banner ad

Sztajer: Reportaż z Kresów: Kryłów

Są na mapach granice sztuczne i bezsensowne; takie, które rozcinają wpół tkankę ziemi będącej ojczyzną (a więc rodzicem, a więc organizmem, który tylko zintegrowany, z głową, rękami i nogami na swoim miejscu, może dawać schronienie i opiekę), porozciągane po krainach jak zły, wisielczy sznur albo krwawa blizna. Tam, gdzie takie granice opierają się o nurt rzeki, nieco łatwiej jest to przyjąć – na drugi brzeg zawsze patrzy się trochę jak na inny ląd; zwłaszcza, jeśli rzeka jest dzika i brzegi ma nieprzystępne. Każda granica, póki poświadczona stabilnymi słupami albo i zasiekami, zdaje się być nieuchronna jak śmierć (przynajmniej dopóki nie zawieje wiatr historii) – ale na mapie, w starych nazwach i starych historiach jest coś kwestionującego ich sztuczny porządek.

            Ot, weźmy Roztocze – kojarzy się głównie z kąpieliskami w okolicach Krasnego Brodu, weekendowym wypadem do zamojskiego zoo (choć sam Zamość w sensie ścisłym do Roztocza nie przynależy, ale to już wiedza dla geografów i hobbystów) i frytkami w Zwierzyńcu, do którego jeździ się oglądać kościółek na wodzie. A to przecież trochę nie tak – jedno, drugie, trzecie, czwarte wzgórze, poznaczone charakterystycznymi, podłużnymi spłachetkami pól – za siódmym robi się jakoś rusińsko i egzotycznie, i trochę podkarpacko, a to wciąż przecież jest Roztocze! Bywalcowi Suśca czy Józefowa niewiele już powiedzą takie nazwy jak Horyniec, Brusno czy Radruż.

            Dlaczego tak jest? Dlatego, że Roztocze to pas wzgórz rozpiętych pomiędzy Zamościem a Lwowem, płynnie wpadający w zapadlinę Płyty Podolskiej. Lwów i Podole to naturalne krańce Roztocza; rozumieć Roztocze bez Lwowa to jakby próbować zrozumieć rzekę bez jej źródła albo ujścia do morza. A jednak Lwów już nie nasz; wydaje się być tak odległy, jakby był za oceanem. Z powodów sentymentalnych nieco zapadł się w czasie i pożółkł, zmonochromatyczniał – niektórzy widzą go na czarno – biało, słyszą go Szczepkiem i Tońkiem, i zadziornymi piosenkami szyc – chłopaków z Łyczakowa. Tak też Roztocze zazwyczaj nie jawi się jako to, czym być powinno, ale jako zbiór kurortów pod Zamościem na niskobudżetowe wypady Lubelaków.

            A Wołyń? „Wołyń jest za Bugiem” – to zdanie słyszałam nawet od strażników granicznych, wypowiadane zresztą  jednym tchem wraz z „Po co pani tu przyjeżdża, przecież tu nic nie ma”.

            Ani jedno, ani drugie nie jest prawdą. Choć może, przy ustaleniu dobrej definicji, mogę się zgodzić co do owego nihilizmu poświadczonego od miejscowych (pogranicznicy to ludzie stąd). Bo rzeczywiście – chwasty, szaraki, zamknięte chaty, dziurawe krzyże i opuszczone cerkwie, jedno wielkie nic, jak klamrą ujęte zakrzywionym nurtem wartkiej rzeki Bug – owszem, „nic tu nie ma”, i właśnie dlatego tu jestem, po takie nic przyjeżdżam.

            Wołyń jest za Bugiem – też, ale Wołyń Zachodni czy Polesie Wołyńskie wrzyna się w terytorium dzisiejszej Rzeczpospolitej czarnymi ziemiami kipiącymi od płodności, archipelagiem umocnionych grodów ruskich książąt na wzgórzach, wspólnymi wilkami, jeleniami, żurawiami i bocianami, złotym prawosławiem istoczącym się w półzamkniętych cerkwiach. Historycznie i geograficznie ten niewielki spłachetek oparty o Chełmszczyznę to Wołyń, kraina przyczajonych po lasach wilków (bo to od wołków, a nie wołów wzięła swoją nazwę). Włodzimierz Wołyński czy Nowowołyńsk mają „Wołyń” w nazwie – ale przecież światła wieżowców Nowowołyńska widać jak na dłoni po polskiej stronie, kiedy się stanie na wzgórzu obok wilczego uroczyska. Cóż, Włodzimierz i Nowowołuńsk nie nasze.

            Inny przykład? O Czeremsze, Żerczycach czy Nurcu mówi się, że leżą na Podlasiu. Trudno, żeby mówiono inaczej – od Hanny aż po Suwalszczyznę biegnie granica między Podlasiem a innym światem, do którego ani wstąpisz bez wizy. To świat bagien, jezior i bezdroży; najdziksze Polesie w egzotycznym rozumieniu tej nazwy; Polesie nie mówiące po polsku czy po rosyjsku, a przeważnie trasianką; Polesie rozlewające się białą niewiadomą na mapach. Niepolskie.

            Ale te kilka wsi, z których zdecydowanie bliżej do Brześcia niż do Warszawy czy nawet Białegostoku, zalanych bagiennymi wodami, z niedorzecznymi bocznicami kolejowymi przy samej granicy – cóż, to w rzeczywistości Polesie Brzeskie, ale nikt nie używa tej nazwy. Powód ten sam, co wyżej: Brześć nie nasz.

            Sokalszczyzna? Chyba „Sokólszczyzna”? – poprawiają niektórzy, i tak bardziej biegli w geografii. Ależ nie, Sokólszczyzna to cudowne, niemal bezleśne wzgórza otulające polami Sokółkę; Sokalszczyzna jest z kolei falującą, miękką tkanką pól w okolicach miasta Sokal. Dobrze zgadujesz, czytelniku, prawie nikt nie mówi o Sokalszczyźnie, bo ( przecież przez te wszystkie lata powinniśmy się przyzwyczaić!) Sokal nie nasz.

***

            Sokal nie nasz, ale u nas został się wciąż obrzynek Grzędy Sokalskiej, z jej aksamitno złoto obsadzonymi polami, i wioskami, które z dwóch stron oblepiają granicę, jak jagody przytwierdzone do pokrzywionej łodygi. Granica nie stoi na rzece, a przynajmniej nie przez cały czas. We wsi Gołębie pod słodkim Kryłowem Bug, wąska strużka nie przypominająca szerokiego, prostego nurtu przełamującego się przez Podlasie Środkowe, wpada do Polski z sąsiedniej Ukrainy, i tutaj dopiero, aż po swe ujście do Bugonarwi, zaczyna krajać na pół wschodnie marchie dawnej Rzeczpospolitej. Na Sokalszczyźnie granica leży w polach, wyznaczona dość strzępiaście i nieregularnie, po miedzach i krańcach dawnych wsi. „Dawnych” – bo tabliczki z nazwami wciąż są, ale ludzi nie ma, albo jest ich bardzo niewielu. A ponieważ ars longa, vita brevis – najwięcej zostało kamienia i drewna.

            Sokalszczyzna, Roztocze, ten Rusiński wschód – przykulony obok Podola – leży na kredzie. Pod złotą, falującą czapą zbóż jest czarna ziemia, a pod tą ziemią – biały kamień. Bliskość owego niepokornego tworzywa sprawiła, że ludność miejscowa wyspecjalizowała się w kamieniarstwie. Kapliczki, krzyże, nawet domy – z piaskowca, wapienia, kredy, dzisiaj przeważnie obrośnięte mchem, najwięcej świadczą o lokalnym rzemiośle i sposobie życia. Mało ludzi, lecz dużo przydrożnych krzyży – czasem z pasyjką, Chrystusem mniej lub bardziej foremnym, niekiedy niemal neolitycznie pozbawionym subtelności, innym zaś razem wydzierganym z białego kamienia tak dokładnie, że widać niemal drgające włókna śmierci krzyżowej, na którą spływa żar nieba i pól w wymarłej wsi pod samą granicą. Maryjki, anioły lub też istoty o proweniencji zgoła nieodgadnionej garbią się na postumentach wbitych u nasady wzgórz, gubią się w zdziczałych bzach i zalegają pod ślepymi chatami.

            Są jeszcze cerkwie, pełno ich wzdłuż pasa granicznego. Greccy katolicy odeszli na Ukrainę, a rzymscy wymierają, w większości więc stoją puste, pachnące środkami konserwatorskimi i rumianem, który łaskocze im ściany, porastając plac cerkiewny. Czasami pod ścianą walają się jeszcze wytarte klęczniki, kraty od konfesjonałów, powyłamywane balaski. Jednego razu, kiedy ciekawość kazała mi przybliżyć twarz do zmatowiałego okna zakrystii, moim oczom ukazała się sterta ksiąg o pożółkłych kartach porzucona na parapecie.

            Z drzwi dłużniowskiej cerkwi, do której wchodzi się po kamiennych schodkach na skraju wsi, gdzie kończy się bita droga, ocienionej przysadzistymi, bulwiastymi lipami, patrzą niewyraźnie ciągle jeszcze widoczni Piotr i Paweł, łypiąc na ślepy mur resztką zblakłych kolorów. Pod tymi drzwiami, zamkniętymi na amen, stoi sztywna i wyprężona miotła z łyka jałowcowego – a przecież nikt tam nie zachodzi, nikt nie sprząta.

***

            Temu, kto wyjechał z nadgranicznego Dołhobyczowa, który to posiada takie atrybuta cywilizacji jak poczta, czynny kościół, a nawet sklep z sympatycznym owadem w nazwie, i przez Uśmierz i Hulcze dotarł aż do Dłużniowa, może zdawać się, że to koniec świata. Tu kończy się szosa. Ale da się pójść jeszcze dalej, zwężającą się i szturmującą wzgórza drogą pomiędzy hreczką a pszenicą, wzdłuż poobtłukiwanych figur o zmurszałych twarzach. W niecce pomiędzy czarną ścianą lasu a złocistym areałem pól leży wieś Wyżłow. Wyżłów ma trzy domy i polną drogę przez środek, ale tylko jednego mieszkańca. Ma też cerkiew i cmentarz. Za cmentarzem jest granica, ostateczny koniec świata.

            Skrzypiąca furtka nie jest zamknięta.  Wchodzę, i od razu aż po kolana obrastają mnie wysokie trawy i wszelki chwast – pokrzywa, rumianek, bławaty, oset. Cerkiew jest murowana, ale ma drewnianą kopułę. W tej kopule, przekrzywionej, umościł sobie chuściaste gniazdo jakiś drapieżnik. Za sąsiadkę ma Matkę Bożą, która wznosi się we wnęce umieszczonej na dachu, tuż przed kopułą. Matka Boska ma złożone jak do modlitwy ręce i pomarszczone szaty, ale ściętą twarz – idealnie gładki kamień odłupał się w połowie, i przez to świątynia – chociaż pod imieniem świętego Mikołaja – jest świątynią pod wezwaniem Matki Boskiej bez twarzy, ślepej Temidy sokalskiej.

            W chwastach ruch – to szarak wyczuł obecność człowieczą, i długimi susami prysnął pomiędzy nagrobki. Przycupnął pewnie pod jakimś archaniołem bez ręki albo orantką, która wznosi ku niebu tylko ukruszoną, porosłą mchem szyję.

            Czemuś bardzo mi się chce wejść do tej cerkwi, bo nie dowierzam dziarskim zapewnieniom encyklopedii internetowych, że w środku czeka Pantokrator z płonącym wzrokiem, ikonostas, polichromie i ołtarz. Obchodzę budynek dookoła, patrząc w czarne okna z pojedynczymi wybiciami w szybkach, przez które na przestrzał widać świetliste dziury okien z przeciwnej ściany. Badam drzwi – sprężone zamki mocno trzymają rozchodzące się drewno, ale instynkt mnie nie zawodzi: tylne drzwi wypadły, nawet nie z zawiasów (te jeszcze, przekrzywione, tkwią na miejscu), po prostu położyły się i ukazały wysoki , jak na człowieka, wyłom, i wchodzę, przyklękając na jedno kolano, przykładam policzek do miejsca po ołtarzu, i rozglądam się po szarym wnętrzu, i widzę dobrze – to jest z jednej strony stara cerkiew w Wyżłowie, ale to jest też, mówiąc wprost, rzymski kościół dzisiaj, i to jest też, mówiąc jeszcze bardziej po prostu, moja własna dusza.

***

            Nawet światło, które wpada do środka przez wysokie okna, nie jest w stanie rozszczepić tej chłodnej, grobowej szarości, zgęstniałej we wnętrzu cerkwi. Zabrano z niej wszystko. Nie ma polichromii, nie ma ikon, nie ma – a byli tu kiedyś archaniołowie, płomienne istoty o rozłożystych skrzydłach i pięknych, męskich twarzach; była Święta Matka z Dzieciątkiem, uchodźczyni z Ukrainy, z Cebłowa; był Pantokrator, w którego ogniste oczy trzeba się zapatrzeć, żeby to wejrzenie wypaliło strach i żal; był patron Mikoła; były ciężkie, cynowe lichtarze, i malowidła na ścianach, i ciepłe światła pomiędzy ścianami. Po obu stronach nawy głównej były jeszcze dwa ołtarze – na miejscu jednego tkwią tylko przekrzywione ramy, zszarzałe jak wszystko inne; z drugiego smutno patrzy rzymska papierowa Madonna, przyklejona już długo po wojnie, i prężą swoje marne plastiki jakieś sztuczne kwiecidełka, spowite pajęczynami. Z wysokiego, drewnianego bębna zwiesza się oberwany sznur od żyrandola. Fragmenty ławek, balasków, feretronów i klęczników wystają ponad smutną warstwę pyłu i kurzu. Ostrożnie wchodzę na chór, marznąc coraz to bardziej z każdą chwilą, i zanoszę się od kaszlu – na górze tkwi prawdziwe składowisko pogiętego drewna, tak ukurzonego, że próżno zgadywać jego funkcji; złogi pajęczyn oblepiają mi palce, którymi przytrzymuję się niepewnej balustrady.

            Patrząc z góry, można to dopiero zrozumieć: tutaj Wielki Piątek nigdy się nie kończy. Winnica jest spustoszona i nie ma ołtarza, nie ma ofiarnika i nie ma Ofiary. Zaciskam palce na barierce chóru jeszcze mocniej, aż po bielenie opuszek, i tak bardzo chcę, żeby to był tylko Wyżłów; ażeby wyjście z tej świątyni nie musiało być też wychodzeniem z siebie, z nas, z pustego Kościoła rzymskiego, i na usta ciśnie się: „Panie, zmiłuj, Panie, nie opuszczaj” – ale przecież nie ma się do kogo zwrócić, bo Tronujący wyszedł, nie ma Go tu, między umarłymi, i gdzieś po muzeach, unieważniony i zdegradowany, bawi Jego niebieski dwór, cherubini, serafini, zwierzchności i moce, i Michał z Gabrielem, którzy byli, ale też ich już nie ma, jest pusto, zupełnie pusto, i zimno. Nie ma adresata modlitw, ani nauczyciela; nie ma mistrza ani kapłana, nic nie ma i nikt nie objaśnia.

            Ostatnia rzecz, która ma w tym wnętrzu jakąś treść, to ten niepostarany obrazek, papierowa wytarta reprodukcja na lewo od poznaczonego białymi zaciekami postumentu po ołtarzu. Rzymska Maryja z palcem wskazującym swoje otwarte, otoczone ognikami poszarzałe serce, i plastikowe złomowisko jak na szyderstwo walające się pod tym niepięknym wizerunkiem.

Może to jest jakaś wskazówka.

***

Niedaleko miejsca, gdzie Bug doszlusowuje do granicy i zaczyna stanowić wschodnią krawędź Rzeczpospolitej, trzeciej z kolei i oby mniej efemerycznej niż Jej poprzedniczka (ale czy takie rzeczy można przewidzieć?), leży duża wieś, Kryłów.

Kryłów, słodki Kryłów; jeśli czarnoruskie Krynki są w mojej prywatnej ontologii warunkiem koniecznym istnienia świata, a Wola Uhruska nad Bugiem mitycznym centrum ziemi, Kryłów niech będzie najdalej na wschód wysuniętym punktem, wschodem ostatecznym, z którego tylko wyciągnąć rękę, by złapać w nocy Wielką Niedźwiedzicę za jej dyszel, nad świtem zaś – wystarczy pójść z czerpakiem na ryby nad rzekę Bug, żeby wyłowić z niej słońce, które rozlewa się najpierw po wodzie, potem po rozłożystych trawach, a potem zapala jasną łuną czubki kłosów zbożowych, które niczym główki zapałek stają w ogniu i rzekłbyś, człowieku, że iskrzą cały Wołyń, liżą wieże hrubieszowskich kościołów i banie cerkiewne.

„O beata solitudo, sola beatitudo!”  („O szczęśliwa samotności, o samotna szczęśliwości!”) – to właśnie kojarzy mi się z cichym Kryłowem, w niemożliwej wprost liczbie zasiedlonym przez bociany i jeże tupoczące przez ogrody. Ponieważ uczę się na błędach (nie własnych co prawda, tej sztuki opanować mi się jeszcze nie udało, stąd i cały czas je powtarzam), nie wdepnę głupio jak Faust i przezornie nie powiem: „Trwaj, chwilo, bo piękna jesteś!” – co najwyżej tylko pomyślę tak dyskretnie. Bardzo dobrze pamiętam jeden z pierwszych pobytów. Czarne jak krucze skrzydła niebo błyskało gwiazdami, od Bugu szedł dołem chłód i bagienny zapach. Nocne ptaki, usadowione w nadrzecznych drzewach, odzywały się to z jednej, to z drugiej strony rzeki. Krzyk żurawia ginął daleko na ciepłolubnym, szerokim stepie wołyńskim, a rozgrzane czereśnie w opuszczonych sadach pachniały tak bezpańsko i słodko, że kręciło się w głowie i mrowienie szło przez plecy, aż na do czubków palców. Ani mi było w głowie spać – piło się mocną, czarną herbatę na przemian z ruskim szampanem, i pisało, pisało, pisało … Nagle czarną, krótką noc przełamuje chluśnięcie czerwieni za przy rzece, która zbudziła się i zakipiała, rozrzucając od siebie mgielną parę. Kilka chwil – czerwona wstęga świtu – ostatni, stłumiony szmer sowi – i żagiew słoneczna rozpala pola, i wstaje słońce, w Kryłowie nad Bugiem wstaje słońce.

            Noc przepracowana i poranek taki lekki, a teraz spać! – zaciągam zasłony w oknach i zamykam drzwi, i jakie dobre jest przebudzenie tych kilka godzin później – kiedy pierwszym, co widzę, jest wieża kryłowskiego kościoła migocząca za firanką, i roje jerzyków, które wysokimi głosami podbijają powietrze. A przez wieżę i boczną ścianę neogotyckiej budowli idzie szeroka rysa, i widzę ją nawet wtedy, kiedy zamykam oczy do powtórnego zapadnięcia w sen, i budzę się tak i znów zasypiam, słodki dzienny sen, przyjemność dla wybrańców nocy, którym czas pod księżycem szybko umyka…

***

Świątynia katolicka, zarówno z zewnątrz, jak i w środku do katolickiej wciąż bardzo podobna, to ostatnia ze świątyń, która się w Kryłowie ostała. Ileż to zresztą budynków, ulic i placów przeminęło i zarosło trawą w historii tej przytulonej do zakola Bugu wsi! Wsi, która, dodajmy, przez kilka wieków była miastem, wcześniej jeszcze grodem warownym, z zamkiem na wyspie (ruiny twierdzy Kryłów można oglądać do dziś), z kilkoma świątyniami, klasztorem, kalwińską uczelnią wyższą (!), wybrukowanym rynkiem, dworem, parkiem, szubienicą, cerkwią i synagogą. Tyle dawniej; dziś – rynek to trawiasty plac na wschodnim krańcu wsi, wzdłuż szosy na Dołhobyczów kilkadziesiąt domów z imponującymi ogrodami, po których przemykają jeże; nabity drzewami kasztanowymi ciemny park z wyrastającą pośrodku, nieprowadzącą donikąd bramą wjazdową, i ten kościół, ewidentnie nadgryziony zębem czasu, ze starymi plebaniami o szorstkich, popękanych ścianach i drewnianych oknach.

Z kościołem rzymskokatolickim los obszedł się dużo łaskawiej niż z cerkwią, co zresztą jest dość oczywiste, biorąc pod uwagę, po której stronie Bugu leży Kryłów i jaka w związku z tym przypadła mu dola w fatalnej bratobójczej pożodze (czy właśnie bratobójczej? Chociaż jej brutalny przebieg każe kwestionować nawet samo nazbyt familijne sformułowanie, trzeba mieć na uwadze, że Kain ostatecznie był przecież bratem Abla).

W Kryłowie, obok starozakonnych, rozwijały się trzy wyznania chrześcijańskie (nie licząc akcydentalnych kalwinów, którzy się jednakowoż nie przyjęli): rzymscy i greccy katolicy oraz prawosławni. Różnie między nimi bywało, jak to się jeszcze okaże, kiedy będziemy opowiadać o wilczym uroczysku, można jednak mówić o wydarzeniach, które jak zgrzyty noża po szkle zwiastowały coś znacznie gorszego; coś, czego w warunkach spokoju człowiek sobie nawet nie wyobraża. A jednak pogranicza – teren wyjątkowo palny, wystarczy rzucić zapałkę, żeby wszystko stanęło w ogniu i zostało strawione do szczętu.

            Głupia i niepotrzebna akcja rewindykacyjna w 1938 roku pozbawiła Kryłów cerkwi. Wciąż można obejrzeć fotografie, które dokumentują to wydarzenie: jedna z dwóch kopuł odrywa się jak kwiat od łodygi, i na zdjęciu uchwycony jest moment, kiedy odrywa się i spada, przekrzywiona pod kątem jakichś trzydziestu stopni. Na następnych fotografiach z osmalonego budynku bucha już dym, i cerkiew robi się coraz mniejsza i mniejsza, aż niknie, jak wrzucona do pieca żagiew, pod naporem rąk rozbiorców, którzy deska po desce i kamień po kamieniu wymieniają świątynię na opustoszały plac. Na jednym ze zdjęć na pierwszym planie widać zwróconych plecami do patrzącego, a twarzami do niknącej cerkwi mężczyzn. Jeden z nich opiera się na kierownicy swojego roweru, inni stoją przy zaprzężonej w kasztanka furmance, i beznamiętnie, z chłopską ciekawością, w milczeniu przyglądają się rewindykacji.

Pewnie prawosławni. Co zrobią za sześć lat..? Od białych koszul odcinają się czarne kontrasty szelek i kaszkietów, tak samo, jak szarawe na przedwojennej fotografii niebo łagodnie obrysowuje postrzępiony kontur lipy, której liście obramowują zdjęcie. Lipy z pewnością już nie ma. Dlaczego miałaby ocaleć, skoro wykarczowano nawet krzyże, spalono parasole drzew rozpięte nad jasnymi strzechami polskich domów, do studni powrzucano dzieci i zwierzęta – Lacham smert.

***

Jest w Kryłowie skwer, niemal vis a vis kościoła, po drugiej stronie szosy, odrobinę tylko przesunięty na północ. To jest właśnie skwer po cerkwi. Rośnie na nim trawa, a pośrodku ocienia go prostokąt z czterech świerków. Między tymi świerkami piętrzy się nieco zruszona ziemia, jakiś gruz, kamienie.

To właśnie pośród tych świerków w drugim roku okupacji niemieckiej miejscowi Ukraińcy urządzili symboliczny pogrzeb Rzeczpospolitej. To nie tylko fikcyjna scena z filmu „Wołyń”! – istotnie takie rzeczy miały miejsce, i tu właśnie, w Kryłowie nad Bugiem, do ziemnej mogiły wrzucono orzełki oderwane z czapek (nieraz pewnie przez właścicieli, którzy pod takim orzełkiem bili się całkiem niedawno, we wrześniu), godła i tablice z symbolami pańskiej Polski. Przy wtórze modlitw i skandowaniu wielkoukraińskich haseł, przy głuchym opadaniu ziemi i metalicznej pracy szpadli, ginęła – jeśli była tu kiedy – litość dla wspólnej historii, mieszanych małżeństw, sąsiedzkich pożyczek mąki, soli i świątecznej jołki; dla życia, które aby przetrwać, nie musi legitymować się odpowiednim rodzajem krwi. Krwi, która już za niedługo popłynie tu szerokim strumieniem. Przyjdzie rok czterdziesty trzeci, czwarty, piąty, szósty – i pojedynczo albo zbiorowo będą znikać sąsiedzi. Czasem z dziurą od kuli w głowie, kiedy indziej z powykręcanymi kończynami, powykłuwanymi oczyma, wyrwanym językiem.

Tyle lata czterdzieste. Ponad siedemdziesiąt lat później z górą, w tym samym Kryłowie patrzymy na siebie przez płomienie ogniska, już z otwartymi butelkami w rękach, ale jeszcze całkiem trzeźwi (czasem, z rzadka oczywiście, ale jednak, moja kryłowska solituda beata ustępuje instynktom społecznym). Dość młodzi, generalnie rzecz biorąc średnio opierzeni, ciągle raczej optymistyczni – zastanawiamy się, jak to się wszystko stać mogło.  Ktoś mówi w końcu, że sprawy etniczne, kiedy już się wszystko rozszalało, niechybnie zaczęły być tylko pretekstem. Kiedy życie ludzkie tanieje, a odebrać komuś życie zaczyna znaczyć tyle, co w czasie pokoju odebrać dziewczynie wianek na sianie (nieładnie, ale jak się bardzo chce, to można) – zaczynają dochodzić do głosu nasze wewnętrzne demony. Wojna podsuwa proste rozwiązanie dawnych rachunków krzywd – skradzione z żerdzi płotu garnki, nieuregulowany dług, konflikt o miedzę – więc nowe trupy, śmierć zadana metodami domowymi. Tacy jesteśmy?

Chcielibyśmy, żeby dało się odpowiedzieć: „nie, to na pewno już nie my; oni – może, ale my nie”.

***

Obok tego skweru stoi dyskretnie schowany w otoczeniu świerków i przez to na pierwszy rzut oka niewidoczny z szosy nieładnie otynkowany budynek. Dopiero gdy obejdzie się go dookoła, gdy wejdzie się do środka, pchnąwszy ciężkie, drewniane drzwi, da się poznać jako to, czym kiedyś był: to prawosławna plebania, którą nowy właściciel próbuje zrekonstruować do stanu sprzed lat. Zadanie ułatwiają zachowane okna i drzwi, kaflowe piece i oryginalny układ pomieszczeń. W tym roku będę tu spać.

Co mówi nam o ludziach sprzed lat fakt, że nie projektowali przestrzeni do zamieszkania tak jak my – długa kiszka i przylepione do niej indywidualne pokoje? W bardzo starych domach każde pomieszczenie ma co najmniej dwoje drzwi, pokoje narożne – troje. Przechodząc przez te drzwi, można obejść dom dookoła. Zaglądając przez dziurkę od klucza pokoju południowego, widzi się promienie słońca wpadające przez okna północne.

Co mówi nam o dawnym życiu fakt, że kiedy chodzi się boso po powale, pod stopą wyczuwa się wzniesienia i dołki; bardziej niż płaskowyż podłoga przypomina pofałdowane pogórze. Jest chłodne, tak jak wszystko tutaj. Podobne fale upałów, jakie nawiedzają nas dzisiaj, na krótko pojawiły się ponoć w latach czterdziestych. Ale czy wtedy pop, wchodząc do domu, miał czas, żeby myśleć o tym, jak zmyślnie chroni on przed skwarem? W tamtych latach chory, zły ogień płonął nie tylko w powietrzu – rozpełzał się po ludziach, palił wsie, rozsadzał sąsiadów od środka.

***

Przed pierwszą nocą mam lekkiego pietra. Z miejscami z historią nigdy nie ma żartów. Czytam coś, ale szybko mnie to nuży, potem coś innego; gaszę światło i kładę się z rękami pod głową. Nasłuchuję, czy nie chodzi po krokwiach jakiś widmowy batiuszka z żarzącymi się jak węgiel oczyma (tak przynajmniej wyobrażam to sobie, numinotycznie neurotyczny mieszczuch); czy nie zejdzie tu, nie oświetli czerwiennie rozpłomienionym spojrzeniem swojej izby, pieca i literek wyrytych na drzwiach cyrylicą, czy nie zapyta grobowym głosem: A paczemu wy, Lachy, nam cerwiu uziały?

Co wtedy zrobię? Spojrzę z wyrzutem w dwie zaświatowe pochodnie i ze złością, dobitnie cedząc każde słowo, odpowiem: A szto wy nam Lacham zdiełali, szto? Szto wy Staszku Basaju zdiełali? Szto wy zdiełali wsjem Lacham tut’?

Mając w głowię tę wizję wyrównania rachunków, zasypiam spokojnie. W końcu też tu teraz mieszkam.
            ***
            Jest w Kryłowie – Kolonii, kilka kilometrów na zachód od granicznej rzeki Bug i rozsiadłego nad nią Kryłowa, ogromny dąb, a pod dębem dwie figurki – jedna, starsza, zmurszała i wygłaskana do cna, małego wilka z koszykiem (co w nim jest, trudno ustalić – mogą to być główki dzieci, ale mogą to być też owoce) i druga, młodsza – świętego Mykoły.
            Niech moja opowieść ustąpi tu miejsca lepszej, znamienitszej, a też i rdzennej – hrubieszowianin z urodzenia, profesor Wiktor Zin, obszerne fragmenty w książce „Opowieści o polskich kapliczkach” poświecił właśnie tej na wilczym uroczysku. Zacytuję ją wiec tutaj w całości:
            …A oto jeszcze inna opowieść. Jadąc traktem z Zamościa w kierunku Kryłowa, mija się pocięte miedzami pola, samotne grusze i kępy wierzbowe na rozległych łąkach. Ktoś, kto nie zna tej okolicy, pomyśli o monotonnej, chociaż malowniczej równinie.
Tymczasem tuż pod Kryłowem, nie więcej niż sto metrów od traktu, zetknąć się można ze swego rodzaju fenomenem – zapomnianym sanktuarium. Miejsce, o którym opowiem, stanowiło niegdyś cel wielu pielgrzymek ludzi zamieszkałych z tej i z tamtej strony Bugu. Zjawiali się tu pątnicy z Łucka i Białej Podlaskiej,z Krzemieńca i Kamieńca.
    O bogactwie pejzażu – o czym wspomniano – świadczy jego tworzywo: teren płaski lub sfalowany, drzewa, woda, niekiedy kamienie. Z tych elementów Matka Przyroda buduje kulisy naszego życia. W miejscu, które odwiedzimy, tych elementów nagromadziło się sporo i to na niewielkiej przestrzeni. Jest więc obłe zbocze wzgórza przylegające do rozległych łąk. Wzniesienie kończy się dość stromym cyplem, u którego podnóża bije źródło. Kiedyś, trzydzieści lat temu, gdy rysowałem to miejsce, zafascynowała mnie obłożona kamieniami szczelina w stromym zboczu. Płynęła stamtąd zimna krystaliczna woda. Zadziwiał jej dostatek. Płynęła w dzień i w nocy, nieprzerwanym strumieniem pokonując pierwszą przeszkodę, jaką był długi granitowy kamień, przypominający wydeptany próg. Na nim zostały wyryte niegdyś zlizane przez wodę , tajemnicze znaki. Czytelny był jedynie ostatni – przedstawiał ludzkie oko. Po pokonaniu tego głazu woda formowała strumyczek, ponad którym biegła droga ułożona była z dyli.
    W niewielkiej odległości za mostkiem i drogą, strumyczek rozlewał się w dwie sadzawki. Pierwszą z nich, kwadratową, nazywano „świętą wodą”, druga była zwyczajnym stawem rybnym. Brzegi pierwszej obudowane były omszałymi bierwionami, tworzącymi coś na podobieństwo zrębu izby. Piaszczyste dno sadzawki oglądane z góry wydawało się jakby położone tuż nad powierzchnią wody. Było to jednak złudzenie, w istocie zagłębione było ono prawie na dwa metry. Ciekawe że w „świętej wodzie” nie widziało się żadnego wodorostu, najdrobniejszej roślinki. Bujne trawy ramowały konstrukcję od zewnątrz. W ścianie sąsiadującej ze stawem urządzono zmyślne stawidło, tędy z sykiem i pluskiem nadmiar wody przelewał się do sąsiedniego rozlewiska, obrośniętego oczeretami i tatarakiem. Toń tego stawu zakrywała częściowo rzęsa wodna , którą rozsuwały karpie pływające tuż pod powierzchnią wody. Od strony wschodniej, kryłowskiej, do stawu przylegały trudne do przebrnięcia zarośla. Tu, w kępach ciemnozielonego sitowia, miały swe mateczniki kurki wodne i derkacze. Kępy skarlałych wierzb tworzyły zielony kołtun rozsiadły na moczarach i soczewkach bagien. Całe to mokre królestwo otaczały topole olbrzymy, takie piętrowe gmachy zieleni- gdzieś tam na poddaszu bratały się już z obłokami.
    Topole są gadatliwe, szemrzą i szeleszczą nawet w dzień bezwietrzny. Na nich przesiadywały stada żółtych wilg, ptaków również gadatliwych, które odlatują od nas najwcześniej, bojąc się chłodów jesieni. Wokół topolowej kępy i stawów rozciągały się łąki i mokradła, po których kroczyły dziesiątki bocianów. Był to wszakże ledwie opis tego, co znajdowało się tuż ponad źródłem. Tu wiekowy płot otaczał niewielki skrawek pochyłej ziemi.
    Gęstość i wiek rosnących olbrzymów świadczyły, że jest to miejsce szczególne. Tuż za bramą ogrodzenia wchodziło się jakby do wnętrza budowli. Zielona kopuła drzew sprawiała, że panował tu półmrok. Uwagę zwracał dąb starzec, o pomarszczonej i omszałej korze. Jeden z jego konarów, nakrywał półkolistym łukiem wyodrębnioną przestrzeń, sprawiając, że inne gałęzie musiały podporządkować się tej podporze. Porównanie do kopuły wcale nie było literackim skojarzeniem. Konary klonów, jaworów i jesionów, oparłszy się o mocarny dębowy konar, tworzyły przestrzeń niemal geometrycznie doskonałą.
W środku tej osobliwej kaplicy, na splantowanej platformie stał pomnik, a właściwie cała konfesja. Na kamiennym cokole, do którego prowadziły ceglane schody, królował posąg świętego Mikołaja, patrona podróżnych. Obok niego klęczały dwa aniołki. Na specjalnym wyniesieniu ustawiono realistycznie wyrzeźbiony kosz. W jego wnętrzu ktoś nieświadomy mógłby dopatrzyć się ułożonych owoców. Kiedyś jednak wyraźnie widać było, że są to dziecinne główki. Wszystko to nie stanowi na razie żadnej rewelacji : kamienne ucieleśnienie słynnej legendy o świętym biskupie i niewiniątkach. Taki kosz jest atrybutem wyobrażenia tego świętego. Rewelacja zaczyna się po prawej stronie figury. Tu ustawiono rzeźbę, która pochodzi z innego czasu i innej parafii. Wyobraża ona siedzącego na tylnych łapach wilka. Nie lwa, nie niedźwiedzia lecz wilka. Kto i kiedy dostawił go do św. Mikołaja ? A może inaczej… Kto umieścił świętego przy niewątpliwie starszym kamiennym zwierzęciu, tego nie dowiemy się zapewne nigdy. Tuż naprzeciw wilka stała wkopana w ziemię potężna dębowa kłoda, do której przymocowano zamczystą, ręcznie kutą skarbonkę, zamykaną na wielką, również ręcznie wykutą kłódkę.
    Wszystko było tu tajemnicze i tchnęło zagadkowym pięknem. Święty spoglądał na świat spojrzeniem obojętnym a właściwie nacechowanym nadzwyczajną ciekawością. Takie spojrzenia zapamiętałem rysując w Kairze staroegipskie sarkofagi. Wilk z kolei patrzył na świat zuchwale. Jego rozwarty pysk pomimo zatarcia szczegółów przez czas, miał w sobie tyle realizmu i grozy, że oglądający go nie zdziwiłby się, gdyby z tej paszczy i jęzora ściekać zaczęły pasemka wilczej śliny. Ktoś zapalił woskową świecę we wgłębieniu głowy zwierzęcia. Płomyk pełgał i chwiał się. W tym czasie wiatr zaskowyczał w dębowych konarach i jakiś wielki ptak sfrunął bezszelestnie ku tarninowym chaszczom.

    Tak zapamiętałem i opisałem to miejsce w roku 1950. Wtedy nazywano je jeszcze Wilczym Uroczyskiem. Po trzydziestu paru latach znalazłem się tu powtórnie i po to, by pokłonić się świętemu, i po to, by ocenić, co zmieniło się prze ostatnie lata. A więc : wymieniono płot – to mała strata. Burze połamały niektóre drzewa, inne wycięto. Źródło ujęte zostało betonową cembrowiną, przekształcono stawy. Prastary pomnik i dąb pozostały. Jedynie jakiś złodziej lub kolekcjoner ukradł ów pień z kutą skarbonką i kłódką. Wszystko wokół przeobraża się, aż dziw, że wilcze uroczysko uległo tylko tak niewinnym zmianom. W tym konkretnym przypadku nastąpiło inne i to niecodzienne zjawisko – to miejsce pozbawił czas świętości.

Czy świętość miejsca potrafi ulec aż takiej degradacji, a jeśli już, to dlaczego?

Na początku naszego stulecia, ale już po roku 1905, w Kryłowie poza kościołem katolickim istniała, zburzona później, cerkiew prawosławna; stała na wygonie. Proboszczem katolickim był wówczas ks. Dębowski. Szef cerkwi, batiuszka prawosławny, miał dwa nazwiska: Kłyś i Pasternak. Jedno z nich – nie wiadomo które – było tylko przezwaniem. Ludzie bojąc się obrazić popa nazywali go po prostu Iwanem. Niebagatelną sprawą dla przedstawionej tu opowieści będzie stwierdzenie faktu, że ks. Dębowski z popem (lub ojcem Iwanem), żyli w zgodzie, razem odbywali spacery, wspólnie popijali wino, raz cerkiewne, to znów kościelne. Jedyną kością niezgody pomiędzy nimi było wilcze uroczysko, a właściwie dochody, które przynosiło. Zdarzały się dni takie, że ani wilka, ani św. Mikołaja nie można było dostrzec. Cała konfesja oblepiona była mokrymi prześcieradłami, lnianymi chustami i ręcznikami. W skarbonce uzbierało się kilkadziesiąt rubli. Miedziane kopiejki Żyd zamienił na srebro i złoto. Sprawa tych dochodów musiała zostać jakoś rozstrzygnięta.

    Było to 8 maja 1911 r. Wtedy właśnie wypadał wedle cerkiewnego kalendarza odpust w Szychowicach (stała tam kiedyś piękna świątyńka). Częścią składową uroczystości była procesja prawosławnych do sanktuarium św. Mikołaja. Tego samego dnia jednak ks. Dębowski postanowił święcić pola. Zapowiedział ponadto, że jest to dzień św. Stanisława, patrona Królestwa Polskiego. Proboszcz wezwał wiernych, by w uroczystej procesji nawiedzili figurę świętego Mikołaja, który też był biskupem. Tak więc w kierunku wilczego uroczyska ruszyły dwie procesje: katolicka z Kryłowa i prawosławna z Szychowic. Niechże dalej opowiada mój dziadunio:    …Znam sprawę z relacji pana Karola organisty, który sam parę guzów do domu przyniósł. Ks. Dębowski rozpoczął nabożeństwo litanią i antyfoną. Zaraz później przemówił do ludzi: – Kochani. Brońcie swego świętego, swego wilka i tej cudownej wody. Od was zależy do kogo będzie należała. Jeśli zwyciężycie złe siły – a Bóg jest z wami – sprawę wygramy. Inaczej…

    Tu rozłożył ręce i niczego więcej nie powiedział. Tuż obok znajdowała się leśniczówka, tam poszedł. Wtedy jeszcze gęsty las dochodził do samego źródła. Ludzie zaczęli odmawiać różaniec, byli w połowie, gdy na drodze z Szychowic pojawiła się procesja prawosławnych. Śpiewy tamtych złączyły się wnet z pacierzami katolików. Prawosławni czekali jakiś czas. W końcu z ich tłumu zaczęły padać pytania, a później pogróżki:
“Dajte i nam pomołytysia”. “To nasz światyj Nikoła i światyj wowk”. “Ne spywajty wże”. “Zomowczyte! Teper my budymo mołotysia”. (Prawosławni dopominali się o swego świętego, prosili by katolicy im ustąpili miejsca). W odpowiedzi katolicy zaintonowali godzinki – wtedy batiuszka z Szychowic zawołał wielkim głosem: – “Wo imia swiatoj Bohorodyci. Byjte ich…”

        Teraz już ja będę opowiadał: Żeby ów batiuszka znany był
z imienia i nazwiska, można by go okrzyknąć prekursorem tych ukraińskich księży, którzy podczas okupacji całkiem podobnie krzyczeli, nawołując w imię Bogarodzicy do mordowania Polaków. To gdzieś wtedy, przed pierwszą wojną światową zaczynało się. Rozmodleni katolicy na takie “dictum chwycili drążki feretronów. Prawosławni odrywali sztachety z płotu, Zaczęła się fanatyczna walka. Bili się mężczyźni, targały za włosy kobiety, drapały się po twarzach dzieci. Jak kopie krzyżowały się drzewca chorągwi. Zamiast modlitw słychać było jęki, przeklony i bojowe zawołania. Polała się krew, chociaż nie użyto ani noży, ani broni palnej. Wielu walczących wtoczyło się do świętej wody wołając: – Zaraz okaże się, czyj Bóg jest mocniejszy? Ranni ukryli się w wiklinach. Ktoś zemdlał z bólu czy przerażenia. Walka trwała ponad godzinę. Uciekających traktowano jak dezerterów i kazano wracać, i bić przeciwników. Batiuszka złotym krzyżem błogosławił swoich, organista aż zachrypł od zachęcania do boju katolików. W pewnej chwili zauważono, że od strony Kryłowa nadciąga odsiecz. Byli to unici z Pryhoryłego. W czasie próby opowiedzieli się po rzymskiej stronie i oni ponoć zadecydowali o zwycięstwie. Widząc, co się święci pop zawołał: – “Ditunki wtykajte”. Uciekajcie dziateczki! Prawosławni wycofali się. Tę bitwę wygrali zdecydowanie Polacy. Po skończonej akcji zjawił się ks. Dębowski, zaintonowawszy pieśń “Kto się w opiekę” poprowadził procesję ku Kryłowowi. Wprawdzie niektórzy szli kulejąc, paru wieziono na wozach, ale na posiniaczonych twarzach malowała się duma. Zwyciężyli
.

Dzisiaj wilcze uroczysko stoi ciche, bardzo ciche. Świątek – kiedyś wciąż nagabywany o spełnianie niezliczonych ludzkich próśb – odpoczywa.

Kiedy tam przychodzę, o nim nie proszę. Kiedy jestem w słodkim Kryłowie, mam wszystko.

***

Przestają mnie dziwić znane z fotografii i obrazów spokojne spojrzenia chłopów siedzących na przyzbach pod swoimi chatami, ręce ułożone po patriarszemu na kolanach, oczy jakby zamglone, transcendentalnie zapadnięte w sobie. Mężczyźni i kobiety, czasem z fajką lub papierosem, z robótką w ręce. Nie zawsze – główną funkcją jest jednak siedzenie, i zapatrywanie się, zapatrywanie tak intensywne, że aż niemal niezakłócone mrugnięciem powieką. Jest coś królewskiego w tym chłopskim siedzeniu; coś dostojnego i ponadczasowego, a dostojeństwo bierze się chyba stricte stąd, że tronujący w ten sposób gospodarze wydają się być wtedy zawieszeni ponad czasem, ponad swoimi rozlicznymi sprawami, ponad człapiącym przez wieś popołudniem, mglącym się powoli w wieczór. Do tego trzeba mieć własny dom i kawałek ogródka – a to już coś, nie każdy może się tym pochwalić. Nie każdy kiedyś, a jeszcze mniej – dziś.

Dlatego ja, miejski najemca, dopiero teraz zaczynam rozumieć tę chłopską dostojność tronowania na przyzbie. Wychodzę przed popówkę w złotej, popołudniowej godzinie, która przechyla się ku wieczorowi i siadam na cementowym schodku. Nade mną wiatr targa gałęziami ogromnego jawora, trochę dalej tkwią ogromne, pękate lipy, oszczędnie potrząsające liśćmi, z których lada dzień zaczną skapywać słodkie pokiście lipcowe. Podwórko jest odrobinę zabałaganione z powodu trwającego remontu – ale nawet sterty gruzu, desek i gwoździ, przysłaniające rozbujały chwast ogrodowy, w którym między chwiejącymi się głowami kwiatów i ziół jak żywa aplikacja objawia się co jakiś czas łypiące kocie oko czy drżące, królicze ucho – nawet ten lekki bałagan nie zakłóca mojego dziewiczego, bo po raz pierwszy przeżywanego doświadczenia.

Rudy promień słońca ukośnie schodzi po dużych drzewach, oświetlając korony przedwieczornym, nieco przytłumionym światłem. Wieś milknie, nawet psy nie szczekają – tylko świerszcze syczą w trawach wytrwale, a ich dźwięk rozpina się ku niebu jak struna – ale to nie jest hałas, to element ciszy, to cząstka królewskiego zapadania się w ten ogród, w to podwórko, w siebie wreszcie – a czy nie o to chodzi, że największą władzę ma ten, kto do tego stopnia włada samym sobą, że o złotej godzinie, pod starą lipą, jest gotowy na przyjście skwarnej, odświętnej Południcy?

To na nią czeka się na przyzbie. To dlatego warto się na tronowanie ubrać tak, żeby nawet chłopski gałgan, oświetlony złocistym światłem tej dziwnej pory, wydawał się być strojem świątecznie i ostatecznie wybranym na drogę. A to z kolei wiele tłumaczy z tego, dlaczego ludzie w miastach tak rzadko bywają gotowi na własną śmierć.

***

Późnym wieczorem zboże na polach pachnie najintensywniej. Warto pobiec wzdłuż szerokich działów z gryką, pszenicą, owsem, i wplecionym w to wszystko dzikim powojem, bławatami, z szarpaną sekwencją podwiędłych maków, a nawet pokrzywionych krzewów różanych, które rozpełzły się z opuszczonych ogrodów i spod pustych chat z wybitymi oknami. Tak samo wieczorem najwonniejsze są ogródki pod bielonymi domami – zapach kopru miesza się z dojrzałą, uderzającą nozdrza mgiełką dojrzałych pomidorów. Przy płotach chaszczą się malwy, przy studniach o ciężkich, nieruszanych od lat korbach – maciejka.

Na drewnianym słupie, nad nawisem latarni, piętrzy się kajtkowe gniazdo. Trzy bociany oddychają otwartymi dziobami, ich nastroszone sylwetki odcinają się na tle różowo zachodzącego słońca. Od Bugu ciągnie wieczorną, bagienną wonią; coś pluszcze i milknie, a potem odzywają się żaby.

Wszystko to razem stapia się w jedną słodką bryłkę o ostrym końcu, i tak dotyka serca, że już przez resztę roku, gdy się zamknie oczy, czuje się jej grot na swojej żywej tkance. I Kryłów, słodki Kryłów, nie może dłużej być tylko jednym z miejsc na zwykłej mapie. Może być miejscem na mapie alternatywnej – na mapie świata nowego i płaskiego – ostateczny wschód – pulsujący punkt podróżny, a za rzeką, co gnie się i toczy naokólnie jak Bug, płoną srebrne litery: hic leones sunt. I tam właśnie idzie się przez całe życie, bez żalu pozbywając się ciężarów potrzebnych i niepotrzebnych, i za srebrną rzeką z czarnym mułem nie ma już nic oprócz zbawienia, i Wielkiego Powrotu, jak prorokował o tym mistrz Eriugena. Wszystko, co wyszło ze swojej przyczyny, musi do niej powrócić. Hypostasis, hyparksis, ousia – mnę te słowa w żarnach szeptu, i nigdy nie wydawały mi się tak bardzo organicznie związane z pachnącą ziemią, nisko idącym po ogrodach dymem i poszumem skrzydeł bocianów wracających na gniazda, jak tu, na Wołyniu, w słodkim Kryłowie nad rzeką Bug.

***

Dziś święto. Siedem dni upłynęło od Bożego Ciała, dlatego trzeba je powtórzyć jeszcze raz, pójść dookoła kościoła z feretronami, kwiatami i rozgłośnym dzwonieniem, z płonącą złotymi refleksjami monstrancją podniesioną wysoko; tak wysoko, jak się da.

Kryłowski kościół jest taki, jak cały Wołyń: nieco opuszczony i poobtłukiwany, ze szramą biegnącą w poprzek ściany; pustawy i senny, ale złocony. Przypomina przykurczone do ziemi obejście, które – gdy się mija – wydaje się już niezamieszkane, puste, ale oto jednak drzwi i okna są otwarte otwarciem jeszcze dzisiejszym, porannym; firanka jeszcze świeża łopocze na wietrze wokół roztwartej okiennicy; kilka kaczek i kur drepcze wokół napełnionego wodą naczynia, a pod lipą siedzi zgarbiony jakiś staruszek albo staruszka, w pół drogi między byciem i słodkim nie – byciem, grzejąc twarz w słoneczku południowym i wyglądając swojej ostatniej godziny.

A więc biegnie wokół kościoła biały (chociaż raczej szarawy) mur, posiekany szramami, naznaczony wyłomami i schronieniami jaskółczymi. Na czterech rogach – cztery ołtarze, z ciężko otwieranymi, drewnianymi drzwiami pociągniętymi farbą olejną tej barwy i konsystencji, która przypomina i pachnie monochromatycznym przedwojniem, w środku figury, ołtarze i przykurzone świątki. Na kościelnym placu pękate lipy, rozrosłe wszerz, a zza ogrodzenia z kilku stron napiera nań nieskoszona łąka, wysoki jak człowiek chwast i ziele. Posadzka kościoła jest nierówna i wytarta wieloma setkami kolan; w kruchcie tkwią wypucowane ręką czasu tablice właścicieli ziemskich, proszących o „zdrowaś” – wszyscy ci Chrzanowscy, Rulikowscy, Horodyscy, którzy tak zwyczajnie umierali w tym swoim XIX wieku, jakby to nie było „kiedyś” zastygłe na zapisanych kartach, tylko „teraz”, kiedy trzeba zbierać się do odejścia, bo czas szybko płynie. A płynące dekady dekorują kościelne mury swoimi pamiątkami – w naszych realiach co i rusz trzeba było wstawiać nowe marmury z nazwiskami zabitych, zamęczonych, wywiezionych – stąd…

Przez uchylone drzwi sączy się do środka światło, liże pozłacane głowy barokowych kupidynów i powykręcanych świętych, płomieniście złotą nadstawę ołtarzową i rozrosły krucyfiks umieszczony jak trzeba pomiędzy świecami. Czas zwolnił, kościół i wieś są półumarłe, ale czy nie jest to wystarczająco dobra cena za to, że historia – jak gdyby, na razie, i oby na jak najdłużej – zapomniała o tym wciśniętym w zakole Bugu kawałku ziemi na Sokalszczyźnie?

Po mszy wierni wylegają przed kościół, postępując za ciężką, neogotycką monstrancją, która płynie ponad schylonymi plecami przybranymi złotym ornatem.

Przed nią ścieli się drobna ścieżka z płatków róż, które rzucają małe dziewczynki o cienkich palcach i skupionych spojrzeniach.

Kryłowska procesja nie maszeruje liniowo, ale rozbija się i rozprasza na pomniejsze grupki, jakby specjalnie po to, żeby obserwator mógł się pozachwycać; odwrócić swoją uwagę od traw rozkosznie łaskoczących łydki i jaskółek szorujących niemal podbrzuszami po murze.

Trzy zgarbione kobiety niosą płonące świece. Jedna z nich to królowa wsi. Skąd wiem? Nie wiem, ale dobitnie wskazuje na to jej piękna fizjonomia; oto chłopska Nefretete, której wiek przydał tylko blasku. Białe włosy schludnie upięte w jakąś zwiniętą falę; kremowa koszula, która tak samo wyglądałaby tutaj na kimś sto i dwieście lat temu, i ten profil – alabastrowy, chłopski profil najpiękniejszej we wsi, jakby odlany kapiącą stearyną dopalającej się świecy. W tym wszystkim błękitne oczy, patrzące spokojnie spod pozbawionych już rzęs powiek. Starczy chód nie jest w tym wypadku nieporadny, ale dostojny, tak samo jak dostojna jest sylweta grubo ciosana, przybrana we wzorzystą spódnicę z pieczołowicie zszytego we własnym warsztacie materiału.

Nie mogę oderwać oczu, ale przecież są jeszcze i inne typy (na wszystko tak mało czas, tak mało!). Na przykład ta – zgięta we dwoje, sękata babcia (o królowej wsi, chociaż czyjąś babcią na pewno była, w ten sposób się jednak nie myśli, to zupełnie nie ta kategoria) we wzorzystej, półprzezroczystej chustce, spod której prześwituje bezradna, splątana biel. Ma ogorzałą, mała twarz, poznaczoną zmarszczkami, rumiane policzki i bardzo czerwone usta. Kolory oczu się zatarły, ale barwna jest sukienka, sztywna i zszyta z kilku kawałków beli jednego materiału, o różnej tonacji kolorystycznej. Pomiędzy powykręcanymi palcami, założonymi (jedna dłoń w drugą) w okolicach serca, tkwi drewniany różaniec. Przypomina wierzbę pochyloną nad rzeką (mało, mało czasu!).

Zrywa się wiatr i płatki, wysypane przez małe jasnowłose dziewczynki, wzbijają się w górę jak kolorowy tuman kurzu i lecą w stronę czoła procesji, osiadając na monstrancji, na złoconym ornacie, na lipowych pniach. Wątłe Te Deum odbija się od wewnętrznych ścian kryłowskiego kościoła, i słońce jest już znów niżej, a więc światło rudzieje i ciężko, jak ulane z błyszczącego mosiądzu, spływa po sylwetkach świętych pilnujących bocznych ołtarzy (a po co one dzisiaj komu?).

Rzym jest daleko, i to bardzo dobrze – tam rzymski katolicyzm ma brzydkie drgawki i skrzywioną, nalaną twarz zdumionego własnym upadkiem satyra. Tutaj w Kryłowie dopala się płomiennie, wieczornie, jak gasnący powoli starcy, z dostojeństwem i tym rodzajem zaściankowej mądrości, która każe zniżać głos, a w chwilach ostatnich przechodzić do szeptu. Za chwilę kościelny zgasi światło i rozpłomienione lichtarze znów zapadną się w matową szarość. Zniżające się rdzawe promienie prześlizną się jeszcze po hełmie świętego Jerzego, który ma niewinne, niebieskie jak z emalii oczy, zupełnie niepasujące do przypisywanej mu biografii, stojącego naprzeciw świętego Floriana, który ze stoickim spokojem polewa pudełko płonącego kosciółka z wiadra z wodą, wiedząc z góry, że wszystko dobrze się skończy. O, święta naiwności! – co wy wiecie, kryłowskie figureczki, o tym, co się dzieje w Rzymie, w mieście i na świecie? Czy jest inaczej – i właśnie ten wasz dobroduszny spokój, że aż na waszych rzeźbionych twarzach graniczący z głupotą, jest wyrazem najwyższej mądrości? A co – zastanawiam się – co może myśleć osoba, która zamyka na wieczór mosiężną kratę wejścia do kościoła? Czy nadaje temu znaczenie..? Wie, że przyjdzie odemknąć ją jutro, taką na pewno niesie w sobie myśl. Czy liczy, ile dni dla takich myśli zostało? Czy wie, że da się je policzyć, że liczba ich nie jest nieskończoność? A może wie, ale sądzi, że nie ma to znaczenia..?

***

Wzdłuż drogi na Dołhobyczów, w Gołębiem (niegdyś – Hołubiem) i Prehoryłem (tu akurat zachowano oryginalną nazwę, choć gdyby ulec manii spolszczania oryginalnych nazw miejscowości, trzeba by wioskę przemianować na „Pogorzałe” ) bezpańskie drzewa uginają się pod ciężarem niczyich czereśni. Czemuś nie zjadły ich szpaki, zresztą prawie wcale ich tutaj nie widuję. Są ciemnoczerwone, duże, karminowo wrośnięte w ciemną zieleń liści.

Z dnia na dzień obiecuję sobie, że pozwolę sobie ich skosztować, właśnie takich dzikich i bezdomnych, ale ciało odrzuca na razie wszelką myśl o słodyczy. Staje się twarde, zwięzłe i spalone na skwarek, i tli się w nim głód zupełnie niefizyczny – niebieski ognik żądny połykania przestrzeni, i karmienia się nią, i to koniecznie tą właśnie, z tego miejsca na ziemi, z tych drzew i wysuszonych traw, i powojów wplątanych w zboża. Zapominam jeść, dużo śpię, czasem przy otwartych drzwiach, żeby słyszeć poszum popiego ogrodu. Kiedy nie śpię, połykam kilometry, krążę między Hrubieszowem a Tomaszowem Lubelskim, a w nocy zalegam na wznak, patrząc w sufit i mrużąc oczy, i wiedząc, że jeśli uchylę ciężkie, drewniane drzwi, w szparze pomiędzy rozłożystymi gałęziami starego jesionu a spadzistym dachem zobaczę musującą na granatowym niebie migotliwą Wielką Niedźwiedzicę.

 

Agnieszka Sztajer

 

gallery

 

Kategoria: Agnieszka Sztajer, Kultura, Publicystyka, Reportaż, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *