banner ad

Sztajer: Reportaż z Kresów: Kodeń

| 12 czerwca 2018 | 2 komentarze

Pierwsza wyprawa rowerowa w sezonie. Kark sztywnieje, stawy trzeszczą, spalona słońcem skóra zaczyna złazić już po kilku godzinach, włosy niemal w oczach płowieją, jak zawsze, kiedy lato spada mi na głowę nieprzytomną, rozrzutną ilością słońca. Otwarcie zapowiada bardzo dobry, długi czas – a nie ma chyba nic lepszego, niż dobre początki. Sami powiedzcie, co jest lepszego w piciu, niż dziarski dźwięk odrywanej od puszki zawleczki? Albo – po co wstawać rano w świąteczny dzień, jeśli nie po to, żeby w cichym, zalanym słońcem pokoju rozkoszować się tym właśnie, że oto dobre dopiero się zaczęło, że jeszcze wszystko przed wami.

Szybko i krótko z Łukowa do Międzyrzeca; gdzieś w połowie drogi napotykam wieś z małym kościółkiem czy raczej kapliczką. Za pół godziny będzie msza, i starcy ciągną poboczem drogi – na pokrzywionych nogach, kołysząc się, wspierając na laskach; z archaicznymi rowerami, parami i trójkami, babiny w chustach na głowach, mężczyźni w opinających pokaźne, rozkołysane brzuchy garniturach. Kapliczka eksploduje dziwną kakofonią, mającą w sobie tyleż dysharmonicznej bujności, co i dostojeństwa. Szaleństwo dźwięków przypomina bezprzytomne pachnienie bzów, które, nie czekając na swoją premierę do maja, dziko kwitną przy drodze. Nasłuchuję chwilę. To godzinki! Powoli, kołysząco, wysoko i skrzekliwie – czyli tak jak trzeba. Do mnogości przeróżnych teorii o tym, co utrzymuje świat w trwaniu, dołączam swoją – to rytuał odprawiany przez stare kobiety z Polski wschodniej. Otóż świat już dawno zapadłby się pod własnym ciężarem, gdyby nie cotygodniowe zaklinanie nadpsutego istnienia. Cierpliwe, śpiewane nabożnie i rzetelnie inkantacje do Najświętszej Panienki, która „piękna, jak w pełni księżyc, świeci człowiekowi” wstrzymują karzącą rękę przeznaczenia; zauraczają demony nihilizmu i bezsensu i nakazują światu trwanie.

Tak będzie, dopóki będą śpiewane godzinki. Kiedy zabraknie już ostatniej śpiewaczki, która wysokim, wibrującym głosem będzie wzywać „Bramę na wschód wystawioną”, wszystko się rozpęknie i imploduje. Nawet nie jakoś specjalnie apokaliptycznie czy każąco. Po prostu, siłą bezwładu. Bo zabraknie syntezy prostoty służenia z głębią rozumienia, zamkniętej w tych ludowych strofach.

Po drugiej stronie drogi, naprzeciwko kapliczki, oszczędnie skubie trawę bardzo chuda krowa. Żebra i łopatki wyraźnie zarysowują się pod pofałdowaną skórą. Na tle rozbujałych krzaków, oszałamiających zapachów i skrzekliwego, uroczystego śpiewu, który wnika przez wszystkie pory ciała, krowa – ascetka jawi się jako pomnik powściągliwości; azjatycki mędrzec lub wysuszony mnich, tak stęskniony za niebem, że zapomniał jeść i spać.

Biała Podlaska z daleka zapowiada się balsamiczną wonią wysokich sosen. Z każdej strony otaczają Białą te piaszczyste lasy, rozciągnięte pomiędzy nim szachownice pól.

W okolicach Piszczaca walczę z piachem na polnej drodze. Spuszczone z łańcuchów psy ślinią się i powarkują groźnie – okazuje się na szczęście, że tylko dla formalności. Im bardziej zbliżam się do Kodnia, tym rozrzutniej okolica szafuje metalowymi krzyżami – nie tylko na skrzyżowaniach dróg, ale przy każdym niemal płocie, przy każdym większym drzewie powiewają kolorowe wstęgi przyczepione do żelaznych ramion prostych, czarnych krzyży z małą pasyjką na przecięciu belek.

Jest wieczór i bazylika w Kodniu stoi cicha. To właściwie nie jest wielki kościół, ale sprawia majestatyczne wrażenie – może z tego powodu, że jest lśniąco biały. Kiedy patrzy się na fasadę, trzeba mrużyć oczy, chociaż złoto jest rozmieszczone – i tu, i wewnątrz – dosyć oszczędnie. Dużo bardziej złota, złota aż do przesady, jest kopuła pobliskiej cerkwi – na nią w ogóle nie sposób spojrzeć w pełnym świetle dnia. Spokojne miętowe ściany eksplodują bizantyjskim złotem na baniach; Swiatyj Boh dużo wyraźniej daje do zrozumienia, kto tu rządzi, niż katolicki Bóg, dyskretnie ukryty we wnętrzu kodeńskiej bazyliki. Tym dyskretniej, że większość uwagi skupia tu na sobie Jego Matka. Pani Podlasia, Matka Boża z Kodnia, przysłonięta złotą sukienką, codziennie uroczyście odsłaniana, jest majestatyczna i urocza zarazem. Trudno uwierzyć, że w tej wsi o pozorach mikroskopijnego miasteczka (dwie świątynie, rynek, park), rozłożonego na granicy pomiędzy dwoma wschodami – wschodem Polski i wschodem świata, Białorusią, potrzebne są jeszcze jakieś cuda – i tak wszystko jawi się tutaj niczym przytłumiona nadbużną mgła sceneria bajki, spłukana wiosennym deszczem królewska kraina nierzeczywistości.

A przecież w gruncie rzeczy to taki sam kawałek świata jak każdy inny. Ze śmiercią, chorobami i nieszczęściami – tak więc i mieszkańcy, i pielgrzymi, szturmują słynący cudami obraz ze swoją własną prośbą. Ukryty w złotej skrzyni poniżej obrazu Dysponent wszystkich szczęść i nieszczęść, wielki Obserwator, który milczy enigmatycznie w obliczu ludzkich spraw, sprawiedliwie i bezstronnie rozdziela deszcz i słońce – tyle samo dla dobrych, co i dla złych. Proście, a może otrzymacie. Jeśli nie otrzymacie, pozostaniecie przemienieni przez samo proszenie. Tertium non datur.

Dualizm pomocnej Matki i milczącego Stwórcy, z bezczasu snującego świat i jego nieprzeniknioność, stapiają się w jedno w niewypowiedzianym paradoksie tej obosiecznej ortodoksji.

O dwudziestej pierwszej rozlega się kurant, wygrywający apel jasnogórski. Echo niesie się i dźwięk dochodzi z innej strony, niż jest to w rzeczywistości. Gaszę światło, wychodzę na balkon i słucham. Zgaduję, że ten monotonny odgłos przyniesiony przez przestrzeń razem z kurantem to setki żab, które tej nocy zaczęły swój wielki czas – czas życia, niewyczerpanej energii, czas śpiewania – setki żab z Bugu, ostatniej dzikiej rzeki Europy. Nad głową mam księżyc i modrzewie – oczy krótkowidza wydłużają kształty gałęzi w fantasmagoryczne cienie. Mrużę oczy. Kodeńska noc trwa nad długą, rozsiadłą wzdłuż szosy miejscowością – a za nią sosnowy las, ciche wsie i kwitnące, nieprzycinane krzewy, pachnące w pustych miejscach po gospodarstwach – w ten las wpadnę jutro z rana, byle szybciej, przez Sławatycze, Liszną i Włodawę na bagnisty i czarnoziemny Wołyń, na pagórkowatą Chełmszczyznę – zostawię za sobą mały Kodeń i obraz trwającej w nieokreślonym uśmiechu młodej Matki, o którym legenda mówi, że został skradziony z Rzymu. Skradł go ponoć polski pan, Mikołaj Sapieha, z miłości. I od czterystu z górą  lat hiszpańska Madonna, która zbiegła z Rzymu, ze słodyczą słucha tu godzinek i hymnów o tym, że jest Królową Podlasia. 

 

Agnieszka Sztajer

 

Kategoria: Agnieszka Sztajer, Kultura, Myśl, Prawa strona świata, Publicystyka

Komentarze (2)

Trackback URL | Kanał RSS z komentarzami

  1. HENRIETTA pisze:

    Dzien dobry

    Godzinki nie tylko tam są spiewane-codziennie w Radiu Maryja, we wszystkie Roraty u poznanskich Dominikanów, codziennie w czasie pieszej pielgrzymki…

    Przynajmniej polski swiat będzie trwał -na co coraz wyraźniej się zanosi.

    Własnie przeczytałam że w czasie Wielkiej Zarazy w XIVw ktora wykosiła 30 mil ludzi w Europie (1/3/populacji ) tylko Polska , Czechy i częśc Belgii nie była nia objęta….

  2. Jan Wyżgoł pisze:

    "…legenda mówi, że został skradziony z Rzymu. Skradł go ponoć polski pan, Mikołaj Sapieha…" Pięknie o tym pisze Z. Kossak w "Błogosławionej winie". 

    Piękne są też te Pani opowiadania, reportaże czy eseje. Czekam na kolejne teksty. Dziękuję.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *