość miejsca boli, boli niemalże fizycznie. Miłość boleć musi. Miłość to wielka, czarna dziura; to tunel wypalony w duszy, sięgający ku temu, co transcendentne, czyli tutaj nieosiągalne. Z miejsc takich jak to, palących mnie do cna, otulających jak najdroższy, tkliwy i niezbędny do przeżycia tlen, najłatwiej mi sięgnąć tego przepadliska, kuszącego bliskością Tego, co ostatecznie godne miłości, a jednocześnie ukazującego nieskończone Jego oddalenie.

Co mnie uwiera?

Nadmiar czułości, bardzo kruchej, niezmiennie przeznaczonej dla Krynek. Świadomość, że nie zasługuję na swoje Krynki. Nikt nie zasługuje. Niektórzy po prostu się tutaj rodzą, ale być może akurat ich nie czyni to szczęśliwymi. Słońce świeci nad złymi i dobrymi, deszcz pada nad złymi i dobrymi.

Mój pies – towarzysz cichutko zawył i buchnął w pole, widocznie zwęszył lisa albo zająca. Na rozstajach stoją dwa krzyże, z kilkuset metrów mineralnie pachnie puszcza. W dole Krynki błyskają ognikowymi światłami; zaraz tam zejdę, wolno i uroczyście, noga za nogą, Zaułkiem Nowym i Gminnym do domu.

Do domu..? Nikt nie zasługuje na dom. Niektórzy umierają i po prostu go dostają. W domu mojego Ojca jest mieszkań wiele.

 

Co przeczuwam z niepokojem?

Chyba to samo, co myślałam o Polsce, przebywając daleko w Azji: że jest nierzeczywistością, snem; że rozwieje się i rozpadnie, kiedy tylko spuszczę z niej oko. Bo jest za krucha.

Krynki są jak malowane palcem na piasku. Co trzecia chałupa – pusta albo dogasająca. „Tu ludzie tylko umierają” – powiedziała pewna kobieta na rynku. „Nikt nie wraca do Krynek” – powiedział Sokrat Janowicz, jednoosobowy wyjątek od tej zasady, gdy jeszcze żył. Dzisiaj za Krynkami płaczą Żydzi w Ameryce, niejasno pamiętający raj dzieciństwa. Ale nie ma już ich Krynek. Miasto, które pamiętają, nie istnieje. Nie ma garbarni, ludnych ulic, mieszających się języków, nie ma synagog, kramów i sklepów. Myślę, że może mnie spotkać to samo co ich, i że przemijanie w jakiś sposób wiąże się z nierzeczywistym charakterem miejsca, jego nieuchwytnością, ze strachem przed jego zniknięciem.

            Pies wraca z pól i dyszy ciepłem w okolicach moich kolan, ociera się i pojękuje. Przykucam do niego, a on podaje mi rozgrzaną od całodziennego biegania po rozgrzanych ulicach łapę. Mój nauczyciel realności, żywy, prawdziwy, kudłaty poczciwiec.

            Krynki nie wzięły się znikąd. Teraz już rozumiem. Krynki to nawarstwiona, poustawiana jedna na drugiej, przenikająca się przełomami tysiącleci historia. Nawet, jeśli nie ma już Synagogi Wielkiej, to ogromne zręby fundamentów rozpierają przestrzeń pomiędzy Garbarską a Zaułkiem Szkolnym. Nawet, jeśli nie ma już ani jednego z tysięcy kryneckich wyznawców religii mojżeszowej, dziko splątane rośliny na kirkucie zawsze będą się żywić człowiekiem – nigdy nie powstaną tam schludne rabatki. Nawet, jeśli nie ma traktu na Grodno, bo opuściła się nań żelazna nić granicy – została ulica Grodzieńska i sady jakby wyjęte żywcem z powieści Orzeszkowej. A chociaż pokolenia przeminęły od czasów, kiedy Jagiełło przemierzał okoliczne drogi za zwierzyną, to przecież samo istnienie miasta – miasteczka – jest aż nadto imponującym śladem po sześciuset latach od tamtych wydarzeń! Każda chałupa i każdy kamień w bruku ma swoją historię; tu są setki krzyżujących się, zachodzących na siebie i szepczących do siebie wzajem historii; jedyne, co może zrobić czas, to – dołożyć nowe. Może spokojniejsze, leniwsze, bardziej senne. Może. Ale nie będzie anihilacji. Krynki nie znikną, a więc i świat będzie trwał. To przenikanie opowieści, ten strumień czasu ciągnący za sobą wygląd ulic, ludzi i budynków – to jest właśnie Tradycja.

            Jej trwanie – to życie, jej brak – to śmierć, to metafizyczne zero.

Lepiej mi?

Lepiej.
Gwiżdżę na psa; wracamy do miasta. Mijamy rżące cicho konie, mijamy dwa owczarki niemieckie o oczach plastusiów, powarkujące cicho zza ogrodzenia, senne krowy nie zabrane z pola i chałupy z pustymi oknami. Mijamy małe światełka za firankami cichych domów, studnie z żurawiami i zaplątane sady. Mój towarzysz odłącza się i wesoło pędzi do siebie, susami oskrzydlając ulicę to z lewej, to z prawej, w niezrozumiałej nigdy dla mnie psiej naiwności merdając ogonem.

            Jest mi lepiej. Przynajmniej trochę siebie teraz rozumiem, może trochę rozumiem Krynki… Gdybym miała ogon! Nie mam. Mogę tylko napisać, że idę do domu. Przez Krynki, Chełm, Lublin, Kryłów, Wolę Uhruską i tyle innych miejsc, na które nie zasługuję. Ale dom istnieje. Niezaprzeczalne, nawet, jeśli jest odległy jak Wielki Wóz, solennie stojący nad małym miasteczkiem z sześciokątnym rynkiem, trzech świątyniami, trzech cmentarzami i wesołym, ciepłym, zesłanym mi dziś litośnie przez niebiosa psem.

 

Agnieszka Sztajer

 

Kategoria: Agnieszka Sztajer, Historia, Kultura, Prawa strona świata, Publicystyka, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *