banner ad

Sztajer: Sywaja Zazula

| 20 listopada 2019 | 1 Komentarz

Sywaja zazula pered mooju chatu

S'iła na kałyni ta-j stała kuwaty

Oj, czoho zazuła, oj, czoho ty kujesz,
Chyba ty zazułe dobro mne ne czujesz

Oj, ja-b ne kuwała, jak ja-b ne czuwała
Pro tebe, di˘wczyno, ˘ws'iu pra˘wdu skazała

Oj, Boże-ż mij, Boże, szczo s'ia narobyło,
Kozak maje żinku, a ja-j polubyła

Kozak maje żinku, szcze-j ditoczok dwoje,
Szcze-j ditoczok dwoje, czorniawi oboje

piosenka łemkowska

 

Nie dając słowom prześcigać myślenia

Wyzbyłem się domysłów jak liści akantu
Edward Stachura, „Po ogrodzie niech hula szarańcza”

 

Błogo bardzo sławił będę ten dzień
Kiedy na nowo się narodzę
Nawet gdy to będzie śmierci mej dzień
Może jednak narodzę się wcześniej
(…)

Pójdę bezpowrotnie daleko hen
Kiedy na nowo się narodzę
Wszędzie na miłość głuchy jak pień
Będę w sadach obrywał czereśnie

 Edward Stachura, Błogo bardzo sławił…

 

 

Nie mam wielu powodów, żeby narzekać. Wbrew naszym obawom nie spłonęliśmy w roku 2050, a nawet niewiele się zmieniło w stosunku do tego, co było wcześniej, zanim zaczęło się mówić o wielkiej zmianie. To znaczy – problemy oczywiście były, co jakiś czas racjonowanie wody, zimy więcej niż marne (co zawsze napawało mnie dziwnym smutkiem), rzeki – niskie, warzywa i chleb – drogie. Ale zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić, tak jak kiedyś przyzwyczajono się do korków na ulicach, do wzrostu zanieczyszczeń; tak jak pogodzono  się z likwidacją dużej własności ziemskiej, tak, jak ludzie w swojej masie zgodzili się na to, że nie będą budować domów za tatowym polem, tylko zamieszkają w klitkach w mieście, a dodatkowo będą je spłacać przez dziesiątki lat i uważać ten fakt za wyznacznik powodzenia życiowego. Do wszystkiego, powiadają, można się przyzwyczaić.

Tak więc przyzwyczailiśmy się do suszy i gorąca, do postępu medycznego i do wiążącego się z nim absurdalnie długiego życia, choć do tego ostatniego może najmniej, zwłaszcza, jeśli mam mówić konkretnie o sobie.

Jestem starą kobietą. Mam białe włosy, zebrane w upięty z tyłu głowy ciasny warkocz, tak jak to widziałam wiele, wiele lat temu u starych kobiet, w okresie własnej młodości. Obserwowałam je uważnie, bo nigdy nie wiadomo, czy człowiek dożyje długich lat, czy też dane mu będzie przeminąć szybko, tak, jak zawsze chciałam. Przyjmowałam jednak do wiadomości fakt, że Prowidencja może mieć całkiem inne plany względem mnie (choć z trudem udaje mi się uwierzyć, że nie jest to przejaw jakiejś dezaprobaty; że z jakiegoś powodu popadłam w niełaskę, bo odmówiono moim życzeniom; że trzyma się tu mnie, bo nikt nie chce mnie widzieć  tam w górze – i jeśli czegoś się boję, to chyba tylko tego, że te intuicje mogłyby pokrywać się z prawdą). Rzeczą wielkiej wagi było zawsze dla mnie godne zestarzenie się. I nie chodzi to tylko o wspólny wielu ludziom lęk przed koniecznością bycia podcieranym przez ich nieszczęsne, mające tyle lepszych rzeczy do roboty potomstwo – chociaż istotnie, każdy człowiek przy zdrowych zmysłach chciałby tego uniknąć. Chodzi mi jednak również o to, żeby zachować godność  całej swojej osoby, i nie popaść w pułapkę zgorzknienia lub w pułapkę starczej pychy. Obydwie one prowadzą do paskudnego zdziecinnienia, i nie mam tu na myśli tej dobrodusznej poczciwości, z którą czasem kojarzymy uśmiechniętych, siwiutkich seniorów. O ile za czasów mojej młodości, a już zwłaszcza dzieciństwa ten właśnie typ zdarzał się jeszcze gdzieniegdzie, to szeregi takich ludzi sukcesywnie rzedły. W miarę, jak starzały się kolejne pokolenia, starość gorzkniała i dziecinniała.

Przejawiało się to na kilka sposobów. Po pierwsze, im później po wojnie urodzony był człowiek (a nie daj już Boże, żeby urodził się w okolicach lub po transformacji ustrojowej), tym bardziej roszczeniowy stawał się na starość. Chociaż może nawet nie! – nie chodzi o to, że się taki stawał; po prostu zawsze taki był, i roszczeniowe dziecko zmieniało się w roszczeniowego dorosłego, ten zaś przechodził w gatunek najpaskudniejszy – roszczeniowego starca. Dlaczego nazywam go paskudnym?

O ile roszczeniowość dziecka można usprawiedliwić młodym wiekiem i brakiem doświadczenia, roszczeniowość młodzieńca można nazwać pragnieniem zdobywania świata, roszczeniowość dorosłego – lepiej lub gorzej uzasadnionym rozczarowaniem faktem, że świat nie raczył sam podać się na tacy, to roszczeniowość starca rzadko podlega już takim terminologicznym uładzeniom. Nie dość, że jest nieestetyczna i dokuczliwa, to jeszcze przybiera pozy patriarszego zafrasowania: „Ach, nie szanuje się dziś sędziwego wieku!”; „Ach, żeby nie poszanować starego człowieka, jakich też czasów dożyliśmy!” – takie i inne skargi w pewnych okolicznościach brzmią jako sprawiedliwy bunt słabych przeciwko uciskowi. Co jednak oznaczało owo „nieposzanowanie” w ustach moich starzejących się rówieśników?

Otóż mogło oznaczać wszystko. Młodzi byli zawsze, z gruntu i z definicji źli (nikt już nie pamiętał, jak krzywdząco brzmią zawsze takie opinie w ustach ludzi starych, jeśli są wypowiadane lekko i bez wyraźnego powodu); wiek, zdaniem dzisiejszych staruszków, powinien usprawiedliwiać wszystko, a starość winna być czasem, z którym wiążą się wszelkie możliwe przywileje. Od wysokich uposażeń emerytalnych po refundowanie szeregu usług i towarów przez państwo. Od gwarancji wolnych miejsc w autobusach, kinach i kawiarniach, po dostarczenie (przez kogo? Nieważne! – mają być, i tyle) w każdym momencie życia takich ludzi (usługodawców, lekarzy, sąsiadów, dzieci i wnuków), którzy odgadują i chwytają w lot myśli i życzenia ukochanego seniora.

Starzy byli źli, bo zaprojektowali nam zły i wciąż pogarszający się świat, młodzi są źli, bo pracują na nas nie dość wydajnie – tylko my, tylko my jesteśmy bezwinny, i mamy prawo do bezustannego utyskiwania.

Esencją, czy może korzeniem tego rodzaju starczej roszczeniowości mojego pokolenia była nieodpowiedzialność. Dziś myślę, że po prostu nigdy jej nie wzięliśmy, bo nie chcieliśmy przyjąć do wiadomości, że cokolwiek do nas zależy. Pełni narzekań i buntu, wzięliśmy świat z rąk naszych rodziców i dziadków, którzy chcieli przychylić nam nieba i zgodnie podkreślali, jak bardzo jesteśmy wyjątkowi (bez minimum wysiłku z naszej strony – to chyba pogrzebało nasze sumienia i naszą sprawczość). Stwierdziliśmy, że trzymamy w ręku bubla, po czym przestaliśmy brać odpowiedzialność za cokolwiek, a nawet myśleć w tych kategoriach. Fakt, że spod naszych rąk wyszły dzieci i wnuki uformowane zupełnie nie tak, jak byśmy sobie tego życzyli, uznaliśmy za oburzający. Ale nikt nie związał go z prostą prawdą o tym, że w określony sposób je wychowaliśmy. Więcej; świat, miejsca na nim, ich urządzenia i instytucje traktowaliśmy jako coś, co dzieje się obok naszej woli i sprawczości, a my możemy co najwyżej na to wszystko narzekać i oburzać się, ale na pewno nie – brać odpowiedzialność.

Chcieliśmy obarczyć nią wszystkich, jednak nigdy nie siebie.

 

Druga z pułapek, o jakiej wspomniałam, to pycha, która w jesieni życia ma szczególnie odpychające oblicze. Nauczyliśmy się powtarzać patetycznie brzmiące formułki o tym, jak wielka mądrość drzemie w siwej głowie. Wszyscy mieliśmy obraz siebie, skoro dotarliśmy już tu, ukształtowany na wzór króla Salomona czy też jakiegoś antycznego filozofa, który, przeżywszy w dobrym zdrowiu sto lat na rozmyślaniach i medytacji, posiadł mądrość transcendentalną, i ma teraz prawo natchnionym głosem wypowiadać sądy na temat rzeczywistości.

Ale przecież można żyć jak głupiec i stawać się coraz głupszym. Można ogłupiać się systematycznie przez całe życie, i nic nie uprawnia wtedy do tego, żeby z piedestału wieku wygłaszać wiążące twierdzenia. Transcendentalność mądrości dawnych mędrców godnych tej nazwy wynikała z ich umiejętności wyciągania nauki z doświadczeń. Im więcej doświadczeń, tym więcej można dostrzec aspektów rzeczywistości, a więc też i tym bardziej się zdystansować. Im większy dystans, tym większa niechęć do zajmowania się rzeczami błahymi i tym większa zdolność odnajdywania rzeczy i zajęć naprawdę istotnych. Jeśli młodzi mają dawać posłuch mądremu starcowi, niechże to będzie ten mityczny senior z fajką w ustach na bujanym krześle, który, zagadnięty o opinię w jakiejś sprawie, najpierw zapatrzy się w dal, a potem odpowie niespiesznie, z rozwagą, najczęściej odwołując się do tego, że takie rzeczy oglądał wiele razy w swoim długim życiu, wszystkie były do siebie podobne, a koniec końców okazały się niezbyt warte rozważań.

Ale nie! – my byliśmy zupełną karykaturą takiego mędrca. Nie dawaliśmy się wysadzić z siodła w najdrobniejszych sprawach przez lata, wciąż krzyczeliśmy, niepytani; mieliśmy w nosie nasze doświadczenie (bo nigdy go nie analizowaliśmy, czasem po prostu pamiętaliśmy to i owo i mieliśmy do tego emocjonalny stosunek), a najczęściej chcieliśmy po prostu niszczyć.

Tak, moje pokolenie, wchodząc w starość, zostało poddane jakiemuś niezwykłemu popędowi destrukcji. Jak dwuletnie dzieci, gotowe rozwalić na drobne części wszystko, co stanie im na drodze, byliśmy opętani niszczycielską żądzą. Jeszcze za czasów mojej młodości najzagorzalsi ludowi fanatycy polityczni byli ludźmi starszymi, z wykrzywionymi twarzami, tłoczący się i napierający na siebie po obu stronach barykady na demonstracjach. Przekrzykiwali się operetkowo, dzierżąc w starczych dłoniach nieporadne, psychodelicznie źle napisane transparenty; robili rzeczy urągające powadze wieku. Pisali straszliwie grafomańskie wierszyki i przebierali się pokracznie; swoją masą napierali na zakłopotanych policjantów i rozbawionych dziennikarzy, lżąc się nawzajem i wygrażając pięściami.

Teraz było jeszcze gorzej. Cokolwiek istniało, budziło naszą nienawiść; struktury społeczne, wspólnoty ludzkie, sieci powiązań, instytucje państwa, świat towarów i usług – nie odpowiadało nam to i, nie potrafiąc tego naprawić (trudne zadanie zawsze zostawialiśmy innym – naszym rodzicom albo naszym dzieciom), pragnęliśmy to niszczyć. Powodem nienawiści, jak myślę, był też fakt, że pewne rzeczy były całe, nowe, i miały się dobrze, natomiast u siebie dostrzegaliśmy już oznaki rozkładu. Nie akceptowaliśmy ich, i jako wielcy denialiści własnej starości, całe swoje przerażenie przenosiliśmy na to, co się jeszcze nie zestarzało – i chcieliśmy, żeby się rozpadło. Wściekli na fakt własnej śmiertelności, o której zaczął nas uświadamiać nasz wiek, pragnęliśmy śmierci całego świata. Bunt starców, nienawidzących własnej starości, niepouczonych o śmierci, nie wierzących w nic, nie mających pocieszenia ani w religii (istniała w jakiejś szczątkowej, uładzonej formie, gdzie nie używa się już słów takich jak „grzech” czy „śmierć”, mało kto zresztą w ogóle w cokolwiek wierzył czy praktykował), ani w filozofii (byliśmy zbyt praktyczni, żeby szanować filozofię i zbyt głupi, żeby wyłuskiwać ją z literatury).

Po nas choćby potop. Marzyliśmy o nim, bo nie rozumieliśmy konieczności przeminięcia, a to niezrozumienie zrodziło szaloną, nieprawdopodobną ręcz nienawiść do wszystkiego, co żyje.

***

Naturalnie, przypadki niepogodzonych ze sobą, światem, a także zwyczajnie głupich starców zdarzały się zawsze, na każdej szerokości geograficznej i w każdej epoce. Byłoby kolejnym nieporozumieniem udawać, że ogół ludzi starych tworzyli zawsze srebrnobrodzi patriarchowie i poukładane, natchnione spokojem matrony. Starość zawsze wiąże się z pewną goryczą, która niekiedy może przechodzić – i przechodzi – w skłonność do ranienia innych i bezwolny bunt przeciwko światu. Teraz jednak mieliśmy do czynienia z prawdziwą epidemią, z pokoleniem owładniętym egoizmem; pokoleniem, które nigdy w gruncie rzeczy nie dorosło, a jednak musiało się zestarzeć, co poskutkowało generacją obrzydliwych, niedojrzałych starców, niezdolnych do jakiejkolwiek autorefleksji.

Już we wcześniejszych pokoleniach, w miarę upływu czasu, ilość ludzi starzejących się w ten sposób systematycznie rosła. Zawsze więc obserwowałam starych ludzi, żeby wyciągnąć wnioski na czas własnego schyłku. Jak już wspominałam, miałam nadzieję go nie dożyć; z drugiej strony zawsze byłam zwyczajnie ciekawa, jak to jest – być kimś starym, przybliżać się do śmierci.

Jestem z pokolenia ludzi, których młodość była zainkubowana na naprawdę długie lata, nie nagliła nas zbytnio konieczność dorastania (niektórzy z nas nie dorośli nigdy). Wiedziałam więc, że starość może być dla mnie doświadczeniem rewolucyjnym; czymś, co jest radykalnie inne od reszty życia, a czego nie da się przegapić. „Takiego traktatu młody człowiek nie napisze”[1] – zapowiadał pewien poeta na początku tekstu o ogromnym ciężarze, wyładowanego prawdziwą mądrością (przynajmniej tak mi się wtedy wydawało, a dziś nie tak znowu pilna wydaje mi się rewizja tamtego przekonania). Zastanawiałam się, jak to jest być w takim punkcie, jak ów poeta – czy po przekroczeniu pewnego wieku człowiek po prostu staje się mądry, czy owa starcza kumulacja doświadczeń jest czymś, co przychodzi dyskretnie i w dobrze znanym odzieniu, bo pracowało się przecież na to latami? Pytanie wydaje się naiwne, a odpowiedź oczywista, ale przecież nie wiemy nic, dopóki nam się to naocznie nie objawi. Wszystkiego można się spodziewać.

***

Więc jeszcze o przygotowaniach.

Z perspektywy osoby młodej, o wyglądzie wiecznego dziecka (nawet teraz zdaję się nie mieć swoich lat), pilne wydawało mi się przede wszystkim określenie, kim na starość nie chcę zostać na pewno.

Muszę na tym miejscu pochwalić siebie, że była to całkiem słuszna strategia. Być może dlatego udało mi się częściowo uniknąć błędów, które powyżej wytknęłam zbiorczo ludziom mojego pokolenia. Nie chciałam więc dołączyć do starców, którzy ze swoją starością nie chcą się pogodzić, ani do tych, którzy wymachują nią jak bonem na zakupy w poszukiwaniu przywilejów, i tylko wówczas jest im potrzebna. Nie chciałam uważać swojego życia w jego jesieni za przeciągające się i niepotrzebne (tu nie jest łatwo), ani też trzymać się go jak pijany płotu, i odsuwać od siebie ze strachem myśl o śmierci (znacznie prostsze). Bałam się też, rzecz jasna, że pewnego dnia dopadnie mnie demencja, zaniki pamięci lub jakakolwiek z tych rzeczy, która mogłaby mnie na stałe od kogoś uzależnić. Przeciwko tym dwóm pierwszym opracowałam już w wieku lat dwudziestu bardzo sprytny plan – wiedząc, że w zaawansowanym wieku regres intelektualny i bezsensowny słowotok są nieuniknione, postanowiłam zawczasu naszpikować się Platonem, Schopenhauerem i Kantem. Bełkocący od rzeczy starcy najczęściej nawiązują do tego, o czym najwięcej myśleli przez całe swoje życie. Mowa jest zatem o jakichś epizodach z udziałem znajomych i członków rodziny; („mówię jej <idź do lekarza>, a ta dalej swoje”; „zrobiłam dla Patryczka krupniku, ale nie chce jeść”), o elementach życia codziennego („kup mydło, kup mydło, kup mydło”; „muszę omijać te strome schody”), albo też – i jest wariant najbardziej żenujący – o motywach popkultury („Arnold pod koniec sezonu zdradził żonę z kochanką, szuja”; „Ten jelonek z telewizji był taki uroczy”). Pomyślałam więc, że jeśli w starczym paraliżu intelektualnym będę bełkotać o conatusie, ślepej woli, imperatywie kategorycznym albo pleromie, nie będzie to co prawda miało większego sensu, ale przynajmniej będzie jakoś brzmiało.

Obserwowałam fryzury i sposób noszenia się starych kobiet. Byłam absolutnie przekonana, że chcę podążać za modelem ukształtowanym bardzo dawno temu, że w miarę starzenia się chcę być typową babuszką – kwiecista chustka na głowie, po starczemu infantylne sweterki, bezkształtne spódnice. Zawsze mnie to urzekało – było w pewien sposób piękne, a jednocześnie nie wymagało wysiłku. Tego najbardziej nie lubiłam w czasach dojrzałości – tej konieczności dbania o siebie, dobierania ubrań, nakładania makijażu, podobania się. Wyrażania swoim strojem tego czy owego. To różniło mnie z moimi kolegami – konserwatystami: podczas gdy oni wzdychali za czasami, kiedy, jak to określali, „ludzie nie chadzali po ulicy w piżamach”, ja byłam wdzięczna ponowoczesności za możliwość noszenia rozciągniętych dresów w centrach handlowych i restauracjach. Rzadko jednak korzystałam z przywileju niedbałości w ubiorze; z litości dla siebie i bliźnich, a także z niejasnego poczucia obowiązku, torturowałam się wysokimi obcasami, ładną bielizną, ładnymi damskimi ubraniami dla szczupłych kobiet, które – absolutnie wszystkie co do jednego – były narzędziami kaźni, mimo mojego XS rozmiaru; make – upem, kosmetyczką, idiotycznymi ćwiczeniami na uda i brzuch.

Starość pozwoliła mi z tego zrezygnować i ograniczyć się do najprostszych czynności higienicznych. Co więcej, moje ciało przestało mieć tysiące znaczeń; przestało sprawiać, że w oczach mężczyzn trudno było zyskać status człowieka, bo było się przede wszystkim kobiecym ciałem, pełnym obietnic i obowiązków. Pod tym względem jesień życia była naprawdę udana – póki wehikuł członków był w miarę sprawny, a wzrok, słuch i węch pozwalały nawiązywać komunikację ze światem, ciało posiadało niemal wszystkie swoje zalety (niemal, bo z żalem musiałam porzucić intensywny wysiłek fizyczny, niestrudzone pływanie, bieganie i jazdę na rowerze), a straciło wiele wad. Oczywiście, starość przynosi cielesności wiele przykrych niespodzianek w postaci nieznanych wcześniej bólów, chorób i dolegliwości, ale – dzięki Bogu oraz postępowi medycznemu – większość z tych, które zaczęły mnie trapić, łatwo można było odegnać za pomocą łatwo dostępnych na rynku leków.

Niejakim problemem mojego sposobu noszenia się było to, że czułam się jak przebieraniec. Przez całe swoje życie najlepiej czułam się w dresowych spodniach, wyciągniętych T – shirtach i flanelowych koszulach; teraz zaś nakładałam nabyte na okoliczność starości dużo wcześniej spódnice, fartuszki i chusty.

W ten sposób nosiły się stare, wiejskie kobiety w czasie, kiedy ja sama miałam lat trzydzieści – dziś, kiedy mam dziewięćdziesiąt, niemal nikt się już tak nie ubiera.

Z uporem realizuję swoje plany sprzed wielu lat, zabawiając się w dwudziestowieczną staruszkę, która całe życie pracowała na roli na pograniczu polsko – białoruskim. Ale jest wiek dwudziesty pierwszy, robi się stary i nieatrakcyjny, i nikt nie nazywa go już „nowym”, ani tym bardziej „obiecującym”. Jest dokładnie tak samo rozczarowywujący, jak wszystkie inne stulecia, i przyniósł dokładnie takie same świadectwa człowieczego okrucieństwa – może z wyjątkiem swojego poprzednika – wiek dwudziesty długo jeszcze niełatwo będzie przebić w zdolności produkcji ludzkich cierpień.

Wracając jednak do mojej nieautentyczności – nigdy wcześniej nie mieszkałam na wsi na stałe. Nigdy nie zajmowałam się domem. Nigdy nie nosiłam spódnic. Nigdy nie uprawiałam ogródka. Miałam kota, ale zawsze tylko jednego, a nie – tak jak teraz – cztery.

Stąd też, próbując spędzić ostatnie lata w zaciszu wiejskiego domu na wschodzie, zajmując się układaniem kwiatów w wazonach i gotowaniem kompotów z cierpkich jabłek, które urodziła jabłonka za moim domem („moim”? mój Boże, „mój” był on od lat zaledwie dwudziestu, ale przez poprzednich sto pięćdziesiąt należał do kogoś innego), czułam się jak podczas cosplayu babuszki w starym stylu, jak podczas niezbyt skrzętnie przemyślanej zabawy.

Myśl o tym, że przez całą swoją starość bawię się w coś, do pewnego stopnia udając kogoś, kim zupełnie nie jestem, zatruwała mi schyłek życia. Próbując uciec od błędów mojego pokolenia, swoim reakcyjnym zachowaniem tylko je przypieczętowywałam – tak, przez całe życie chcieliśmy się tylko bawić, chcieliśmy jak dzieci odgrywać dramy, byliśmy zawsze kiepskimi aktorami, ukrywającymi własną tożsamość – a teraz, na starość, robię dokładnie to samo – urządzam tandetny teatrzyk, uciekam od siebie, zabawiam się. Nie chcę z tego rezygnować – czasami zresztą bywa mi z tym bardzo dobrze – jednocześnie napawa mnie to niepewnością, która rodzi podskórny smutek. A przecież te dni miały być takie szczęśliwe!

Miały tchnąć spokojem zachodu słońca albo późnej jesieni, miały płynąć bez pośpiechu; miałam je spędzić, przydeptując ścieżki między swoim ogrodem a kościołem na końcu wsi. Miałam mieć wreszcie tę cichą, na wpół wymarłą miejscowość przygraniczną tylko dla siebie, i nigdzie się stąd nie ruszać, zostawiwszy wszystkie swoje miejskie sprawy za sobą.

Wpadłam dokładnie w tę samą pułapkę, w jaką wpadają ludzie młodzi, którym wydaje się, że biorą ślub z miłości. Zakochałam się w mojej wsi i w moim domu, myśląc, że uszczęśliwi mnie na te kilka lat; w dobrej wierze przyjęłam obietnicę, którą zdawał mi się składać mój pachnący ogród pełen starych, powykręcanych drzew i zagon żyta za domem. Zapomniałam, tak jak zapominają zakochani, że w każdy miłosny związek wnosi się w wianie swoją własną duszę. Ta zaś, pełna własnych, nierozwiązanych spraw, ze swoją niewiarą, zwątpieniem i wadami, nie daje o sobie zapomnieć. Szuka własnego zbawienia, i nie może go, oczywiście odnaleźć w drugim człowieku ani w rozwiązaniu geograficznym – zmianie miejsca. To nie są w żadnym razie instancje, do których można się odwołać z nadzieję zbawienia, one po prostu nie mają takich kompetencji, są przecież również ułomne, obdarzone nieszczęściem, usychające z braku spełnienia.

Duch szuka więc czegoś innego, gdzieś indziej – i dobrze robi, jeśli nie zaczyna oskarżać kochanych osób, rzeczy i miejsc o zdradę. Nie jest przecież ich winą, że nie są Bogiem. Miłość, która ma tendencje do ubóstwienia swojego przedmiotu, mści się na nim potem na nim okrutnie i niewspółmiernie za to, że okazał się bóstwem fałszywym.

Udawało mi się tego uniknąć w związkach z ludźmi, w odniesieniu do rzeczy, zwierząt i idei, przynajmniej przez większość czasu. Zgodnie z powiedzeniem „stary, a głupi”, wykazałam się zadziwiającą naiwnością, jeśli chodzi o swoje wyobrażenie modelu życia w starości. Zapewniwszy sobie możliwość mieszkania w wytęsknionym miejscu, spędzania czasu na ulubionych lekturach, patrzenia na zachody słońca i malwy obrastające sztachety płotu, wydawało mi się, że uniknę życia w nieszczęściu. Tego jednego złudzenia nie udało mi się uniknąć. Bardziej żałośni ode mnie wydawali mi się tylko ci starcy, którzy na wieczorkach zapoznawczych dla seniorów poznawali równie zwapniałą osobę płci przeciwnej i wspólnie z nią odtwarzali rytuały, które wyglądałyby estetycznie jakieś pięćdziesiąt lub więcej lat wcześniej. Prawie nic nas nie różniło, z jednym wyjątkiem – moja hańba była widoczna tylko dla mnie.

Dla jasności muszę zaznaczyć, że nigdy, ani przez chwilę nie żałowałam sprowadzenia się do tej wsi, do tego domu; nie chciałabym powrotu do miejskiego życia. Rzecz w tym, że przyjazd tutaj nie dał mi szczęścia; nie postawił mnie w przedsionku raju.

Ale takie oczekiwanie było tylko wytworem mojej własnej głupoty oraz braku doświadczenia. Tak, w wieku lat dziewięćdziesięciu wciąż można być nie dość doświadczonym.

Odpowiedzcie sobie szczerze: kto z nas ma doświadczenie w umieraniu?

 

***

Niemal widzę siebie, jak sześćdziesiąt lat wcześniej idę powoli tą samą ulicą, przy której teraz mieszkam.

Mimo wszystkiego, co napisałam o starości, muszę przyznać, że młodość była dużo bardziej męcząca. Boże, jaki człowiek był wtedy ustawicznie rozedrgany, jaki niespokojny, jaki drażliwy! Mając życie przed sobą, trzeba się przejmować tyloma rzeczami…

Dziwię się, że to nie ludzie młodzi umierają masowo na zawały serca. Problemy sercowe zaczynają się, co ciekawe, wtedy, kiedy życie powoli zwalnia tempo, kiedy można wreszcie zająć się wchodzeniem w cień, umieraniem. A przecież młody człowiek doznaje nacisku w każdej jednej chwili swojego istnienia. Oczekiwania własne, oczekiwania innych, wreszcie sam ciężar nieukończonego istnienia, które domaga się jakiejś realizacji, określenia, wypełnienia treścią – to wszystko przysysa się do człowieka jak pijawki, i męczy, i nęka, i nie pozwala spać spokojnie.

Relacje z ludźmi – jakie są wtedy neurotyczne, jakie naznaczone niepokojem! Im człowiek mniej cyniczny, tym bardziej nie wie, co począć z całą odpowiedzialnością więzi, które zaczął tworzyć. Nie wie, jak połączyć je nawzajem ze sobą, ile oddać cesarzowi, ile Bogu, a ile bliźnim. Rani i jest raniony, i nie wie jeszcze, że nie może nic na to poradzić. Kiedy wydaje na świat dzieci, nie wie jeszcze, są to istoty, które będą go najbardziej na świecie kochały i nienawidziły jednocześnie. Nie ma pojęcia, że ci ludzie, te małe porcje wolności, zostali przezeń zbudowani, ale nieuchronnie zostaną też zniszczeni. I nie pomoże tu żadna psychologia ani psychoanaliza, rozczulające w swojej bezużyteczności zaklinacze tego, co należy do najgłębszej natury skażonego złem świata.

Plany na przyszłość, cele – och, jakimi głupstwami trzeba się wtedy zajmować i jak dalece nie ma od nich odpoczynku! Dzień i noc, dzień i noc, i nawet dni świąteczne są tylko pretekstami do kolejnych udręk. Jednocześnie, nie można sobie pozwolić na nonszalancję odrzucenia zwykłego życia, bo zwyczajność jest budulcem, który tworzy to, co najgłębsze i niezwyczajne. Dialektyczna sprzeczność pomiędzy tym, co szczególne a tym, co ogólne, jest najbardziej nabrzmiała i swędząca w młodości i wieku dojrzałym – wtedy wciąż jeszcze trzeba zajmować się detalami, ale jednocześnie należy już ustosunkować się w jakiś sposób do pryncypiów. To nieznośne – a ten, kto temu zaprzecza, prawdopodobnie po prostu idealizuje czasy, kiedy był jeszcze pozbawiony żylaków lub nie miał problemów z prostatą. Cóż, te ostatnie są może nieprzyjemne, ale czy nie warto płacić tej ceny za ogromny luksus starości? Sednem tego luksusu jest brak konieczności bycia małostkowym.

Wreszcie można sobie pozwolić na wielkoduszność – i dlatego starcy, o ile nie są zepsuci i niedojrzali, są często mylnie brani za wspaniałomyślnych. Tymczasem są po prostu zmęczeni, i chętnie wyzbywają się dawnych zaszłości, z radością przekazując jarzmo konfliktów młodszym od siebie.

A więc raz jeszcze (dygresyjność mnie nie opuściła, a nawet wzmogła się wyraźnie – myśl rozpływa się, krąży dookoła centralnego zagadnienia i dryfuje w innym kierunku, i nie zawsze powraca) – widzę siebie, jak schodzę w dół tą ulicą, jest ciemno, późny wieczór, środek lata. Jestem młoda, więc rozedrgana wewnętrznie, szczęśliwa i złamana w środku jednocześnie (kto pozwolił w ogóle, żeby takie rzeczy były możliwe? Dwoistość w człowieku to tylko odbicie dwoistości świata, jasne; ale to przecież ogromnie męczące), myślę o kimś lub o czymś, i dochodzę do wniosku, że póki o tym kimś lub czymś nie zapomnę, nie zaznam spokoju. Zaciskam więc powieki i wykonuję wysiłek, z wysiłku lecą mi ciurkiem łzy, a ja szukam dystansu, tak intensywnie szukam dystansu, że nie starcza mi tego rozległego nieba z ogromnymi wschodnimi gwiazdami, istoczącego się nad wioską i nad okalającymi ją wzgórzami, jeszcze mi tego za mało, i rozsadza mnie od środka głód przestrzeni, i nie mogę znaleźć swojego punktu oparcia w tej przestrzeni. Jednocześnie z tyłu głowy napływa do mnie myśl o tym, jaka piękna cisza płozy się na ulicy Grodzieńskiej, i myślę o tym, jaka ona jest dobra (ileż myśli naraz trzeba dźwigać, kiedy się jest młodym, i jakie to strasznie wyczerpujące!); a potem denerwuję się jeszcze bardziej, bo przypomina mi się wszystko, czego o dobru nauczył mnie Krąpiec, filozof realista. Z grubsza można powiedzieć, że wedle niego innym imieniem bytu, czyli każdej rzeczy istniejącej, jest dobro, i wszystko, cokolwiek tylko istnieje, jest w najgłębszym i najczystszym sensie dobre. Rozumiem to, dlaczego więc nie mogę tego poczuć; dlaczego człowiek musi składać się z bólu i ran, wiedząc, że cokolwiek istnieje, jest dobre? Wydaje mi się to szalonym nonsensem. (Pragnę zaznaczyć, że nie mam w tamtym okresie żadnych szczególnych problemów; cieszę się też stale doskonałym zdrowiem psychicznym. Mogę więc tylko wyobrażać sobie, jak odrażającym miejscem musi być świat dla tych, którzy mają prawdziwe problemy.)

Jakby nie dość było jeszcze tych szarpanych zmagań, uderza mnie – pamiętam to dobrze – szalony zapach maciejki. Piękne ogródki, ciche i zamglone; ogródki tej wsi, małe raje! Zatrzymuję się i patrzę bladofioletowe płatki, a ich woń zdaje się przechodzić w dźwięk i wręcz wibrować,  i piąć się w górę, gdzieś do samego nieba, w zaświat. Jak wszystko, co piękne, nie kończy się na sobie, oznacza coś, odsyła do czegoś.

Patrzę i serce robi się niespokojne, to mój odruch bezwarunkowy w konfrontacji z pięknem. Przez małą chwilę jest mi bardzo dobrze, bo jestem tylko ja i ten zapach, i cisza nocnych ogródków.

Ale to, co przeżyte samotnie (a tak przeżywa mi się wszystko najlepiej), domaga się natychmiast narracyjnego oddania. Kolejny odruch bezwarunkowy, tym razem umysłu, to próba jak najszybszego i jak najtrafniejszego opowiedzenia, przekazania dalej.

Najprostsze wydaje się zrobienie zdjęcia. Ale to przecież wcale nie jest takie proste. Co zresztą z nim pocznę? Wyślę komuś szybką wiadomością – z dopiskiem „zobacz, jakie ładne”?

Jeśli obiektyw spłaszcza perspektywę i osłabia kolory, to tego typu zabieg odbiera obrazowi wszystko, dokładnie wszystko.

Mogę spróbować napisać wiersz. Niby tak, ale to też nie takie proste. Doświadczenie mówi mi, że należy się wstrzymać, póki nie spłyną na mnie odpowiednie słowa. W przeciwnym wypadku usiłowania literackie grożą neurozą i grafomanią.

Mogę wreszcie komuś zwyczajnie opowiedzieć. Ale po co i czy na pewno? Jak znaleźć dobre słowa? Jest nieskończona przepaść pomiędzy tym, co wewnętrzne a tym co zewnętrzne. Co właściwie powiedzieć? Że zapach wibruje?

„Mi nie wibruje” – odpowie rozmówca, rozkładając ręce, i oczywiście będzie miał rację. Ale ja też będę mieć rację, słysząc zapach; będę tylko potrzebować wielu słów, odpowiednich słów, starannie dobranych, żeby móc to wszystko wyjaśnić.

Ale zanim one do mnie przyjdą, zdążę zwątpić już w możliwość komunikacji, będę przeklinać swoja subiektywność  i samotność.

Bo człowiek jest sam. Zawsze. Niezależnie od tego, iloma ludźmi jest otoczony i jak bardzo jest kochany – dopóki nie okaże się, że mówi tym samym językiem, co inni, i może być zrozumiany, jest sam.

Ale nasze języki pokrywają się w niewielkim stopniu.

Co można więc zrobić, stojąc nad rabatką maciejki, i będąc doskonale świadomym, że dni składają się z całych długich ciągów doświadczeń, które ledwo mogą być zakomunikowane?

Już wówczas tego typu stany wydawały mi się żałosne, i zalecałam sobie dystans, przede wszystkim dystans. Ale to był mechanizm obronny, ponieważ dziś wiem bardzo dobrze, jak dalece prawdziwy był to problem.

Był prawdziwy; tak właśnie było – na pewnym etapie człowiek znajduje sam siebie bardzo pojedynczym, i truchleje w tej świadomości. Czeka to każdego, prędzej czy później, w mniejszym czy większym stopniu.

Takimi rzeczami musi się właśnie przejmować człowiek młody. Chcąc coś opowiedzieć, przebiera nogami z niecierpliwości. I po co?

Nie rozumie jeszcze, że papier jest cierpliwszy niż ludzie, i że wkrótce lub dużo później, gołębie papieru zaniosą wszystkie wiadomości tam, gdzie trzeba. Jeśli trzeba do szuflady, to do szuflady, jeśli w świat – to w świat. Wszelki pośpiech jest niepotrzebny; niepokój jest złym doradcą.

Stary jest w dokładnie takim samym położeniu, ale jego samotność nie przeraża go już ani nie martwi. Przeciwnie; czuje się wreszcie wolny, żeby móc sam ze sobą przygotować się do odejścia. Tam już na niego czekają, i wreszcie nie trzeba będzie szukać odpowiednich słów, bo wszystko zostało już powiedziane. Tam nie będzie już słów; i milknąc powoli, przygotowujemy się do tego lepszego rodzaju komunikacji, bez naszych ciasnych pojęć i mylących idiomów.

Nawet nie będąc do końca gotowym – słodko jest umierać.

W każdym razie, jest to dużo lepsze niż bycie młodym.

***

            Odprowadzam wzrokiem tę dziewczynę, siebie sprzed sześćdziesięciu laty, i drobna sylwetka rozpływa się u wylotu ulicy. Cieszę się także tym, że wreszcie mam dla niej tkliwość i wyrozumiałość. A jeśli ja potrafię się na to zdobyć, to o ileż bardziej łaskawy będzie Bóg!

            Marzyła o wolności, więc ją dostanie.

            (Kiedy ma się tyle lat, co ja teraz, poczucie czasu staje się nieco zaburzone. Możliwe, że to nie było złudzenie ani wspomnienie; że naprawdę widziałam siebie, i że ja trzydziestoletnia umiera teraz razem ze mną dziewięćdziesięcioletnią. Kiedy starym ludziom wydaje się, że mają znów dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat, traktuje się to zwykle jak objaw demencji. Może tak być – ale równie dobrze może być w tym pewna prawda. Czas, jako jeden z wymiarów, podlega pewnym prawom – nauczyliśmy się go traktować zbyt spiżowo. Ale to może być tylko rekwizyt w ręku Boga, względna miara zmian, nieomal złudzenie. Patrzę raz jeszcze na tamtą ulicę, i mam przeczucie, że kiedy będę nią schodzić po raz ostatni, znów będę mieć trzydzieści lat, i pójdę aż do granicy, ale tym razem za granicą nie będzie Białorusi; będzie tam coś znacznie bardziej nieuniknionego, i moje serce znów będzie młode, ale tym razem już na zawsze spokojne.)

            ***

            Konserwatyzm kojarzy mi się przede wszystkim z melancholijnym kiwaniem głową i powtarzaniem samemu sobie – jak to dobrze było kiedyś.

            Rzecz jasna, powierzchniowo miał dla nas, dzieciaków z organizacji, całkiem inne oblicze; był nacechowany aktywizmem, radykalizmem; po prawdzie przede wszystkim – zabawą. Bawiliśmy się bardzo dobrze, bawiliśmy się całkiem szczerze, z całkiem szczerą powagą. Mówię o nas „dzieciaki”, chociaż mieliśmy wszyscy po dwudziestce, niektórzy dobrze po trzydziestce, ale tacy właśnie byliśmy – bez zbytnich obciążeń życiowych, kredytów i chorych dzieci, wierzący w siłę swojej półpowagi, mieszanka dziwolągów monarchistycznych, nacjonalistycznych; byli wśród nas reakcjoniści, narodowcy, esteci i prawdziwi konktrulturowcy. Jedni mieli w sobie więcej gniewu, inni melancholii. Wszyscy byli uroczo nieporadni i diabelsko pomysłowi zarazem. (Scena wzięta z życia: trójka monarchistów zmierza na organizowaną przez siebie manifestację. „Ciekawe, czy będzie większy paździerz niż ostatnio”, mówi jeden. No i był.)

            Wszyscy chcieli coś robić, a przynajmniej – roztaczać wokół siebie aurę działaczy, biegać po ulicach ze sztandarami, przeciw czemuś protestować, za czymś stawać murem, po czym gratulować sobie kolejnej akcji nad kuflami z piwem. Co nas łączyło? – przede wszystkim chyba młodość , bo ten szeroki jak ocean termin – „konserwatyzm”, jak wszystkie pojęcia ogólne, był i jest dyskutowany, i można go było rozumieć krańcowo różnie.

            Dla mnie sprawa miała znaczenie przede wszystkim soteriologiczne. Polityczna strona działań była dla mnie dużo mniej istotna, właściwie wcale nieistotna; zaletą polityki jest jednak to, że poucza o tym, jak to nic nowego się nie zdarza, zawsze to samo, zawsze stare przedstawienie w nowych kostiumach – nigdy nie dość przypominania sobie o tym.

            Nieważne zresztą – rzecz w tym, że esencją najogólniej pojętnego konserwatyzmu jest możliwość wycedzenia przez fajkę w zębach: „Ach, wtedy … wtedy – to było..!”.

            W takim sensie każdy bywa konserwatystą, nawet skrajny libertyn. Kiedy tylko dojdzie do wieku, w którym zaczyna idealizować swoją młodość, w chwilach snucia wspomnień staje się na moment konserwatystą.

            Więcej nawet, w mikroskali poszczególnych wydarzeń stajemy się konserwatystami błyskawicznie; jeśli nasz udział w dowolnego rodzaju inicjatywie, trwanie w znajomości czy pobyt w danym miejscu trwa bodaj dłużej niż kilka tygodni, jesteśmy w stanie już po tych paru tygodniach mitologizować początki i narzekać, że nie jest już tak, jak bywało wcześniej. Każdy, kto używa frazy „teraz to już nie to samo”, jest mikroskalowym konserwatystą, a jeśli dodatkowo odczuwa z tego powodu gorycz, staje się nawet reakcjonistą.

            W rzeczywistości wszyscy jesteśmy reakcjonistami. Zwłaszcza my, ludzie starzy.

Wracając jednak do istoty konserwatyzmu – nie uważam wcale takiego jego ujmowania za płytkie. Zdaje się takie na pozór; ot, delikatna tęsknota za minionym czasem; każdy historyk idei skrzywi się na taką definicję. (Jednocześnie, nie poda żadnej innej, która byłaby równie globalna i niekontrowersyjna.) Rzeczywiście, smutek wywołany upływem czasu jest czymś nieomal banalnym. Jest dodatkowo czymś wygodnym.

Niezbyt refleksyjny, prosty konserwatyzm powodowany wygodą intelektualną; pożytki z niego są nie do przecenienia!

Owszem, bardzo łatwo weń uderzyć. Za każdym razem, gdy taki prostoduszny konserwatysta wzdycha, że „kiedyś to było”, historyk zazwyczaj jest w stanie w mig udowodnić mu, że wcale tak nie było, a jeśli było, to w bardzo określonym miejscu i czasie, natomiast na całej przestrzeni dziejów było nie tak, ale właśnie inaczej.

Złota era konserwatysty nie istnieje, każdy „kiedyśtobylizm” odnosi się do rzeczywistości bardzo wycinkowej; to, co prostoduszny konserwatysta imaginuje sobie jako idealny stan świata, to patchwork stanów z przeróżnych miejsc i czasów, a niekiedy nawet – wyobrażeń własnych. Tęsknota do tego, co rzekomo kiedyś było, jest w rzeczywistości tęsknotą do świata fikcyjnego, półmitycznego, tkwiącego w wyobrażeniach ludowego konserwatysty o tym, jak być powinno – ale że jako konserwatysta nie może być z definicji utopistą czy konstruktywistą, odwołuje się do nieco naciąganego autorytetu tradycji.

Owszem, łatwo można ten rodzaj rozumowania obśmiać, podważyć czy ukazać jako myślenie życzeniowe, a nawet propagowanie fałszu. Tym wszystkim prostoduszny konserwatyzm po części jest.

Ale jest też, i to jest niezbicie, wyrazem najgłębszej potrzeby ludzkiego ducha – sięgania do przeszłości mitycznej, tak dawnej, że przez nikogo nie zapamiętanej; odwoływania się do półlegendarnego stanu szczęśliwości, który, jak to uświadomił nas boleśnie Hobbes, nigdy nie istniał. Konserwatyzm taki wyrasta z resztek pamięci stanu prenatalnego, stanu sprzed narodzin skażenia; to pragnienie doskonałości nigdy nie zaznanej.

I znów – w tym sensie absolutnie każdy jest pierwotnie konserwatystą, o ile gorycz lub zaraza scjentyzmu nie zabije w nim tej tęsknoty.

Im bliżej śmierci, tym ostrzej tęsknota daje znać o sobie.

Tyle, że można przeżywać ją na dwa sposoby – wyjątkowo ciężko znosząc fakt, jak inny jest świat zastany od chcianego (wtedy człowiek robi się nieznośny dla otoczenia) albo oddając się takiemu kształtowaniu siebie, żeby w świecie chcianym poczuć się od razu jak u siebie w domu (to nazywa się dążeniem do świętości).

***

Przygraniczna Sokólszczyzna jest krainą kieszonkową, a jednocześnie niezwykle obfitą. Wszystkiego jest tutaj dużo, wszystko jest rozrosłe i rozbujałe, rośliny gęstwią się po kotlinkach, zwierzęta roją się w lasach. Mało jest jedynie ludzi, ale to – nie jest taki znowu brak…

Brak (nauczył mnie tego Mistrz) to wyrwa w bycie, którego istnienie stwierdzam; to niekompletne dobro; niedoskonałość w dobru naturalnym. Jeśli w tym, czym rzecz bywszy, jest (czyli w bycie), winny znaleźć się jakieś elementy, ziszczające pełnię jej istoty, ale ich tam nie ma – mamy wówczas do czynienia z pewnego rodzaju złudzeniem metafizycznym określanym jako zło. (Ta spokojna, optymistyczna, kołysząca baśń, ten mit metafizyczny – jak bardzo pomógł mi nie zgorzknieć! Chociaż wciąż jest tylko jedną z teorii, i wciąż obawiam się, że może być teorią zbyt uładzoną, by pasowała do tego dzikiego, milczącego, nihilistycznego w gruncie rzeczy świata, jest niewątpliwie opowieścią, w którą chcę wierzyć.) Mówił już zresztą Aureliusz Augustyn z Hippony: „zło jest to brak dobra aż po kres nicości”.

Ale przecież mur, obrośnięty dzikim winem, usytuowany na jednym ze wzgórz, ciągnący się po jego zboczu prawie jak wąż – jeśli ma wyrwę, przez którą widać polatujące po jego drugiej stronie jaskółki, powój i bławat wplątany w wysokie trawy, amarantowe oko topniejącego, wieczornego słońca – czy można wówczas mówić o tym, że ta wyrwa jest brakiem, niedoskonałością, złem?

Przypuśćmy, że odpowiedź będzie twierdząca.

Lecz nawet jeżeli tak, nawet jeśli dziurawy mur oznacza wybrakowany, skaleczony byt, byt zaatakowany złem, pozbawiony tego, co należne – wówczas trzeba jednocześnie powiedzieć z całą stanowczością, że zamknięta, skończona doskonałość byłaby czymś gorszym od niedoskonałości.

            Taki mur, skruszony ze starości, okala cmentarz ortodoksów na zachodnim skraju wsi. Spaceruję tam czasem wieczorami, najpierw wspinając się krętą ścieżką po łagodnym wzgórzu i mijając cmentarną kaplicę, żeby popatrzeć przez wyrwę. Oglądam zachód słońca i łąkę, widok dla mnie już w tym momencie bardzo zwyczajny, ale i tak niepozbawiony powabu.

            Myślę o sobie sprzed wielu lat. Mur zrobił na mnie wtedy ogromne wrażenie, choć był jeszcze cały.  Nazwałam go w myślach, dość patetycznie, murem pomiędzy światami.

            Wyrwa pojawiła się znacznie później, ale jest mi przecież czymś dobrze znanym. Ta dziura, ten brak, ta rana, do której trzeba się przybliżyć, żeby coś poprzez nią zobaczyć – który młody człowiek tego nie zna? Kto się z tym nie męczy, kto nie cierpi w obliczu trwogi wywołanej niekompletnością?

            A jednak, im więcej upływa czasu, tym bardziej jestem skłonna zgodzić się z Leibnizem – że żyjemy w najlepszym z możliwych światów, a jest on najlepszy wcale nie pomimo, lecz właśnie z powodu wszystkich potworności i cierpień, jakie mają na nim miejsce.

            Jest faktem, że w ustach młodego człowieka te słowa brzmią naiwnie, okrutnie okrucieństwem wystudiowanej obojętności, oraz na wyrost. Młody człowiek nie posiada legitymacji, żeby je wypowiadać. (Może wcale nie posiada jej też człowiek stary, może jednak się mylę, może zgodnie z moimi młodzieńczymi intuicjami Leibniz był po prostu psychodelicznie lichym i pozbawionym metafizycznego czucia, niewrażliwym optymistą?)

            A jednak sądzę, że na dnie każdego rodzaju zła istnieje droga, która z niego wyprowadza, i prowadzi nie tyle z powrotem do dobrostanu, co w ogóle poza ten świat (przy czym na marginesie trzeba stwierdzić bardzo jasno, że to nie człowiek winien zajmować się administracją zła w stosunku do swoich bliźnich, o żadnej funkcji dydaktycznej takiego działania nie może tu być mowy). Jeśli to właśnie miał na myśli stary nudziarz Leibniz, że tylko niedoskonałość jest w stanie wyrwać nas z błędu trwania w pozornej doskonałości, to niech mu będzie – być może jednak miał rację.  

            ***

            Zaułek Zagumienny, Ulica Zastodolna …

            Całe życie, żeby dojść do takiego miejsca. Idzie się ulicą, pomiędzy drewnianymi domami. Niektóre dożywają swoich dni, inne są w kwiecie drugiego albo nawet trzeciego życia, jako dacze i letnie hacjendy. Podłużne domy z ogrodami i niewysokimi płotami o rzadkich sztachetach ciągną się wzdłuż szosy, witają rozszczekanymi psami. Szosa zwęża się przechodzi w piaszczystą drogę, i kończy się osiedle ludzkie – ale nie kończą się zabudowania.
            Ta ulica, wpadająca w areał ciągnących się ku granicy, falujących pól, z wątłymi jarzębinkami i chaszczącymi się obu stronach krzakami dzikiego bzu, to ulica stodół. Stoją, ciche i drewniane, jedna za drugą, i kolejna, a pomiędzy nimi – wysokie trawy, powoje, bławaty, wieczna gonitwa kotów za myszami, i łopot bocianich skrzydeł, kiedy o zmierzchu, zginając długie nogi, przysiadają na grzbietach dachów. Wszystkie stodoły ciche i puste, u wrót wiszą skoble, kłódki i chyboczą się poobrywane mosiężne zasuwy.

            Ścieżka wije się i wpada w szczere pole, a potem urywa się, i żółta tablica ostrzega przed przekraczaniem granicy państwa.

            I jakkolwiek mnie to nie dotyczy, bo już od dawna nie boję się umrzeć – boję się raczej, że możliwość odejścia to jakaś legenda, starożytny mit; złudzenie, które dotyczy innych, ale nie dotyka  nigdy bezpośredniego ja – ale gdyby ktoś bał się śmierci, powinien spacerować ulicą Zastodolną w tym małym, sennym mieście przy samej granicy – ona nauczy go tęsknić.

            ***

            Tym, czego brakuje mi we wsi mojej starości, w miejscu mojego odpoczynku, są – łubiny.

            Nie ma tu zbyt wielu wysokich, oblepiających symetrycznie smukłą łodygę, kwiatów mojego dzieciństwa. Szukam ich na łąkach, w ogrodach i w zbożach, ale mimo prawdziwej obfitości zieleni, tej jedynej rośliny nie mogę znaleźć.

            Na Lubelszczyźnie mówiło się – półwierząc w to chyba tylko, ale samo stwierdzanie tej „prawdy” traktując absolutnie poważnie – że nie można kłaść się na łąkach łubinowych. Bo tam, gdzie dużo kwiatów łubinu, i gdzie przygrzewa południowe słońce, łatwo jest zasnąć. Oczywiście, dobrze się śpi na każdej łące, wśród przyjemnie łaskoczących traw i ziół pachnących tak intensywnie, że aż kręci w nozdrzach. Ale z łubinami istnieje pewne niebezpieczeństwo; otóż kiedy zasypia się w łubinach, nigdy już nie można przebudzić się z tego snu. Zostaje się w nim na wieczność, tak intensywny i tak zaświatowy jest ich zapach. Rzecz jasna, to tylko opowiastka, nikt nigdy nie potwierdził jej prawdziwości, w takim wypadku wycięto by pewnie w pień wszystkie kwiaty tego gatunku (co zresztą świadczyłoby o zaawansowanym stopniu upadku kondycji ludzi współczesnych). Ale musi być w tym pewna prawda, głębszy sens objawiający się w próbie oswojenia śmierci, i wyjaśnienia jej, jako zapamiętania w pięknie. Taki chyba jest cel istnienia tego rodzaju legend. O ile dobrze je rozumiem.

 

            Nie przestaję jednak szukać łubinu. Nie stanowi to w żadnym razie mojej obsesji, nie spędza mi snu z powiek, nie jest to kwestia  paląca. Nie będzie natomiast nadużyciem, jeśli powiem, że jest powracająca, bądź taka, w której nie potrafię się poddać. Chodząc na spacery w pola patrzę, czy smukły kwiat nie wsnuł się niepostrzeżenie między chwasty.

            I nie znajduję go przez wiele, wiele lat, ani przyjeżdżając tu kiedyś na lato, ani bywając potem częściej, już po kupieniu domu, ani też przez te wszystkie lata, odkąd tu mieszkam.

            Aż, kto by się spodziewał, do dziś.

            Jest taka droga, jedna z kilku dróg wylotowych z tego miasteczka, która biegnie do małej wsi przy samej granicy, a potem jest następna wieś – i następna – i jeszcze, wszystkie wrzucone w rozprażone pola, i wszystkie szorują bokami o Białoruś. Wzdłuż drogi rosną bardzo wysokie drzewa, ich gałęzie łączą się w górze i plączą ze sobą, mieszkają w nich drapieżne ptaki, które dniem i nocą patrolują okolicę w poszukiwaniu drobnych zwierząt. Po obu stronach szosy płożą się pola, ale tam, gdzie Białoruś podchodzi bliżej, rozlewają się łąki, zielone łąki nakrapiane żółtymi chwastami.

            I tam właśnie widzę – ale czy to być może? – tam widzę łubiny, całą kolonię, czerwone, białe i jasnofioletowe, delikatnie chwieją się na wietrze. Jestem daleko od domu, więc przysiadam na poboczu drogi, potrzebuję odpocząć. (Odpocząć? Jeśli coś jeszcze uwiera mnie w starości, to fakt, że jest w niej dużo odpoczynku. Przez całe swoje pracowite życie człowiek przyzwyczaja się, że na wszystko trzeba sobie zasłużyć: ciężką praca, męką niepokoju, samotnością, cierpieniem. Bliźni nas kochają i Bóg, wydaje się nam, kocha nas bardziej, jeśli nasze twarze skrywa patyna szacownego, godnego cierpienia. Za co kochać sytego i szczęśliwego? Przecież on nic już nie potrzebuje; tak myślą wszyscy, i wszyscy się mylą.)

            A łąka jest jak w ludowych podaniach – łaskocze, pachnie, brzęczy pszczołami, wreszcie usypia.

            Najpiękniejszą częścią każdego snu w trawach jest przebudzenie: najpierw jeszcze niezdecydowane, w którym zaświecie się znajduje, niepewne jawy, potem coraz przejrzystsze, przyciężkawe, walczące z opadającymi powiekami.

            Wstaję bez trudu, mam drobne i młode ciało, bardzo białą skórę, gładką twarz, zadrapaną szorstkością traw. Mam lekką, krążącą bez wysiłku krew, i kości wypełnione powietrzem na wzór kości ptasich, i sprężyste mięśnie, i bardzo wyostrzony wzrok.

            Mój Boże! Nigdy wcześniej łąka nie była tak niebiesko – szafirowa, nigdy wcześniej niebo nie schodziło tak nisko, zboże nie pachniało wczorajszym deszczem. Idę szybko w stronę granicy, chociaż ona wciąż się przesuwa, i chyba zmieniła swoje położenie w stosunku do tego, gdzie była zawsze. Stała się zwięzła i ruchliwa; mała, migotliwa kula światła – może zaraz będzie noc, i trzeba będzie pobiec za światłem, żeby nie stracić orientacji w lesie, który kołyszę się tuż obok – lesie powykręcanych, zielonoprzezroczystych drzew o szarych korzeniach, i opalizującego mchu, i ogromnych ptaków siedzących na gałęziach pochylających przede mną z szacunkiem głowy; przez chwilę przyciągają moją uwagę, ale porzucam je, bo wydaje mi się, że musze przyspieszyć, ponieważ nie mam czasu do stracenia, w ogóle nie mam czasu, a może nawet należałoby powiedzieć – czasu nie ma, skończył się.

            Nie czuję w ciele żadnego bólu, nie znam nikogo, komu warto by było zazdrościć. Te słowa są chyba, mam świadomość, od kogoś pożyczone, ale wciąż gubię te i inne, przestają być potrzebne, wyzbywam się domysłów jak liści akantu.

            O, jakim balastem były myśli i słowa! Jak wąskie, ograniczone i zniewalające były formy wszystkiego, cośmy nazwali i opisali – i nic już więcej nie powiem, pozbywam się ich teraz sama, wydają mi się śmieszne i tak liche, że aż złe, a im mniej ich mam, tym bliższy zdaje się sens, absolutny punkt odniesienia, niewyrażalny, nie do opowiadania, przynajmniej nie w tej historii – wybaczcie, ale słodki jest smak wolności, kiedy egzystencjalna konieczność opowiadania zostaje odjęta. Słodko, bardzo słodko i dobrze jest być wreszcie wolnym, uważnie wysłuchanym, coraz to lżejszym, pozbawionym strachu, słów i swoich lat.

 

Agnieszka Sztajer

 


[1] Czesław Miłosz, Traktat teologiczny

Kategoria: Agnieszka Sztajer, Publicystyka, Społeczeństwo

Komentarze (1)

Trackback URL | Kanał RSS z komentarzami

  1. Pani Agnieszko,

    Spotykamy się regularnie, od lat, na polance przy gajówce Maruchy. Gajowy, Boydar, Zerohero, Seler, Salcie i wielu, wielu innych. Bywa, że przy piwie. Ja to bardziej, aby posłuchać, popatrzeć na ludzi, zastanowić się nad ich myśleniem. Ostatnio zachwycaliśmy się Pani pisaniem. Pojawiło się zapytanie:  jak nazwać uprawianą przez Panią formę literacką? Może zechce nam Pani podpowiedzieć tam?

    https://marucha.wordpress.com/2019/11/20/zwierze-terytorialne/

    zb.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *