banner ad

Sztajer: Omne animal triste post coitum – część trzecia

| 31 lipca 2019 | 0 Komentarzy

Przedzierałem się gąszczem tam, gdzie kiedyś był park,

ale nie znalazłem śladów alei.
Stanąłem nad wodą i tak jak wtedy lekko łuszczyła się fala,

niepojęta identyczność,niepojęte oddzielenie.
A jednak nie zaprę się ciebie, nieszczęsny młodziku

i powodów twoich cierpień nie nazwę głupimi

Czesław Miłosz

 

W tym tygodniu dwójka ludzi odwiedzi moje nowe mieszkanie. To niemal niesamowite. Przez ostatnie kilka miesięcy, czyli odkąd się tu wprowadziłem, nikt u mnie nie bywał – i nic dziwnego, bo nikt nawet nie wiedział, że tu mieszkam, bo nikogo o tym nie informowałem. Działo się tak, bo nie utrzymuję z nikim na tyle ścisłych kontaktów towarzyskich, a przynajmniej z nikim na miejscu – i tak dalej, i tak dalej.

Było mi tu jednak bardzo dobrze i nie potrzebowałem wcale odwiedzin. Przesiadywałem przez większość czasu w pokoju z popielniczką (tak go nazwałem – „pokój z popielniczką”, z powodu najbardziej charakterystycznego atrybutu, jaki mu przysługiwał), chociaż bywałem i w innych pomieszczeniach. Moje mieszkanie składało się z trzech wcale niemałych pokoi i dość kieszonkowej kuchni, z której prawie nie korzystałem. Był też niewielki przedpokój, potężnie zagracony parasolami, okryciami i butami należącymi nie wiem już, czy do Zbigniewa, czy może do jego ojca, pana Michała. Jeśli tak było, część z tych rzeczy mogła być bardzo stara. O ile jednak książki, dokumenty i zdjęcia można oddać do antykwariatu albo zachować jako pamiątkę rodzinną, zupełnie nie wiadomo, co można zrobić z ubraniami i butami. Nie potrafiłbym ocenić zresztą, czy jest to jakieś zwykłe dziadostwo nabyte w latach siedemdziesiątych, czy cenny skarb przedwojenny. Nie ruszałem więc w ogóle niczego, co zalegało w hallu, a swoje okrycie zostawiałem na poręczy fotela w pokoju z popielniczką. Wiedziałem jednak, że kiedy sprowadzę resztę rzeczy ze swojego dawnego mieszkania (a termin ten zbliżał się, bo znalazłem najemców), będę musiał gdzieś pomieścić własne buty, kurtki i swetry (parasoli nie posiadałem). W związku z tym, będę musiał podjąć jakąś decyzję w sprawie rzeczy swoich antenatów.

Stąd właśnie wynikała konieczność obu wizyt. Najpierw zadzwoniłem do Alicji, mojej kuzynki, jedynej osoby z rodziny, dla której żywiłem szczerą sympatię i darzyłem ją zaufaniem. Poprosiłem ją o pomoc – ponieważ miała prawo jazdy i dysponowała samochodem, chciałem, żeby pomogła mi przetransportować resztę rzeczy ze starego mieszkania. Zgodziła się, i to dość chętnie , „oczywiście Ernest nam pomoże”. W odpowiedzi usłyszała moje ciężkie westchnienie.

– Nie wątpię, Ernest jest zawsze taki pomocny – powiedziałem

– Wiem, że go nie lubisz, ale daruj sobie – odparła urażona.

Rzecz nie jest w tym, że go nie lubię, choć to swoją drogą. Rzecz w tym, że moja kuzynka Alicja jest po prostu za dobra, zbyt skomplikowana dla takiego prostego lekkoducha, nie przejmującego się nikim i niczym. Najbardziej drażnił mnie jego wieczny i płytki jak Balaton entuzjazm; był to człowiek skłonny angażować się we wszystko, o czym usłyszał, zwłaszcza, jeśli nosiło to znamiona szeroko pojętej dobroczynności (nie wątpię, że w ten zakres wchodziła drobna pomoc transportowa, jaką Alicja miała mi wyświadczyć); sypał pomysłami, miał serce na dłoni i twarz zaaferowanego cocker spaniela. Był jednocześnie jak typowy hipis – wspaniały człowiek, na którego nigdy nie można liczyć. Owszem, był wciąż zajęty robieniem tych różnych rzeczy, które obiecał zrobić dla kogoś. Był wciąż ścigany przez tłum ludzi, którzy nie mogli się doprosić kontynuacji obiecanej pomocy. Jego słomiany zapał buchał wokół niego jasnym płomieniem – było to coś w rodzaju aury, którą dostrzegali nieliczni, a ponieważ należałem do tego szczupłego grona, nigdy mnie nie lubił. Tak to działa; nie lubimy ludzi, którzy się na nas poznali. Stanowczo.

Od tej zasady jest co prawda drobny wyjątek – są tacy, którzy poznali się na nas, ale mimo to, z jakichś irracjonalnych powodów, w dalszym ciągu i pomimo tego ofiarowują nam swój szacunek. Zdarza się to, choć rzadko, i pozwólcie mi powiedzieć, że to jest właśnie moja definicja przyjaźni.

No więc Alicja z przyklejonym do siebie suplementem w postaci Ernesta miała pomóc mi ostatecznie się wprowadzić; druga wizyta wynikała z konieczności zrobienia miejsca moim rzeczom. Wspominałem kiedyś o panu Piotrze, jednym ze znajomych mojego dziadka Zbigniewa, poprzedniego właściciela mieszkania. Pamiętałem go jak przez mgłę; wiedziałem, że był jednym z tych ludzi, którym z jakiegoś powodu leżało na sercu dobro rupieci; mogę powiedzieć, że był – w jednym z sensów tego słowa – rupieciarzem. Jak to mężczyzna, w sposób widoczny ukierunkowany raczej na rzeczy i rozwiązania niż na ludzi i problemy, miał jakąś niewytłumaczalną więź z przeszłością, którą celebrował, otaczając kultem właśnie przedmioty. Był bibliofilem i w ogóle – filem; przekazując mi klucz do mieszkania, który Zbigniew przed samą swoją śmiercią dał mu na przechowanie (bo to właśnie on, koniec końców, odwiedzał Zbigniewa podczas jego krótkiego ostatniego pobytu w szpitalu; to musi być niezwykle kłopotliwe dla mężczyzn niebędących rodziną odwiedzać w ten sposób ludzi, bo co właściwie można im wtedy powiedzieć; dobrze, że był ten klucz, przynajmniej coś konkretnego wynikło z tych wizyt), powiedział, że może posłużyć pomocą w „porządkowaniu pamiątek”. Teraz więc potrzebowałem dokładnie takiej pomocy – chciałem wiedzieć, które pamiątki mogę zwyczajnie wyrzucić, a które pozostawić, by zalegały tak w tym mieszkaniu na najwyższym piętrze kamienicy, nieprzestawiane i niezmieniane przez lata; z klauzulą, że nie wolno ich ruszać. Dalej, którym z nich przypisać wartość, choćby arbitralną, a którym wartości odmówić, zaprzestać wysiłku wchodzenia w ich historię. Musi być w tym spora dawka arbitralności; nawet przecież, gdyby żył pierwszy właściciel tego mieszkania, zabawny niewysoki wąsacz melancholijnie patrzący na mnie ze starej fotografii, nie byłby w stanie odtworzyć historii każdego z przedmiotów; znaczenie, jakie rzeczy mają dla nas lub jakie mają obiektywnie, zaciera się przecież i blednie. Jesteśmy dość niewdzięczni i o krótkiej pamięci, jako gatunek – coś, co miało dla nas ogromną wagę w dzieciństwie, kilka lat później leży już niepotrzebne w kącie albo zgoła na śmietniku. Tacy właśnie jesteśmy, nie ma się co oszukiwać. Wierność rzeczom, tak myślę, mogą przejawiać albo ludzie bardzo prymitywni, płytcy, a do tego uparci, albo wręcz przeciwnie – na tyle zmobilizowani w sobie i skierowani do wewnątrz, że są w stanie wyróżniać z tła wyłącznie przedmioty, ludzi i zdarzenia znaczące, i do końca je szanować.

Cała tradycja, tradycja jako zjawisko cywilizacyjne lub kulturowe, polega chyba właśnie na nieustannym odtwarzaniu tego jednego wzorca: wyłanianiu jakiejś wartości czy dobra duchowego znaczącego, wartego umierania zań, mogącego być początkiem i końcem – i obierania jakiegoś symbolu materialnego, przedmiotu, instytucji, osoby lub rytuału, do którego należy podchodzić z najwyższym szacunkiem, przechowywać w pamięci i nigdy nie zapominać. Zestaw tych to symboli, będący splotem kultury duchowej i materialnej, to w rzeczywistości zestaw totemów, odsyłających do podwalin danej formacji społecznej; tradycja zaś to zrozumienie, że totemom tym w istocie należy się cześć, nie ze względu na ich atrybuty, ale ze względu na to, że bez nich bylibyśmy zgubieni jako ludzie. Nie jesteśmy w stanie sięgać do treści duchowych bez pośrednictwa przedmiotów i symboli; słowa „miałem dzieciństwo” znaczą tylko wówczas, kiedy ma się w pamięci zapach siana, obraz domu, wspomnienie smaku jakiejś konfitury, która karmiła nas mama lub czyjąś fotografię przed oczyma – jeśli świadomie to wszystko odrzucimy (a robią tak tylko przewrotni intelektualiści, tak zwanemu człowiekowi prostemu nie przychodzi to nawet do głowy – nie jest to co prawda jego cnotą, ale jest wyrazem pewnego rodzaju wrodzonego zdrowia umysłowego), to naprawdę nie pozostanie nic.

Dość już o tym; ja w każdym razie nie miałem zbyt pieczołowitych relacji z rzeczami, albo miałem je z niewielką ilością rzeczy. Z całą pewnością wiedziałem, że zachowam popielniczkę z napisem „Omne animal triste post coitum” tłoczonym w masie. Pod spodem, nieco mniejszymi literami – „Kosów Huculski 1938”. Nie tylko było to świadectwo tego, jak bardzo pamiątkowy jest to przedmiot – wydawało mi się, że dzięki tej popielniczce, mogę, jeśli będę chciał, dotrzeć po nitce do kłębka, czyli dowiedzieć się, jaki rodzaj szaleństwa sprzedał mi w genach mój pradziadek Michał. (Nie byłem pewien, czy faktycznie się na to porwę, ale ta możliwość była otwarta, i to mnie uspokajało.) Byłem więc pewien, że popielniczka zachowa swoje istotne miejsce w „pokoju z popielniczką” – co zaś do reszty rzeczy, będzie to zależało od werdyktu pana Piotra.

***

Właściwie ta „reszta rzeczy” to tylko pięć pudeł, a byłoby ich i mniej, gdybym potrafił schludnie powkładać w nie swój dobytek, zamiast upychać go tam byle jak. Zwinięte w kłębek kurtki, wrzucone niedbale książki, klinujące się nawzajem stronicami i grzbietami – kiedy pakowałem te resztki, byłem w pośpiechu, chciałem jak najszybciej wyjść z tamtego mieszkania, nie być w nim już nigdy.

Nie dlatego, żeby wiązały się z nim jakoś szczególnie przykre wspomnienia – nie spotkał mnie tam żaden dramat, przynajmniej nie z rodzaju tych, które można by było obiektywnie i z pełną powagą przedstawić jako zdarzenie dramatyczne, z na tyle wyraźną przykrością zarysowaną w tle, żeby każdy mógł to zrozumieć i współczuć mi. Więc jeśli chodzi o to, nic takiego się nie stało, nie mieszkało mi się też tam najgorzej – ale ja po prostu byłem zmęczony, a w mieszkaniu po pradziadku Michale odpoczywałem – było wysoko i daleko, unosiła się w nim cisza i pyłki kurzu, widoczne w prześwietlonym powietrzu. Meble były postawione solidnie i z rozmysłem; było to, ogółem rzecz biorąc, miejsce przez kogoś urządzone, nieprowizoryczne. Tęskniłem do tego rodzaju stabilizacji i porządku, a że sam nie umiałem go zaprowadzić, ustrukturyzować przestrzeni, włożyć choćby szczypty osobowości w urządzenie zawartości czterech ścian – byłem wdzięczny, że ktoś mi już to zapewnił. 

Kiedy więc wnieśliśmy i postawiliśmy w i tak już zagraconym do niemożliwości przedpokoju ostatnie, piąte pudło, Alicja odetchnęła.

– Koniec na dziś.

– Koniec – przytaknąłem.

– Mogę wejść na chwilę do pokoju z popielniczką? – wtajemniczyłem ją w genezę nazwy; chciałem, żeby ktoś oprócz mnie, bodaj jedna osoba jeszcze, mogła jej kiedykolwiek użyć, kiedykolwiek o niej w ten sposób pomyśleć. Nie wiedziałem, dlaczego tak mi na tym zależy, ale być może ma to związek z niemożliwością istnienia języka prywatnego (lingwiści czasami mówili jednak do rzeczy); no więc możliwe, że chciałem, żeby język, jakiego używam, był faktycznie językiem, a nie tylko wydmuszką; żeby mógł popłynąć mi z ust w formie wiążących się z sobą w logicznym porządku słów i zdań, a nie – bezładnego bełkotu. Nie jest wykluczone, że w powiązaniu z językiem – który chciałem, żeby się nim naprawdę stał – widziałem po prostu siebie; bałem się, że istota, która używa tego, co nie jest językiem, tylko rozpaczliwą mieszanką nieartykułowanych dźwięków, jest jak manekin z białą, niewykończoną maską teatralną zamiast twarzy, bez oczu, ust i nosa. A przecież chciałem mieć twarz. Dlatego powiedziałem Alicji, że nazwałem już jeden z pokoi, że nazywa się „pokój z popielniczką”, ponieważ stoi tam stara popielniczka pradziadka Michała, pamiątka z jego pobytu w Kosowie Huculskim. Alicja zrozumiała to, przyjęła do wiadomości i zapamiętała – a więc to nie był już język prywatny! Poczułem wtedy malutką, ale dogłębną radość, konkretną jak znaleziona przy drodze w lesie przylaszczka – byłem uratowany.

– Jasne, że możesz; chodź – teatralnym gestem zaprosiłem ją do wypełnionego przedmiotami pokoju. Pokazałem rachityczną wersalkę pamiętającą lata osiemdziesiąte, przykrytą wyliniałą kapą w kolorze ochry i zgniłej zieleni – niby paskudne, ale rozczulające połączenie – zielone obrębienie i żółte, geometryczne wzory na kremowym tle. Usiadła i zaparła się nogami o politurowany, cokolwiek rozchwiany stolik, przywalony masą papierów, biuletynów, czasopism i książek. Spojrzała na wieszak i wytarty fotel pod ścianą po prawej oraz oszklony, ordynarnie gierkowski regał na książki po lewej. Na stole, na stosie jakichś roczników, pyszniła się popielniczka.

– Wow – powiedziała.

Tyle w zasadzie wystarczyło. Zniecierpliwiony Ernest przestępował w progu z nogi na nogę.

– Ale masz tu gratów – powiedział.

Odchrząknąłem i nie odpowiedziałem. Chyba nie za bardzo umiem z nim rozmawiać.

Alicja wstała i byli już w drzwiach, kiedy powiedziałem:

– Bardzo dziękuję wam za pomoc – powiedziałem „wam”, ale patrzyłem na nią; zrobiłem krok do przodu i wziąłem ją w ramiona. Jak zwykle przywarła do mnie na krótką chwilę.

– Widzisz, opłaca się spędzać ze mną czas – zażartowała sponad mojego prawego ramienia.

– Zawsze … musimy spędzać czas razem – odpowiedziałem z głupia frant i niezręcznie, wciąż jednak buzowało we mnie morze wdzięczności za „pokój z popielniczką”. Odsunąłem się i z czułością pocałowałem ją w czoło.

***

Mam trochę spóźnione reakcje, więc dłuższy czas stałem jeszcze przy uchylonych drzwiach wejściowych, opierając się o framugę, kiedy z połowy wysokości klatki schodowej dobiegło do mnie: „Poczekaj chwilę, kotuś” – i w jednym, szokująco krótkim momencie znów stał przede mną Ernest. Spojrzałem na niego, mrugając oczyma. Był wyraźnie wkurwiony.

– Ty myślisz sobie, że co to jest? – wysapał.

Nie wiedziałem, o co może mu chodzić.

– Jesteś jej, kurwa, bratem ciotecznym – rzucił mi w twarz, prostując się i przenosząc ciężar z jednej nogi na drugą.

Ach, to.

– Dokładnie, stary – odpowiedziałem beznamiętnie – jestem jej bratem ciotecznym, więc jeśli coś sobie w tym kontekście wyobrażasz i masz z tym jakiś problem, to z nas dwóch zdecydowanie nie ja jestem okrutnie zboczony.

Prawdziwość tej opinii w unikalny dla wygłaszanych przeze mnie opinii sposób zbiegła się z tym, że zabrzmiała przekonująco. Gość w sposób widoczny ochłonął i z poparzonego byczka zmienił się w kilka chwil z powrotem w niezbyt rozgarniętego młodego człowieka w sportowej odzieży (chociaż założę się, że nie wybierał się na żaden trening).

– No rozumiem – powiedział w końcu koncyliacyjnie – życie rodzinne.

Uśmiechnął się idiotycznie i poklepał mnie po ramieniu.

– No to lecę – rzucił w końcu, a potem bardzo szybko dodał: – No ale swoją drogą wiem, że jesteś raczej samotny. Nie przejmuj się, ogarniesz w końcu jakąś loszkę, poznasz miłą dziewczynę.

***

„Poznasz jakąś miłą dziewczynę”? Dobre sobie! Ostatnie, czego chcę, to „jakaś miła dziewczyna”. Znam te typy historii, właściwie można je nazwać moralitetami, w których to bohater, znużony życiem mającym przypominać żywot średniowiecznego awanturnika, czyli – przygodami i ambitnym poszukiwaniem kobiety aspiracyjnej, dociera znów do znajomych drzwi domu i okazuje się, że czeka tam na niego sąsiadka, która w międzyczasie dojrzała płciowo i jest gotowa do założenia stadła oraz do rozrodu. „Miła dziewczyna z sąsiedztwa”, którą odkrywa na nowo, bo zna już teraz wartość uśmiechu prostej, uczciwej dziewczyny, staje się teraz obiektem jego nowych, przykrojonych na miarę możliwości aspiracji. Zakładają rodzinę i żyją długo i szczęśliwie, oboje mili i prości, jak, chciałoby się rzec, kołchoźnicy. Dobrze wiem, co kryje się za tą kieszonkową legendą. Kryje się za nią niewyżyty pies, który nie wytrzymuje już przymusowego celibatu wynikającego z rozrosłej nadmiernie ambicji, i tępa, prymitywna pizda, której jedyną zasługą jest to, że „mieszka w sąsiedztwie”. Nie zdoła mnie zwieść lukier rzekomej szlachetnej prostoty i skromnego życia. W rzeczywistości nie ma tu nic o skromnym życiu, jest za to o zniszczeniu, którego dokonuje się z braku lepszego zajęcia.

Nie idę na to. Nie interesują mnie „miłe dziewczyny”, bo są fasadami, manekinami; ich pierwsza deskrypcja to w istocie haczyk ,który zarzucają w desperacji, i są kompletnie bez twarzy, bez duszy. I ja też dla nich nie istnieję; mam być żeglarzem, który przybija z egzotycznej podróży do domu i bierze je w ramiona, żeby mogły dobrze czuć się w swojej roli oczekujących (jest to bardzo łatwa rola, bo polega na robieniu niczego, ale te leniwe picze widzą ją chyba jako heroiczny model swojej własnej cnoty); nic poza tym ich nie interesuje, poza tą rolą nie ma mnie dla nich. To odrażające.

 ***

Pan Piotr trzymał w dłoniach pożółkłą, sfatygowaną fotografię. Nie ukrywał ekscytacji.

– Byłem przekonany, że zaginęła! Nie jestem pewien, czy – niech mu ziemia lekką będzie – Zbigniew miał świadomość, że ona jeszcze tu jest. Niesamowite, nie – sa – mo – wi – te – zacierał ręce i masował szczękę, co było wyrazem najwyższego zaciekawienia.

Trzymałem wielką księgę, jakiś atlas roślin, z której wypadło zdjęcie. Kimkolwiek był jej właściciel, chyba nie przykładał do fotografii zbyt dużej wagi. Zupełnie sprasowana, oznaczała miejsce, w której opisywano jarzębinę (sorbus aucuparia). Z tego, co wiem o moim pradziadku Michale (a nie wiem wiele, uczciwie mówiąc), nie zajmował się botaniką; atlas był chyba jedną z tych książek, do których prawie nigdy się nie zagląda. Mogło być jednak inaczej; mogłem mieć dwudziestopierwszowieczne pojęcia o hobby i sposobie ich uprawiania.

– Kto to jest? – spytałem w końcu?

– To twoja prababka Nina, była w połowie Hucułką. Zobacz, jaka jest piękna!

Przyjrzałem się dokładniej, mrużąc oczy, i potwierdziłem – mniemałem, że tak wypada. W rzeczywistości wszystkie kobiety na przedwojennych, czarno – białych fotografiach wydawały mi się podobne. U tej można było, owszem, zobaczyć bujne i chyba bardzo ciemne włosy, minę miała hardą, a wzrok zdecydowany i pełen charyzmy. Czyli była dość nietuzinkowa, ta moja prababka, ale czy piękna? Tego nie wiedziałem.

Pan Piotr obrócił zdjęcie. „Kochanemu mężowi Hubertowi, Nina, 1942” – jej pismo było okrągłe, duże , kaligraficzne – też bardzo typowe dla ludzi tamtej epoki, o ile się orientowałem.

– Mój pradziadek miał jednak na imię Michał – zauważyłem.

Pan Piotr, amator historii rodzinnych, własnej i cudzych, aż pokraśniał.

– Bo dedykacja wcale nie była dla twojego pradziadka! – wykrzyknął z satysfakcją. – Poza tym – dodał ze wzruszeniem – to zdjęcie to chyba jedyna pamiątka, jeśli można tak powiedzieć, z powstania.

– Ta Nina walczyła w powstaniu?

– Twoja prababka? Nie … Ale jej drugi mąż, twój pradziadek, już tak.

– Nie wiedziałem.

– Zbigniew niewiele o tym wiedział, bo jego ojciec wyjątkowo niechętnie to wspominał. Nie uważał tego w ogóle za istotny fakt.

Przymknąłem oczy. Mój pradziadek był przedziwnym człowiekiem. A jednak doskonale potrafiłem sobie wyobrazić, na czym może polegać ta wybiórczość w jego systemie priorytetów – uważać za nieistotne coś, co wszyscy inni wokół stawiają w centrum swojego przeżywania, to bardzo dobrze znana mi z doświadczenia rzecz.

Jeszcze raz spojrzałem na fotografię. Próbowałem znaleźć podobieństwo, w swoim dziadku, swoim ojcu, w sobie – do tej kobiety. Nie mogłem się dopatrzeć. Być może potrzebowałem więcej czasu. Być może potrzebowałem zobaczyć wizerunek pradziadka Michała. Może – popatrzeć w lustro uważniej.

Wśród swojej kurczącej się aktywności życiowej, w coraz bardziej biernych i sennych dniach, mogłem sobie na to pozwolić. Kto wie, może za parę tygodni albo miesięcy odnajdę w sobie jakiś rys mojej huculskiej prababki. Może tym właśnie powinienem się teraz zajmować.

Pan Michał stanął w progu kawiarni i popatrzył przez pomieszczenia. Od razu dostrzegł siedzącą samotnie kobietę, w tym momencie zwróconą do niego półprofilem. Mimo czasów wojennych wyglądała dość elegancko – na głowie miała czarny kapelusz, wokół szyi pobłyskiwało coś, co sugerowało drogie kamienie albo ich imitację; na ładnie skrojoną sukienkę (o ile można to było oszacować z tej odległości) miała narzucony płaszcz o ceglanym kolorze. W szczupłej dłoni trzymała papierosa, paląc niespiesznie i dystyngowanie wydmuchując dym przez minimalnie uchylone, uszminkowane na intensywną czerwień usta. Całość przywodziła na myśl jakieś przedwojenne lato, kiedy widok takiej kobiety był czymś naturalnym i całkiem zwyczajnym, i nie trzeba się było zastanawiać, jak ona to robi bądź kim ona jest, że wciąż jeszcze – może sobie pozwolić na to, by wyglądać jak kobieta …

Może jednak, pomyślał pan Michał, to nie zasługa odzieży czy biżuterii, które mogą być po prostu dobrze przechowanymi jedynymi sztukami eleganckich okryć sprzed wojny; chodzić może prędzej o połyskliwe, ciemne, wijące się włosy, bardzo czerwone policzki na alabastrowej twarzy, sugerujące moc i energię, ale z gatunku zupełnie innego niż owa chłopska, przaśna rumianość. Były jeszcze głęboko ciemne i bardzo nieznacznie skośne oczy, jakby kapryśne. Pamiętał przecież tę Hucułkę, która była matką Niny. Nazywano ją Królową Gór; mówiono, że swoją pięknością przewyższa każdą eteryczną piękność miejską, która kiedykolwiek zjechała na Huculszczyznę; że nie sposób patrzeć na nią zbyt długo, bo – onieśmiela i zawstydza, tak mężczyzn jak i kobiety. Nina odziedziczyła po niej wiele wdzięku. Nie była co prawda tak piękna, bo brakło jej tej oślepiającej, egzotycznej właściwości, którą w swojej wysokopołoninnej krwi niosła matka. Jako w połowie tylko Hucułka była nieco bardziej delikatna, bardziej klasycznie europejska, nie raziła odmiennością, ale i nie onieśmielała. Była po prostu niezwykle piękną kobieta, ale w typie takich, jakie widuje się nieraz na warszawskich ulicach.

Michał zawahał się. Dlaczego chciała go widzieć? I, cokolwiek miałoby z tego wyniknąć, czy jest mu to potrzebne? Z jednej strony miał ochotę wejść tam, przysiąść się i rozmawiać z ta kobietą; przypomnieć sobie te dziwne czasy, które obecnie każdemu wydawały się beztroskie – on też odczuwał je jako odległe, przywalone warstwami zapomnienia. Ale czy tak szczęśliwe? Myśląc o nich, niemal poczuł na skroniach wiatr połoninny, ujrzał szumiące morze sinej kosodrzewiny, posłyszał świst w uszach. Wszystko to, całkiem odległe od tej zadymionej sali, w której stłoczeni warszawiacy przysuwali się do siebie, szepcząc i rozglądając nieufnie na boki, a na plecach niemal czuło się nieustanny oddech niemieckiego żandarma, wydawało się wspomnieniem tchnącym jakąś wielką, niezmierzoną pustką, przekraczającą wszystko, co pomyślane. W porównaniu do tej okropnej ciszy, w której Michał zapamiętał tylko własne miarowe kroki pod górę i ciężki oddech, wojenna Warszawa pełna niebezpieczeństwa, ludzi wrogich, czasem okrutnych i głupich, konspiratorów i folksdojczów, patriotów i zdrajców, wystraszonych Żydów i aroganckich Niemców zdawała się czymś bliskim, konkretnym, namacalnym. Była ciepła ciepłem realności i prędkości zdarzeń, które nie pozwalały zatrzymywać się i rozmyślać bezprzedmiotowo zbyt wiele.

Nie był pewien, czy naprawdę chce mówić z Niną; niepokoił go przedmiot rozmowy – bo przecież to ona chciała go widzieć, o cóż więc miało chodzić? Pomyślał jednak, że jest już umówiony, ona czeka, przepadło – i wciąż jeszcze niezdecydowanym trochę krokiem przeszedł pomiędzy stolikami i stanął przed nią, i ukłonił się, i ucałował z zakłopotaniem jej dłoń, którą mu leniwie podała, patrząc spod długich, ciemnych rzęs. Najpierw pomyślał, że jednak rzeczywiście wkłada nieproporcjonalnie dużo wysiłku w to, by wyglądać, skoro czerni rzęsy i brwi, potem jednak przyszło mu do głowy, że najpewniej po prostu się z takimi urodziła; jest przecież z kobiet czarnobrewych, o włosach tak ciemnych, że aż wpadających w granatowy pobłysk. Niewątpliwie jednak miała upudrowaną twarz – lecz może też nie, może to naturalny, półhuculski alabaster, na którym wykwitły dwie róże policzków?

Roześmiała się.

– Czemu mi się tak pan przyglądasz? – spytała zalotnie wśród śmiechu.

Zmieszany, wskazał ręką krzesła; zaproponował, żeby usiedli.

– Siedzę tu już od kwadransa – odparła, patrząc na niego przeciągle. Założyła nogę na nogę i intensywnie kręciła kółka stopą, rozglądając się po ścianach. Michał chciał dowiedzieć się jak najprędzej, jaki był cel spotkania, ale wiedział, że zapytać o to od razu na początku będzie zbyt bezceremonialnym.

Zamówił czym prędzej dwie setki; zreflektował się, że nie zapytał towarzyszki o zdanie, zamówiwszy trunek, którego mógłby się raczej napić w towarzystwie innego mężczyzny i chciał odwołać kelnera z powrotem do siebie. Panna Nina powstrzymała go, chwytając za przegub ręki i zerkając na niego z ukosa.

– Zapomniałeś już pan kosowskich obyczajów? Tu nie pensja dla panien, żeby bać się pić wódki. Cóż nam, zresztą, teraz pozostało … – zakończyła z lekkim westchnięciem.

– Rzeczywiście – zgodził się Michał skwapliwie – niewiele nam pozostało, a napić się warto.

Chwila milczenia. Nie podnosił wzroku. Czuł się nieswojo i dałby uciąć sobie głowę, że Nina patrzy nań ironicznie i wyczekująco. Zauważył, że mężczyzna z sąsiedniego stolika intensywnie się im przygląda. „Nic dziwnego” – pomyślał sobie – „zastanawia się, dlaczego jakiś baran, spotkawszy się z kobietą tak piękną, siedzi nachmurzony ze wzrokiem wbitym w ziemię. Niechybnie dałby wiele, żeby znaleźć się na moim miejscu!”

Kelner przyniósł dwie wódki i z galanterią postawił je przed siedzącymi. Michał był o krok od tego, by zerwać się ze swoim kieliszkiem w ręku, wznieść toast do tamtego mężczyzny, i powiedzieć mu: „A teraz bierz, co chcesz! Mam przyjemność odstąpić ci swoje krzesło!”. Nic takiego nie nastąpiło, delikatnie uniósł w dwóch palcach swój kieliszek i stuknął nim dźwięcznie o krawędź kieliszka panny Niny.

– Za szczęśliwe zakończenia! – mruknął.

Wypili do dna i panna Nina niespiesznie zapaliła nowego papierosa. Zauważył, że ma długie palce i bardzo zadbane paznokcie. Odruchowo zerknął na swoje dłonie, jakby toczone z grubego pnia. Schował je pod stół, układając na podołku. W żaden sposób nie zachęcał jej do mówienia, milczał uparcie, ale jej to najwidoczniej nie przeszkadzało, z pełnym spokojem paliła, wciąż patrząc na niego, aż wreszcie powiedziała, podejmując treść jego toastu, zupełnie bez zakłopotania, że minęła wypełniona ciszą dłuższa chwila:

– Dlaczego mówisz pan, że za zakończenia?

– Miałem na myśli koniec wojny – odparł pan Michał, któremu wydawało się to oczywiste.

Pokiwała w zamyśleniu głową.

– Ach, jasne, kto mógłby nie życzyć tego sobie…

– Widzi pani, panno Nino … – podjął, bo z jakiegoś powodu wstąpiła weń energia, i chciał o czymś mówić, coś objaśniać; pokazywać pewne kwestie jako nieobojętne – nie tylko życzylibyśmy sobie, żeby się skończyła, ale i – żeby się skończyła dobrze

 Kelner uprzątnął puste kieliszki i z wyczekującą miną stał przy stoliku. Nina poprosiła prędko jeszcze raz o to samo i skierowała uparty wzrok na towarzysza.

 – Lecz co to znaczy „dobrze”? – spytała.

 – Tego nie wiem – odparł pan Michał, marszcząc czoło i bawiąc się kapeluszem, którego zapomniał ściągnąć przy wejściu i uczynił to dopiero teraz, wycierając w palcach i tak wyliniałe rondo – może w tym rzecz, żebyśmy wyszli na tym nie gorzej, niż to było przed jej początkiem.

Paliła powoli, jakby z namysłem; przypatrując się rozmówcy, przekrzywiała zabawnie głowę.

– Chodzi o to – podjął po chwili – że trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś mógł zadośćuczynić temu zniszczeniu i wszystkim tym okropnościom. A jednak wydaje się, że gdyby tylko wróg odstąpił granic i odszedł, machnięciem ręki zbywając to, co na trupie Polski nabył, to w ciągu kilkudziesięciu lat … może byśmy powrócili do punktu wyjścia.

– A czy to nie właśnie punkt wyjścia doprowadził do punktu dojścia, i że tu teraz jesteśmy? – zaszemrała panna Nina.

– A otóż właśnie! – z ożywieniem podjął Michał – zgadzam się, że wszystko, cośmy mieli po Wielkiej Wojnie, było zbyt słabe i kruche, żeby to utrzymać. Zbyt wiele smutków i trosk, i poważnych kwestyj, toczących życie społeczne, żeby to mogło tak trwać. Wojna to było fatum; straszne, ale w pewnym sensie nieuchronne w tej sytuacji. Ale nawet gdyby ten cykl miał się powtórzyć, i gdybyśmy mieli przez kolejnych lat tysiąc mieć na przemian dwadzieścia lat spokoju i kilka wojny, i tak wciąż i wciąż, to mimo wszystko uważałbym to za dobre zakończenie, w każdym razie – nie najgorsze.

Potrząsnęła głową, zdumiona.

– Co więc pan widzisz gorszego?

– Mnie się zdaje, panno Nino – szybko uchwycił kieliszek, który przed nim postawiono, stuknął nim pospiesznie w ściankę kieliszka towarzyszki i wypił jednym haustem, nieznacznie wychylając się do tyłu – mnie się zdaje, panno Nino, że dokona się całkowite odwrócenie trybu życia, jakaś wielka rewolucja, równa chyba albo większa jeszcze niż rewolucja bolszewików w Rosji, że nasze istnienie, takie, jak je znamy, upadnie zupełnie, i nikt nas już nie wspomni, bo świat będzie całkiem inny, i ani w nim będzie śladu nas – wyrzucił to z siebie jednym tchem, otarł wąsy i odstawił pusty kieliszek.

– I to pana przeraża – bardziej stwierdziła niż spytała Nina.

– Nie bardzo – odrzekł szczerze Michał, a powiedziawszy to, przyznał przed sobą, że nie ma już nic zupełnie do powiedzenia, i nie bardzo też interesuje go, czy jego rozmówczyni chce jeszcze mówić o czym. Napełniło go to goryczą.

Panna Nina pomilczała przez chwilę, jakby zastanawiając się, co też można odpowiedzieć na takie dictum, po czym, chyba uznawszy, że jest to zadanie zbyt trudne, zawyrokowała:

– Tego się spodziewałam.

– To i dobrze – odparł zrezygnowany pan Michał, czując, jak ogarnia go całego jakiś bezwład zniechęcenia, jak bardzo chce wstać i odejść z jednej strony, a zsunąć się nieprzytomnie z krzesła – z drugiej. Postanowił milczeć tak długo, aż nie doprowadzi to do jakichś konkluzji.

– Panie Michale – powiedziała Nina tonem, który go zelektryzował („teraz wyjawi cel spotkania” – pomyślał) – czasy sprzyjają rozwiązaniom prostym, pięknym i śmiałym; nikt teraz nie ogląda się na to, co wypada, a co nie, bo wszyscy żyjemy jakby we śnie. Pan nigdy nie hołdowałeś konwenansom, bo takiego pamiętam pana z Kosowa, a moja pamięć – tu zniżyła głos – nie zawodzi. Nie wtedy, kiedy wspominam pana. Ale teraz, przez tę wojnę, i ja mogę mówić, co mi się podoba, bo równie dobrze możemy za chwilę zginąć wszyscy. A pan, jak pan powiedziałeś przed chwilą, nie przejmujesz się tym zbytnio; ale dopuszczasz pan taką możliwość. Przewidujesz nawet gorszą – że nie tylko zginiemy, ale zaginie też pamięć o nas. Skoro tak więc jest, pozwól pan, że spytam, bo też i nigdy nie byłam kobietą manier i celów przeciętnych – tu w jej głosie coś drgnęło, tak jakby wbrew wypowiadanym przez siebie słowom nie była do końca pewna owej rzekomej brawury, którą chwaliła się posiadać – ja chciałam pana spytać … czy będziesz pan ze mną dzielić życie?

Po czym nerwowym ruchem wyłuskała z papierośnicy kolejnego papierosa i zapaliła go pospiesznie, a rumieniec wylał się obficiej na jej bladej twarzy.

Pan Michał siedział zupełnie osłupiały, wytrącony z równowagi. O ile pewna część jego świadomości podpowiadała mu, że panna Nina może chcieć czynić mu jakieś awanse, absolutnie nie spodziewał się tego, że może mu złożyć taką propozycję w słowach tak bezpośrednich. Nie to jednak zdumiało go najbardziej – tym, co sprawiło, że niemalże rozerwał go od środka pusty śmiech, było owo nieszczęsne sformułowanie – „dzielić życie”.

Czym bowiem było jego życie? Strzępki rozpaczliwych myśli, dojmująca samotność, której nie da się zaleczyć białą, ciepłą piersią kobiecą (tę kurację próbowano mu aplikować w Kosowie i przyniosła skutek odwrotny do zamierzonego), szalone próby poprawy swojego losu poprzez czepianie się powagi Najwyższego, to znów poszukiwanie wytchnienia w najdziwniejszych filozofiach; zmęczenie na przemian ze zobojętnieniem. Myśl, że ktoś ubiegał się, aby to właśnie dzielić, wydała mu się nagle najzabawniejszą myślą świata. Jego pierś zafalowała od stłumionej wesołości; powstrzymał się, aby nie dać mylnego wrażenia, że natrząsa się z przedstawionej propozycji.

– Panno Nino – odezwał się po chwili, wciąż walcząc ze śmiechem – to dla mnie prawdziwy zaszczyt, że domyślając się trochę, co ze mnie za jeden, składa mi pani tę ofertę. A mniemam, że naprawdę domyśla się pani, bo jest pani bardzo mądra i spostrzegawcza.

– A więc? – zapytała, jak najprędzej pragnąc usłyszeć odpowiedź.

– Zróbmy, panno Nineczko, tak: po tym wszystkim, jeśli oboje to przeżyjemy, odnajdę panią. Gdy tylko skończy się wojna, nie będę dłużej zwlekał i spełnię pani oryginalną prośbę, aby się z panią podzielić tym wszystkim, co mam. Jak pani zauważyła pewnie, nie jest to nic nadzwyczajnego ani nawet znośnego, ale jeśli pani tego pragnie …

Przerwała mu, wyraźnie zdenerwowana:

– Gdy skończy się wojna? Wszyscy rzucają się sobie w ramiona, ludzie odnajdują się, by tylko razem trwać, póki mają możność, a pan mówisz mi „gdy skończy się wojna”? Zrozumiałabym odmowę, ale to … to jest ze mnie kpina!

Przyjrzał się jej, skonfundowany – była purpurowa ze złości, w oczach miała złe błyski, jej wargi drżały.

– To nie tak, Nino – wyjaśnił pospiesznie – nie chcę, żebyśmy byli dla siebie sanatorium – tutaj chciał nawiązać do Kosowa, choć gdy później o tym myślał, mogło to jeszcze pogorszyć sprawę – spotkajmy się jako ludzie wolni, a pani niech się jeszcze namyśli.

Weszła mu w słowo, przechodząc na „ty”, gniewnie, przywierając dłońmi do blatu stołu:

– Czy wiesz, że mogłabym mieć każdego w tym lokalu? Wiesz o tym?!

Powiedziała to na tyle głośno, że kilka głów odwróciło się w ich stronę, obserwując scenę z zaciekawieniem.

– Wiem – odpowiedział pan Michał cicho, prawie szeptem.

Na to Nina schwyciła torebkę, wstała i wyszła pospiesznie. Michał siedział dalej, uporczywie wbijając wzrok w podłogę i dalej jeżdżąc opuszkami palców po wytartym rondzie kapelusza. Przez chwilę na sali panowała grobowa cisza.

– Kelner! – zawołał wesoło mężczyzna, którego wzrok skupiony na Ninie wcześniej uchwycił Michał – wódka dla tego pana na mój koszt! – tu i ówdzie rozległy się śmiechy.

– Za szczęśliwe zakończenia raz jeszcze – Michał przepił postawionym przed nim kieliszkiem do swojego fundatora, a tamten zaśmiał się z głębi serca i serdecznie.

***

W najwyższym piętrze kamienicy naprzeciwko pokazały się  znów głowy Niemców, jak wielkie, błyszczące chrząszcze. Roili się tam przez chwilę, rozmawiając ze sobą, a potem część z nich wycofała się, zostawiając jednego wartownika. Michał złapał się na tym, że mimo dramatyzmu sytuacji i napięcia chwili, wyobraża sobie tych Niemców komiksowo – karykaturalnie, jako Prusaków w pikielhaubach, i na rzeczywistość nakłada kalkę tych właśnie zabawnych, groteskowych postaci, i chce mu się ustawicznie śmiać.

– Jak było ich tam więcej, mogliśmy kropnąć w nich granatem, przecież i tak wiedzą, że tu jesteśmy – gorączkował się „Huragan”.

– Nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany, „Huragan”; nie takie były rozkazy, żeby tu wszczynać walną bitwę. Mamy ich przeczekać, a kiedy przyjdą posiłki od Mokotowa, wziąć ich w dwa ognie i zmusić do poddania się.

– No wiem przecież – odburknął tamten, ale nie mógł się powstrzymać od: – Idź się zamknąć w klasztorze, „Mnichu” ty.

– Klasztor to ja zawsze tylko z zewnątrz oglądał, ty huraganie spod kołderki – odciął się Michał, dziwiąc się tej specyficznej, męskiej sztamie, jaka zawiązała się pomiędzy chłopcami w warunkach bojowych bardzo szybko. Wcześniej nie zaznawszy zbyt wiele drylu militarnego ze względu na wiecznie czającą się gdzieś gruźlicę, Michał przeczuwał co prawda istnienie osobliwej wspólnoty braterstwa broni, funkcjonującej zwłaszcza w warunkach realnego boju, ale nie przypuszczał, że wejście w nią jest tak łatwe i dokonuje się w sposób tak naturalny i właściwie samoistny. Był dopiero piąty dzień powstania, a chłopaki z oddziału znali się na wylot; to znaczy, nie chodziło oczywiście o znajomość biogramów z detalami, upodobań, historii z dzieciństwa i tak dalej. Te wątki, owszem, pojawiały się, ale niejako przy okazji, nikt nie czynił z nich głównego tematu dyskusji; rzecz w tym, że podczas codziennego życia w warunkach polowych szybko i w pełnej krasie ujawniało się to, co psychologowie skłonni są nazywać osobowością – czy kto jest skryty i przeżywa świat wewnątrz siebie, czy ma serce na dłoni, i co w tym sercu, to i na języku; czy matka – szlachcianka z pretensjami wychowywała go na francuskiego pieska, ale chłopak ma intencje wreszcie się za te wszystkie lata zrehabilitować, czy wreszcie jest maszyną wyposażoną w dwie pięści i broń, i tak samo, jak czynił kiedyś sprawiedliwość we własny sposób pojętą na praskich podwórkach, chce ją teraz uczynić Niemcom. Historia życia w jakiś dziwny sposób splatała się z charakterystycznymi cechami i niby z gejzera wytryskało to z tych młodych głów jakby mimochodem, że po kilku dniach akurat każdy o każdym wiedział tyle, ile trzeba. Może trudno to było nazwać przyjaźnią (wrogość też się nie zdarzała; jeśli kto żywił do drugiego prawdziwą antypatię, co oczywiście nieraz miało miejsce, rozumiało się, że dawanie jej wyrazu należy odłożyć na „po zwycięstwie”), ale „sztama” – to było określenie idealne, i Michał zaczynał żałować tego, co kiedyś uważał za szczęśliwą okoliczność – faktu, że uniknął służby wojskowej.

"Mnichem” ochrzczono go już pierwszej nocy, kiedy miał okazję przysłuchiwać się przechwalaniom się młokosów w dziedzinie ich podbojów erotycznych. Najwięcej mówił „Roland”, młodziutki robotnik z Woli; syn robotniczy i sam prosty wyrobnik, ale bardzo oczytany. Połączenie życia w nieskomplikowanym środowisku, brak pretensji do świata, obycie na podwórkach oraz niesamowita, wyrobiona samodzielnie erudycja, sprawiały, że żadna z koleżanek nie umiała mu się oprzeć. A dziewczyny z robotniczej dzielnicy też były, jak wynikało z jego opowieści, „fest” – zalotne i chętne do „współpracy”, ale nie domagające się potem nie wiadomo czego, potrafiące przejść nad nią do porządku dziennego. No więc opowiadał „Roland”, opowiadali inni (częściowo pewnie zmyślając, żeby nie wypaść blado na tle tak doświadczonego kolegi), a Michał słuchał tego, znużony, usiłując drzemać na twardym posłaniu w chłodnej hali fabrycznej; kiedy zaś „Roland” rozpoczął kolejną tyradę, bardzo niewiele różniącą się od innych (można było po prostu podstawiać „Lusia” pod „Basia”, „Hanka” czy „Wandeczka”), anonsując ją jako „No, to teraz usłyszycie, żółtodzioby!”, Michał westchnął ciężko i począł przesuwać swoje rzeczy w dalszy kąt hali.

– Co, pan zgorszony? – chełpliwie poinformował się „Roland”

– Bynajmniej, towarzyszu broni, bynajmniej – tylko znudzony – odparł flegmatycznie Michał, czym zdobył sobie nie tylko owacje zgromadzonej młodzieży, ale i ambiwalentny pseudonim – „Mnich”, który z radością przyjął, rezygnując z nijakiego i bezbarwnego „Michałowicza”.

Nie został dowódcą oddziału tylko i wyłącznie ze względu na zerowe doświadczenie wojskowe;  jako najstarszy z nich wszystkich miałby do tego pierwszeństwo. Faktyczny dowódca wyznał mu później, że gdyby w życiu Michała pojawił się choćby epizod militarny, na pewno to jemu właśnie powierzono by pieczę nad chłopakami; armia powstańcza cierpiała na ogromną dysproporcję pomiędzy żołnierzami bardzo młodymi oraz starszymi i doświadczonymi, na liczebną korzyść tych pierwszych. Była to, tak mówił dowódca, w gruncie rzeczy armia harcerzy, i to z harcerskim wyposażeniem.

Stąd tak ważne były pierwsze zadania bojowe – przede wszystkim przejmowanie niemieckich magazynów, broni, mundurów. Oddział Michała był umundurowany tylko w niewielkiej części, więc chłopcy z tym większą niecierpliwością czekali chwili, aż będą mogli przykryć swoje cywilne koszule i bluzy czymś bardziej godnym żołnierza, choćby wcześniej trzeba było pozbywać się znienawidzonych naszywek i dystynkcji. Samemu Michałowi było to raczej obojętne, ale nastrój udzielał się, i kiedy już warowali w kamienicy obsadzonej przez Polaków, miał nadzieję, że nie trzeba będzie czekać zbyt długo na znak do wypełnienia zadania bojowego.

Na razie znak nie nadchodził, siedzieli więc na piętrze, wartując z „Huraganem”, na dole zaś czekali „Roland”, „Szkwał”, „Bicz” i inni. Michał uśmiechnął się, myśląc o butnych pseudonimach, jakie nawet najmniejsze chuchro przybiera przed bojem. Były to w przeważającej części nazwy drapieżnych zwierząt, groźnych zjawisk pogodowych czy różnych rodzajów broni, mające sugerować, że kiedy taki oddzialik, niechby najszczuplejszy, zewrze się w potyczce z Niemcami – z Hansów zostanie tylko żałosna marmolada. Prozaicznych kampferów i soldatów zmiotą te wszystkie huragany, buzdygany, niedźwiedzie, wilki i granaty. (Michał nie wiedział jeszcze, nie potrafił powiedzieć, na ile to wyobrażenie jest w istocie płonnym, śmiesznym i skazanym na klęskę – na razie wiele wskazywało na to, że jednak może, że jednak musi się to stać.) Dużo rzadziej przybierano zwykłe, funkcjonujące w obiegu zwykłych imion pseudonimy; zdarzały się też humorystyczne czy odwołujące się do tego, jak na żołnierzy wołała kiedyś matka czy ojciec. Był to jednak margines; margines ludzi zdystansowanych, przede wszystkim zdystansowanych do siebie, co było właściwie zrozumiałe – w takich chwilach, na takich zakrętach dziejów żądanie dystansu nie jest czymś rozsądnym. Michał sam uległ ogromnemu wzruszeniu, gdy rozdawano biało – czerwone opaski; podniosły nastrój unosił się w powietrzu, ktoś zaintonował „W krwawym polu srebrne ptaszę”, ten i ów uronił łezkę, czego później nie wypominano (a gdyby stało się to w innych warunkach, „beksa” nie miałby potem życia!). Chyba pierwszy raz w swoim życiu czuł wówczas, że ulega pewnemu ogólnemu nastrojowi, że nurt jego myśli i uczuć bez trudu włącza się w prąd szerszy, szeroki jak rzeka, łączący obecnych na hali ludzi. W sposób zupełnie naturalny, niemal nie analizując tego, znalazł się wtedy jednym duchem z tymi mężczyznami i kobietami, uroczysty i zdecydowany; nie zastanawiał się nad tym, co może niechybnie stanowić jakiś fałsz czy jakąś głupotę – nie odczuwał tego, co przyzwyczaił się już odczuwać, do tego stopnia, że wydawało mu się, że to jedyny i oczywisty sposób współobcowania z ludźmi – mianowicie, że stoi sam przeciwko jakiejś ogólnej tendencji; wyobcowany, zimny i niezdolny do ich zrozumienia. Dotąd bowiem, nawet jeśli zdarzyło mu się przyłączyć do szerszego ruchu jakiegokolwiek rodzaju, czynił to zawsze z zastrzeżeniami i na swoich warunkach, uprawiał refleksję krytyczną; czuł się z jednej strony wolny, z drugiej bezpieczny. Z trzeciej jeszcze – czuł się okropnie, ale wiedział, że samotnością spłaca się zawsze cenę wolności.

***

Byłby też więc niepomiernie naiwny, gdyby nie przeczuwał, że i tu – walcząc w końcu o wolność – nie skończy w ten sam sposób, jak rozbitek na skale. Wiedział, oczywiście; ta wiedza uzupełniona była jednak o pewność, że tak samo, w odległych od siebie i nieskończenie wyizolowanych uniwersach tej samej klęski, każdy na swojej skale oraz (jeśli można tak powiedzieć, pozwalając sobie na odrobinę antycznego patetyzmu) ze swoim własnym sępem u wątroby, skończy cała mnogość jego współtowarzyszy. Nie wiedział tylko, że w jego wypadku wspólnota walki zakończy się tak prędko i głupio.

Było tak: w drugim tygodniu powstania, czyli w dniach już przykurzonych pesymizmem wynikającym z oglądu sytuacji, ale wciąż jeszcze z tromtadrackim zacięciem i „duchem zwycięstwa”, wynikającym z kiepskiego owej sytuacji oglądu (a prasa powstańcza robiła swoje, i mimo, że Michał załapał się jeszcze na kilka lat powojennej, komunistycznej propagandy, to nigdy nie dotykała go ona tak mocno jak propaganda powstańcza, która z biegiem czasu coraz intensywniej zżerała samą siebie), szedł razem ze „Szkwałem” i „Orką” do sąsiedniej kwatery po prowiant. Ulica nie była opanowana przez Niemców, walki koncentrowały się w innym zupełnie rejonie, a oni nie mieli chwilowo żadnych szczególnych obowiązków. Oddział był rozpuszczony na najbliższą okolicę – tyle, że oni trzej mieli przynieść trochę kaszy i wodę. Szli więc niespiesznie, rozmawiali, dowcipkowali. „Mnich” niemal nie poznawał siebie samego; włączał się w rozmowy tak swobodne i trywialne, w dodatku nie odczuwając z tego powodu żadnego wstydu, iż dochodził do wniosku, że w czasie ostatnich dwóch z górą tygodni zostawił gdzieś za sobą cały zżerający go kwas, całe zadęcie i gorzką refleksję, od zawsze nurtującą go w sercu. Ta zmiana podobała mu się raczej, chociaż widział ją jako tymczasową – spać po nocach nie dawały mu też złe wieści, które brał nieco bardziej niż inni na serio – w całym tym zamieszaniu nie widział żadnej koncepcji, jakiejś szerszej myśli militarnej. Zbywano go, że przecież nigdy nie walczył, że jest gruźlik i mnich, co więc może wiedzieć o wojnie. Odpowiadał, że w czasie, kiedy jego obecni towarzysze broni ganiali w krótkich majtkach z kijem, bawiąc się w wojsko, on studiował taktyki wojenne najgenialniejszych wodzów w historii. Jednak wesoła atmosfera i napięcie bojowe prędko odciągało go od takich myśli i zajmowało czym innym; nie rozmyślał więc nazbyt wiele o położeniu, w jakim znajduje się miasto. Chwilowo istotniejsze było hic et nunc.

I właśnie tu i teraz, na ulicy powstańczego miasta, objawiło się kilkuletnie dziecko – dziewczynka, z palcem w buzi, wyraźnie zdezorientowana, z zaschłymi już na twarzy łezkami, teraz tylko ciekawie świdrująca wzrokiem mijające ją trio.

– O co chodzi? Czemu to dziecko chodzi samo? – zwrócił się do towarzyszy „Mnich”, a kiedy wzruszyli ramionami, zażądał, żeby się zatrzymali.

– Gdzie idziesz, mała? – zagadnął „Szkwał”.

Dziewczynka miała przez chwilę minę, jakby intensywnie się namyślała, po czym rozłożyła ręce i powiedziała:

– Nie wiem.

Zrobiła to z taką teatralnością, że wszyscy trzej się uśmiechnęli, zaraz jednak „Mnich” począł z troską drążyć dalej:

– Gdzie twoja mama?

Wtedy usta dziecka wygięły się w podkówkę, aż młodym żołnierzom ścierpła skóra – co w takiej sytuacji począć?

– Byłam z mamusią przy pompie, po wodę, a potem … chyba się zgubiłam – i dziecko rozbeczało się na dobre.

„Mnich” ukląkł przy dziewczynce, wziął ją pod pachy i zaglądając w oczy, ażeby zmusić do przytomnego ze sobą kontaktu, pytał:

– Skąd przyszłaś? Gdzie z mamusią mieszkacie?

– Na Pańskiej – chlipało dziecko.

Spojrzeli po sobie.

– Przecież to strasznie daleko, za kilkoma barykadami – stwierdził głośno „Orka” to, co wszyscy od razu pomyśleli.

– Jak ty żeś tu przyszła..? – zrezygnowany pytał retorycznie „Mnich”.

– Panowie, jest problem – powiedział po chwili, patrząc na nich. Ich nietęgie miny świadczyły o tym, że jest, istotnie, ale „Szkwał” zaoponował:

– Jaki problem? Idziemy po żarcie dla oddziału, bo po to zostaliśmy wysłani, jesteśmy żołnierzami. Problem, owszem, jest – jakaś facetka miała problem z upilnowaniem sobie dziecka.

Milczeli chwilę, przestępując z nogi na nogę, i wszyscy trzej żałowali, że w ogóle zatrzymali się  przy dziewczynce, że musiała znaleźć się akurat tu, w tym miejscu, w czasie, gdy przechodzili; że wreszcie jakaś głupia, cywilna baba w kolejce po wodę postradała dziecko – jak to w ogóle możliwe? Teraz jednak, mimo tego, co powiedział „Szkwał”, tkwili tutaj jak niebożęta wymyślane przez zawodowo zbolałe umysły antycznych dramaturgów, czekając na rozwiązanie, które jakiekolwiek by było, koniec końców z pewnością okaże się złe.

Ulica była pusta, wyludniona, nikogo oprócz nich nie widzieli ani nie słyszeli – i to też sprawiało, że kwestia pęczniała i rosła.

– Może by tu zaczepić jakiegoś cywila, żeby … – rzucił „Orka”, ale nie dokończył, widząc miny kolegów. Było dość oczywiste, że w kwestii dziewczynki ich rangi wojskowe nie uprawniają do wydawania rozkazów cywilom, a tu trzeba byłoby rozkazu – bo po dobrej woli, w takie dni jak te każdy pilnuje raczej swego…

– Po sanitariuszkę jakąś by … – zaczął z kolei „Szkwał”, ale na to „Mnich” przerwał mu prostym i rozstrzygającym:

– Teraz po sanitariuszkę czy łączniczkę, tam i z powrotem, kiedy można to załatwić szybciej i bez marnowania czasu i zasobów! Ja to dziecko po prostu raz – dwa odstawię na tę Pańską, a wy sobie poradzicie, spotkamy się na kwaterze.

Nawet, jeśli mieli jakieś obiekcje, przyjęli ten komunikat z wyraźną ulga, i pożegnawszy się, przyspieszyli kroku.

– No, to idziemy – na Pańską – powiedział Michał i wyciągnął rękę, którą natychmiast pochwycono. Pochlipywanie z dołu ustało.

***

Przepuszczono ich, mimo utyskiwań i kręcenia nosem, przez jedną i drugą barykadę („Mnich” przezornie ściągnął opaskę i schował ją do kieszeni, by prezentować się jako cywil); nastrój panował nerwowy, jakby coś przeczuwano. Ruch na ulicach mały; Michał ściskał dłoń dziewczynki czując, że poci się i drży znacznie bardziej, niż w swoim oddziale mając Niemców pod nosem. Dopadły go myśli, których unikał, przebywając z opatrzonymi pseudonimami kolegami; o czym nie chciał myśleć „Mnich”, ze zdwojoną intensywnością myślał teraz Michał.

Myślał więc na przykład o Sowietach. Ani z nadzieją, ani z niecierpliwą pretensją. Nikt o zdrowych zmysłach, nie zniekształconych przez naiwny optymizm, nie mógł, jego zdaniem, „z nadzieją i wiarą oczekiwać” Sowietów, mogło to być co najwyżej oczekiwanie zła koniecznego, jakiegoś wykręcającego mordę lekarstwa, i to takiego, po którym rokowania są „na pół” – pacjent albo przeżyje, albo zemrze. Nie miał też do nich pretensji, że tak zwlekają i nie nadchodzą z odsieczą – to jakby mieć pretensje do zimy, że jest zimna.

Faktem jednak pozostawało, że od Sowietów pomocy nie było. Nie tylko od nich zresztą. Michał znał ponurą prawdę – znowu, jak zawsze, byliśmy sami. Ale nie przyznają się do tego spece od propagandy powstaniowej (sam by przecież na ich miejscu tego nie robił, nikt nie karmi wszak żołnierzy defetyzmem), nie poznają się na tym młokosy, których wrzesień zastał nie rozumiejących jeszcze wiele, w krótkich portkach i z procą w ręku. Rozumieli to tacy jak on, ale woleli milczeć, żeby nie gasić ducha. Przede wszystkim – własnego.

Bo noc szła za nocą, śpiący rycerze nie nadciągali od południa, Anglicy od zachodu ani sowieckie kukuruźniki od wschodu; a noce były gwiaździste i bezwietrzne.

***

Kiedy doszli na Pańską, martwą i szarą, jakby zszarzałą od jakiegoś zawieszonego w powietrzu przerażenia, okazało się, że dziecko nie zna numeru kamienicy, w której mieszka z rodzicami. Cóż zrobić – szli sobie powolutku wzdłuż ulicy, zatrzymywali się przy każdym z długich, kilkupiętrowych budynków, i Michał pytał:

– Tutaj?

Dziecko przyglądało się, mrużąc oczy i lustrując dom bardzo dokładnie, przyglądając się kutym balkonom, bramom, mansardom i dachom. W końcu mówiło:

– Nie, jeszcze nie tutaj.

I szli dalej, czemuś bardzo powoli, a powietrze tężało i szarzało, chociaż to był jeszcze sierpień. Z początku ten brak pośpiechu (Michał wiedział, że powinien jak najszybciej przedostać się z powrotem do oddziału; na powrót stać się „Mnichem”, dołączyć do „Orki” i „Szkwała”, jak im obiecał) Michał tłumaczył sobie tak: śpieszyć się nie wolno, bo popędzane dziecko w nerwach nie będzie mogło się skupić i nie rozpozna swego domu, a wtedy wszystko będzie na nic. I szło monotonnie michałowe: „Tutaj?”, a dziecko po raz kolejny i wtóry odpowiadało: „Nie, jeszcze nie tutaj”. I gdy tak w miarę  posuwali się oboje wzdłuż ulicy, powtarzając te same cały czas kwestie, jakby ktoś rozdał im takie mantryczne role w przedstawieniu, Michał popadł w dziwny jakiś trans. Razem z dziewczynką przystawał przy każdym domu, każdej warszawskiej kamienicy, tak samo patrzył, mrużąc oczy. Zapamiętywał. Zawsze, kiedy myślał o tym później, wiedział – to było natchnienie. Nikt już nigdy nie będzie bowiem patrzył na te domy – przestaną istnieć, podobnie jak miasto całe, które zamieni się w jedno dymiące siedliszcze, miasto duchów, stolicę umarłych, rozstrzelanych, rozszarpanych i spalonych.

I tak, numer za numerem, powoli, spokojnie, jakby w hipnozie, posuwali się – dorosły i dziecko, przyglądając się uważnie murom, uroczyście je lustrując, każdy dom, jak w jakimś rytuale, podsumowując inkantacją: „jeszcze nie tutaj”. W pewnej chwili, w zupełnej, zawiesistej ciszy, spoza której może i dochodziły jakieś odgłosy, ale jakoby oddzielone firaną pylistego milczenia, rozległ się przedziwny dźwięk – Michał nigdy wcześniej nie słyszał czegoś podobnego – powtórzony po sześciokroć szmer, jakby ktoś nakręcał wielką, sprężynową machinę, albo jakby rzęziła zdychająca krowa. Za każdym takim dźwiękiem dreszcz szedł przez kręgosłup, coś unosiło włosy na głowie, cierpła skóra. Potem chwila ciszy – i tę chwilę ciszy Michał wykorzystał, by zabrać dziecko i przypaść do bramy, co, jak się później okazało, byłoby okropnym błędem, gdyby byli nieco bliżej pola rażenia „krowy” – rozległ się potworny, przepotężny huk, a widniejąca przed nimi w perspektywie ulica podniosła się słupem ognia, wysokim na kilka metrów. Frontowe ściany położyły się jak papierowe karty, odsłaniając rozpadające się mieszkania i klatki schodowe, które natychmiast zaczynał trawić ogień, i rozlewała się po nich osobliwa, smolista maź…

Po około pół godzinie (wcześniej siedzieli oboje, skuleni, wciąż w tej samej bramie) ukazał się ich oczom przedziwny widok – do pewnej wysokości ulica przypominała z grubsza zwykły, miejski korytarz pomiędzy starymi kamienicami, nie licząc powybijanych tu i ówdzie szyb, od pewnego momentu zaś przedstawiała krajobraz księżycowy, z poszarpanymi murami i porozrywanymi balkonami. Wtedy to właśnie Michał usłyszał:

– To tutaj – dziecko wskazywało ostatnią z ocalonych kamienic.

***

Próżno było, oczywiście, szukać jakichkolwiek przejawów życia w mieszkaniach – wszyscy siedzieli już od jakiegoś czasu po piwnicach.

W pierwszej, ku zgrozie Michała, dziecko nie rozpoznało nikogo ani też na odwrót; w drugiej na szczęście zidentyfikowało sąsiadów, w trzeciej – padło w ramiona roztrzęsionej matki, zachowując zupełny spokój, aż Michał dziwił się, jak z tak rozedrganej i neurotycznej matki wyszła tak stoicko do świata nastawiona latorośl. Czuł się zresztą zażenowany, przyjmując zapłakane i zasmarkane podziękowania i rzucanie się do stóp i już – już chciał się dekować z tego najmniej wygodnego otoczenia, kiedy to przez piwniczno – cywilną wrzawę przebił się dźwięk sześciokrotnego jakoby szurania ciężkim meblem po podłodze, a potem piekło wybuchło znowu, gdzieś niedaleko, a ludzie ze szlochem i jękiem przywarli do ścian i mebli, naprędce ściągniętych z mieszkań.

***

To, co nastąpiło później, sprawiło, że Michał zaczął wątpić. Nie tylko wątpić w sensowność powstania, nie tylko w sensowność w ogóle; dni przeżyte w piwnicy sprawiły, że wyrosło w nim wątpienie w najszerszym, globalnym tego słowa sensie; wątpienie, do którego miał, owszem, skłonności już wcześniej, ale ograniczał je do swojego życia, swojej osoby i swoich własnych niemocy. Niemoc, jaka pokazała się być udziałem stłoczonych w podpiwniczeniu lokatorów Pańskiej, a także – miał tego pewność – tysiącom innych warszawiaków w setkach innych piwnic, pchnęła go do dwóch wniosków (oczywiście później, już po wszystkim; w czasie trwania bowiem tego koszmaru mózg miał jakby ściśnięty, a ducha startego w proch; ostre, krystaliczne bryłki z resztkami człowieczeństwa, które podchodziły mu do gardła w dniach głodu, dając kwaśny, chemiczny posmak). Że, po pierwsze, człowiek jest raczej wyposażony w duszę, a przynajmniej coś, co jak daimonion albo pies – towarzysz, przygląda się biologicznym stanom ciała i przezywa je raz jeszcze, jakoś bardziej i inaczej; stanowi nieustanny komentarz, jakby księgę przypisów – i tu każdy ma inną, bo każdy ma własną indywidualną duszę. Drugi wniosek był ten, że to raczej niedobrze – że człowiek tę duszę posiada, że jest czymś wyższym od zwierząt, że jest, faktycznie, zwieńczeniem w koronie stworzenia. Bo jej posiadanie jest może atutem w rzadkich, historycznie rzecz biorąc, chwilach spokoju i prosperity. Wtedy służy ona do tego, żeby delikatnie grać na harfie, pisać księgi, uprawiać nauki, czasem – kochać. Może. Służy ona, oczywiście, również do czynienia rzeczy dogłębnie złych, bo z niej pochodzi tak wielkie zło, jak i wielkie dobro – ale ogólnie rzecz biorąc, da się jakoś to przeboleć; uznać, że „tak świat nie wygląda”, a przynajmniej nie cały, zrównoważyć płacz śmiechem, a deszcz – słońcem.

Ale to jest przecież tylko mały wycinek dziejów ludzkości, te tak zwane „dobre czasy”; to jest mały wycinek lądów zamieszkałych przez plemiona i narody, te „dobre miejsca”, w których jest możliwe istnienie jakichkolwiek „dobrych czasów”. (Gdyby Michał miał wolność mówienia, gdyby mówił, co chciał; gdyby był w stanie robić coś więcej, niż całymi dniami przesiadywać pod ścianą w obu dłoniach i gdyby wiedział, że jego mówienie będzie oznaczać coś więcej, niż pomnożenie cierpienia tych ludzi, mówiłby o wszystkich wojnach i rzeziach od początku dziejów świata; o wielkich masakrach biblijnych, o najgorszych błotach – umieralniach z frontów Wielkiej Wojny, o pogromach kozackich na rubieżach Rzeczpospolitej, o wojnach plemion indiańskich w Ameryce i o poczynaniach Azteków – to była bowiem tkanka historii świata – bowiem jeśli coś żyje, to dzięki temu, że płynie w nim krew, a więc i historia była żywa dzięki ustawicznemu upływowi krwi.) W czasach złych i szorstkich, w czasach strachu i pogromu, dusza niczego nie wytwarza i niczego nie budzi; nawet jeśli, to tylko pogarsza cierpienia. Niczym jest przecież ból zaszczutego psa przeciwko bólowi zaszczutego człowieka – ten drugi, oprócz tego, że boleje, to jeszcze antycypuje, drży, uprzytamnia sobie ogrom szkód, w ogóle – ma niepomiernie więcej do stracenia. Pociechy metafizyczne i duchowe nikną gdzieś i oddalają się, kiedy kolejny tydzień trzeba wypróżniać się do wiadra, z którego korzysta dwadzieścia innych osób, a świeżej wody nie widziało się kilka dni. Wątpienie – przede wszystkim wtedy, kiedy już, wywleczeni z piwnicy, z uniesionymi w górę rękoma byli pędzeni pod kolbami niemieckimi, i Michał znalazł się blisko Niemca, trzymającego uniesiony karabin. Popatrzył na niego, z niechęcią podnosząc wzrok – świeciło słońce i Niemiec mrużył oczy; miał twarz młodą, ale nieszczęśliwą i zmęczoną, wykrzywioną absurdalnie z powodu rażących w nią promieni słońca, sprany i znoszony mundur, zniszczone buty. Z głodu i ogólnego osłabienia widok sylwetek ludzkich zaczął się w oczach Michała rozmywać; szedł mechanicznie. Nie widział w tej chwili żadnej różnicy pomiędzy którymkolwiek z pędzonych cywilów, a tym Niemcem; pomiędzy tym Niemcem a sobą – było mu najzupełniej wszystko jedno. Gdyby mógł zażyczyć sobie wybawienia, chciałby go dla wszystkich lub dla nikogo; ale jeśli jego brak oznaczałby definitywny i nagły koniec wszystkiego – tego najbardziej by pragnął.

***

Dlaczego Michał nie odłączył się od cywilów z Pańskiej, nie wydostał z tej piwnicy, nie dołączył (lub przynajmniej nie usiłować dołączyć) do swojego macierzystego oddziału, lub do jakiegoś innego oddziału powstańczego?

Cóż, na początku nie było to po prostu możliwe. To, co działo się w okolicach Pańskiej (czy też tego, co z niej pozostało), było niepodobne do czegokolwiek, co działo się wcześniej. Nie tylko dla Michała, który nigdy w życiu nie był na froncie. Było w piwnicy kilku mężczyzn, którzy przed wrześniem otrzymali nawet karty mobilizacyjne; jeden był pod Tomaszowem, drugi pod Kockiem. Ich zdaniem również poza murami piwnicy działo się coś, co nie przypominało niczego znajomego; niczego, co już widzieliby w swoim życiu.

Kiedy nic się nie paliło, nie ryczały „krowy” i nie eksplodowały pociski, często było słychać Niemców. Z tego powodu Michał pozbył się pistoletu i biało – czerwonej opaski, dyskretnie zagrzebując je w pryzmie węgla. Pomyślał, że kiedy tu przyjdą i znajdą u niego te rzeczy, mogą rozstrzelać go na miejscu, zamiast – jak innych – nieco później, na jakimś podwórku, pod jakimś murem. Początkowo się tym nie przejął i tym usilniej zapragnął je mieć przy sobie, ale przyszło mu do głowy, że konsekwencje mogą rozszerzyć się na wszystkich lokatorów podpiwniczenia. Co prawda śmierć czekałaby ich w wypadku wtargnięcia Niemców prędzej czy później; Michał nie łudził się nawet co do tego, że mogłoby być inaczej, ale pomiędzy wyjściem z piwnicy a dotarciem na miejsce egzekucji zawsze mógł wystąpić jakiś błąd; mogli pomylić się w rachunkach. Bywało nieraz, że pociągi jadące do Auschwitz stawały gdzieś w polach, zawracały, a ich ludzka zawartość rozpierzchała się; że więźniowie przeznaczeni do rozstrzelania byli rozpuszczani z powodu jakiejś ekstraordynaryjnej sytuacji – chodziło zwykle o bałagan w administracji lub o jakiś nagły wypadek, który dawał priorytet  innemu działaniu. W takim wypadku Niemcy najczęściej bez żalu rezygnowali z mordowania – na ile Michał znał ich modus operandi, miał wrażenie, że nigdy nie było to dla nic osobistego. Mieli za zadanie wykonać jakiś plan; jeśli w grę wchodziła przy tym likwidacja pewnej liczby ludzi, należało to zrobić. Jeśli plan się zmienił, naturalną koleją rzeczy było od tego odstąpić. Było to działanie metodyczne, momentami niemal mechaniczne, na sposób maszyny. Tym różnili się od bolszewików – ci drudzy byli jak fala brunatnej, powodziowej wody; jak zastęp szarańczy albo ogień, który trawi palną polanę – spontaniczna, nieprzewidywalna, nie do zatrzymania.

Tak też i „Mnich” przedzierzgnął się z powrotem w Michała, pozbył się swoich atrybutów powstańczych i skurczył znów do roli biernego obserwatora, w żadnym stopniu nie zżytego z ludźmi, z którymi przyszło dzielić mu los. Nie sposób było się tu zresztą zżyć; ściśniętym w piwnicy, pozbawionym tytułów do heroizmu, głodnym, spragnionym, zainfekowanym dyzenterią, czerwonką i strachem, że za chwilę Niemcy wrzucą tu granat ludziom dużo trudniej jest budować braterstwo. Smród, strach i poniżenie to nienajlepsze spoiwa do tworzenia wspólnych historii. Michał widział to bardzo dobrze, i w pewnym sensie poczuł ulgę – znów był w dobrze sobie znanym miejscu; będąc częścią czegoś w oddziale powstańczym, odczuwał to jako coś dla siebie nowego i obcego. Tym razem znów był w obsadzony w ponurej roli tego, kto czeka na bohatera, co udał się w długą i niebezpieczną drogę, aby dokonać wielkich czynów – strach jednego i drugiego jest porównywalny, lecz bohater ma pewność (zna przebieg swoich losów w czasie rzeczywistym) i nadzieję glorii – ten, kto czeka, ma zaś tylko trującą bierność, brak zasług i miejsca w historii.

Potem, kiedy odgłosy walki w tych okolicach było słychać z nieco mniejszą intensywnością, kilka kobiet poszło znów do pompy uzupełnić zapasy. Długo nie wracały (ich bliscy w myślach już odprawiali im pogrzeby), a kiedy w końcu przyszły, znienawidzono je – nie miały wody. Opowiedziały wtedy, że armia powstańcza przestała respektować podział na godziny cywilne i wojskowe. Kiedy chciały wziąć wodę, korzystali z niej żołnierze – wynosili kocioł za kotłem. Mówili, że to dla szpitala. Kobiety na to, że cywile w piwnicach też mają szpital, pewnie nie gorszy niż „ten tam dla panów bohaterów”. Wtedy żołnierze (w wersji jednej z kobiet był to jeden żołnierz, w wersji pozostałych – co najmniej trzech) zaczęli odganiać je kolbami i grozić egzekucją.

Właśnie tego dnia Michał podjął decyzję, że nie wraca, choć oczywiście nie miał pewności, czy baby wszystkiego nie zmyśliły. Było przecież prawdopodobieństwo, że mówiły prawdę (co jeszcze w tych szalonych czasach mogło się wydawać zupełnie nieprawdopodobne? Wszystkiemu trzeba było dawać wiarę, bo wszystko mogło się zdarzyć), i w takim wypadku Michał obawiał się rozstrzelania za niesubordynację (w końcu podjął samowolną decyzję o odłączeniu się), a może nawet dezercję.
***

Oczywiście, dzień zagłady piwnic cywilnych musiał nadejść, było to dla pana Michała całkiem jasne i logiczne. Jeszcze przed wojną miał fatalistyczne przeświadczenie, że „będzie gorzej”; że cokolwiek by się nie działo i jak człowiek nie mościłby się w swoim życiu niczym ptak na gnieździe, wszelka stałość jest złudna i pozostanie właśnie tym, czym jest gniazdo: zbitką słomy, ziemi i traw. Gniazdo, nawet wysokie gniazdo drapieżcy na sinych wierchach Czarnohory, jest tworem kruchym. Trwa tyle, ile ma trwać, i ani chwili dłużej – może opierać się wichrom i niepogodzie – jeśli jest dobrze sklecone, i czuwa nad nim, rozkładając skrzydła, orzeł o posępnych oczach, tylko przez jakiś czas (nachmurzony wzrok Marszałka pod rozłożystymi brwiami, jego naprężone ramiona i mundur tak szary, że aż błękitny, z odznaczeniami rozlanymi na piersi jak jezioro, stają panu Michałowi przed oczyma zawsze, gdy o tym myśli). Przychodzi zima albo szczególnie uporczywy wiatr – i gniazda przepadają, i nie jest to wbrew naturze; ona nie rozpacza po roztrzaskanych gniazdach ani rozdartych pisklętach – to konieczny rachunek, którym spłaca cykl swojego trwania.

Owo „będzie gorzej” wydawało się Michałowi zasadą trwania społeczeństw ludzkich. Czuł się czasami niewdzięcznikiem z powodu snucia takich wizji, zwłaszcza w czasach względnej prosperity; zwłaszcza, gdy porównywał swój sposób życia z życiem warstw znacznie uboższych albo z tymi, o których czytał w pobożnej prasie, że żyją gdzieś w nędzy i niewiedzy na dzikich kontynentach. Wiedział jednak, że ich istnienie jest zarazem potwierdzeniem jego pesymizmu. Nie byli go w stanie zbić z tropu radośnie gadający o postępie architekci społeczni. I cóż z tego, myślał im w odpowiedzi, że współcześnie człowiekowi przypada więcej zboża, ziemniaków i mięsa na głowę niż w wiekach dawnych; że jeździ automobilem i pali światło elektryczne, że podróżuje koleją żelazną i samolotem? Zbrodnia jest zawsze zbrodnią, czy to na tle rozświetlonego miasta pełnego automobili, czy to na tle grodu wzniesionego z drewna. Koleje, czołgi i samoloty usprawniły wojnę; zwiększanie się bogactwa postępuje wraz ze zwiększaniem się ubóstwa; tam, gdzie otwiera się przed ludźmi więcej szans, tym prędzej będą skłonni pognębić bliźnich w walce o najbardziej łakome kąski.

Wybuch wojny, choć był niewątpliwie dla niego wstrząsem, nie był jednak szokiem. Przecież spodziewano się jej; a kto miał oczy do patrzenia i uszy do słuchania wiedział też, że bitna polska armia nie rozbije w perzynę niemieckich czołgów, a przynajmniej nie od razu. Atak Sowietów, długa i ciężka okupacja, faktyczna bierność, a potem klęska sojuszników – było to jak amfilada, w której zamiast pokoi stoją nieszczęście za nieszczęściem, i nie ma nieszczęściom końca. Powstanie – kolejna konieczność, kolejne zamieszanie w krwawym kalejdoskopie zdarzeń wojennych, jego powolny i bolesny, i bardzo kosztowny kosztem życia setek młodych ludzi upadek – dalsze porażki, bo oto będzie gorzej i gorzej. W końcu był tu, w tym punkcie zaciskającej się i zawężającej spirali klęsk – już nie tylko jako punkt w ludzkiej fali podbitego, pokonanego i upokarzanego narodu – teraz rozmiar nieszczęścia był zwielokrotniony jego indywidualnością. Śmierć odnalazła go zaszczutego na tej niewielkiej, cuchnącej strachem i rozkładem powierzchni, i zataczała coraz mniejsze kręgi nad jego zrezygnowanym ciałem. Jakie mogło być następne „gorzej”? Ponura konieczność wyznaczała nieuchronny koniec tego azylu – albo będą to Niemcy i zadana przez nich śmierć, albo cudowne uwolnienie na dalsze nieprzeliczone cierpienia. Z tą myślą, jak Żyd z modlitwą przypominającą o tym, że Pan jest Jeden, wstawał ze snu, przepędzał dzień i kładł się spać.

Czekał na kolejny akt zdarzeń, tak jak pod koniec dnia czeka się na noc.

***

I ten dzień, rzecz oczywista, nadszedł. Pan Michał nie byłby zdziwiony, w końcu przygotowywał się do niego od początku swojej przymusowej bytności w piwnicy; jego nastawienie duchowe było nastawieniem ascety, który odciął się od wszelkich nadziei, oczekiwań i rozczarowań – osmalony węglem, przy którym miał posłanie, wychudły do granic możliwości i apatyczny przywitałby nawet niemieckie „Komm raus, komm raus!” z błogosławieństwem – gdyby tylko nie musiał być tu z tymi wszystkimi ludźmi. Tak irracjonalnie czepiali się życia, i z jakiegoś powodu tak im było z tego życia szkoda rezygnować (Michał zachodził w głowę, czego w tej sytuacji szkodować, w końcu doszedł do wniosku, że ten ślepy conatus, bezrozumny popęd do zachowania istnienia, jakkolwiek parszywe by ono nie było, jest naroślą, torbielą, którą nabywa się wraz ze spłodzeniem potomstwa – widocznie, pomyślał, następują wówczas w umyśle nieodwracalne zmiany, które zniekształcają trzeźwy ogląd rzeczywistości)! Zachowywali się zupełnie bez godności, zaszczuci strachem; jednocześnie nienawidzili Niemców jakimś dzikim, rozrywającym rodzajem nienawiści, ale też byli ich gotowi całować po nogach, jeśli miałoby to im albo ich dzieciom uratować życie. W Michale też powstała dwoistość, ukształtowana przez te wszystkie dni, gdy oddychał smrodem ich strachu, skiśnią niepokoju przemieszanego z idącą wbrew oczywistości nadzieją. Dwoistość polegała na tym, że było w nim jednocześnie współczucie i obrzydzenie. Nie potrafił tego wyjaśnić, ale gdyby tylko mógł, osobiście wyniósłby na rękach każde dziecko i każdą kobietę, umieszczając je w bezpiecznym miejscu. Gdyby ktoś kazał mu strzelić sobie w głowę, w nagrodę ratując życie tym cywilom, zrobiłby to bez wahania, a tylko z ulgą. Uważał, że skoro ludziom tym tak bardzo zależy na zachowaniu i przedłużeniu życia, to w jakiś niewytłumaczalny sposób na nie zasługują.

Z drugiej zaś strony, miał serdecznie i dogłębnie dość ich uporczywej woli życia i pretensjonalnych złudzeń. Marzył o tym, żeby zniknęli, żeby przestali zanieczyszczać przestrzeń swoimi głupimi nadziejami i roszczeniami przetrwania. Złapał się na tym, że w równej mierze wyczekuje swojej, jak i ich zagłady – z tym, że swoją miał nadzieję ujrzeć jako zakończenie ziemskich cierpień, oni – mogliby zniknąć, byle tylko przestali się naprzykrzać.

I tak, jak mógł się spodziewać – wraz z chrapliwym „Komm raus!” uderzyły w strop piwnicy rozgłośne lamenty, rozdzierające krzyki, błagania. Michał krzywił się. Dobrze, że z powodu wycieńczenia poruszał się niemal automatycznie, wrażenia odbierał w sposób przytłumiony i jakby z oddali – inaczej nie mógłby znieść, zniszczyłby go ten ogrom ludzkiej paniki.

Kiedy wraz z innymi, unosząc do góry wysoko obie ręce, po raz pierwszy od bardzo wielu dni wyszedł na zewnątrz, dosłownie oślepiło go światło słoneczne. Zmrużył oczy, ale niewiele to dawało – widział świat w czarnych i złotych plamach, jakby obudził się ze snu w letnim ogrodzie, na wskutek zbiegu okoliczności zasnąwszy w miejscu pozbawionym cienia. Kontury ulicy rozmywały się i chwiały, suche gardło paliło. Czuł, że idzie, śmiesznie przestępując z nogi na nogę, jak drewniana, nakręcana zabawka, potykając się i nierówno oddychając. Podniósł skołowany wzrok do góry i spojrzał na Niemca, który zrównał się z nim, pilnując kolumny.

Miał bardzo młodą twarz, wykrzywioną od słońca do niemożliwości. Pod półprzymkniętymi powiekami drżały mu gałki oczne, jakby właśnie zapadał w sen. Wyglądał jak na skraju choroby lub wycieńczenia. Miał lekko rozchylone usta i niezdrową barwę twarzy. Michał ze zdumieniem spostrzegł, że mimo, iż patrzą sobie w oczy (w stuporze, w jaki zapadł, trudno mu było odwrócić wzrok), Niemiec nie reaguje. Normalnie krzyknąłby coś pogardliwego w swojej jazgotliwej mowie, uderzył gapiącego się Polaka albo pospieszył go kolbą – nic z tych rzeczy jednak nie nastąpiło. Patrzyli sobie w oczy półprzytomnie, jak dwaj śmiertelnie chorzy, i wtedy Michał zrobił coś, czego wielokrotnie potem żałował, czego poza tym nie potrafił wytłumaczyć – ale nigdy nie dało się już tego odwrócić.

Nie opuszczając rąk, przeszedł za plecami Niemca, wyminął go i przylgnął do muru, który wymijała właśnie kolumna prowadzonych przez Niemców cywili. Żołnierz widział to, ale nawet nie zareagował prócz tego, że lekko potrząsnął głową – ale tylko sam dla siebie, aby się otrzeźwić, aby otrząsnąć się z chorobliwego stanu, żeby odegnać czające się gdzieś w głębi torsje.

Oddychając głęboko, Michał stał tak, przyciśnięty do załomu w ścianie, przez długi czas, aż nogi odmówiły mu posłuszeństwa, zgięły się w kolanach. Usiadł, trzęsąc się cały. „Ocalałem” – pomyślał, obracając to słowo w świadomości, bawiąc się jego brzmieniem. Nie odczuwał euforii. „Ocalałem” – pomyślał z goryczą.

W tym momencie usłyszał z oddali serię strzałów. I jeszcze więcej, i jeszcze. Strzelano bardzo długo. „Zamordowali ich wszystkich” – pomyślał, a potem raz jeszcze: „Ocalałem” – i zapragnął pobiec ulicą, wybiec na spotkanie pierwszego niemieckiego patrolu, zamachać rękami, dać się zabić.

Nie miał jednak na to siły.

Nad miastem zapadła noc i zrobiło się bardzo zimno. Ohydny fetor, który unosił się w powietrzu w dzień, nieco zelżał. Od Wisły i jej nadpalonych mostów zawiał wiatr.

Michał podniósł się i dokuśtykał do piwnicy, z której dziś wyprowadzili wszystkich jej lokatorów Niemcy. Tam zawinął się w stertę derek, które znalazł na podłodze (ich właścicieli pewnie już zasypano, żeby zrobić miejsce dla nowych rozstrzeliwań), oparł się na stercie węgla (wrócił na stare miejsce – pod tym względem był jak inni, każdy zawsze wraca) i zapadł w długi sen bez snów.

Ocknął się, wyczuwając czyjąś obecność, i zobaczył pyszczki szczurów tuż przy swojej twarzy. Zwierzątka ciekawie obwąchiwały jego posłanie. Odwrócił głowę, szczury spłoszyły się i cofnęły nieznacznie, a Michał spał dalej, jakby chciał przespać swoje odratowane życie i swoją odroczoną bezterminowo śmierć.

***

– Mnich! Mnich!

Michał odwraca się dopiero za drugim razem. Nie jest łatwo usłyszeć kogoś, kto krzyczy, ale przez ściśnięte gardło, jakby chciał i nie chciał być usłyszany jednocześnie.

Zakurzoną ulicą idzie dwóch ludzi – w jednym, tym, który krzyczy i wymachuje rękami, Michał rozpoznaje „Orkę”, swojego towarzysza broni. Towarzyszy mu ktoś od niego doroślejszy, rosły mężczyzna o czarnych, gęstych włosach, z brodą, wyprostowany i jak gdyby ustawicznie przyczajony. Michał przyjrzał mu się bliżej, próbując rozpoznać go jako współżołnierza – ale nie potrafił, widocznie nie znał tego człowieka. Nieznajomy miał hardy i leniwy zarazem wyraz twarzy; spod półprzymkniętych powiek zadziwiająco energicznie wodził oczyma w prawo i w lewo. „Co za nieprzyjemny typ” – pomyślał Michał, czując doń od razu jakąś dziwną niechęć; żałując, że zaczepił go „Orka” – będzie teraz musiał nawiązać z czarniawym znajomość.

Oczy czarniawego spoczęły na „Orce”, nieufnie łyskając w stronę Michała, jakby chciał spytać, kto to jest, i czy koniecznie trzeba z nim rozmawiać?

– W porządku, to nasz! – mówi podekscytowany „Orka”. Nie zmienił się wcale, przerośnięty dzieciak. Dziwne było go widzieć po tych wszystkich dniach, niedraśniętego.

– Mnich – przedstawia się Michał, patrząc gdzieś w bok, i podaje dłoń mężczyźnie. Podaje ją niedbale – nie ma ani energii, ani ochoty rozmawiać. Tamten jednak chwyta dłoń Michała energicznie i patrzy mu twardo w oczy, jego uścisk jest żelazny. Przez mgnienie oka przez jego twarz przechodzi grymas; Michał jest pewien, że nie zrobił dobrego wrażenia. Nie dba o to.

 – Byliśmy razem w oddziale – konspiracyjnie obwieszcza „Orka”.

 – A więc jednak żyje ktoś z twojego pierwotnego oddziału? – pyta czarniawy niemal z pretensją w głosie.

 – Wszyscy inni zginęli… – „Orka” zwraca się do Michała, po czym objaśnia towarzyszowi – „Mnich” zaginął w akcji dość szybko, też myśleliśmy, że nie żyje. Myśleliśmy, że jest pierwszym zabitym, a tu – proszę … – prostolinijna twarz „Orki” rozjaśnia się w uśmiechu.

– Niemcy przyłapali mnie z cywilami, cudem uniknąłem rozstrzelania – objaśnia enigmatycznie Michał, mając nadzieję, że nie brzmi to jak tłumaczenie. Nie ma zamiaru tłumaczyć się temu napuszonemu cudakowi.

Przez chwilę stoją w bramie, za którą rozciągają się zniszczone kwartały, i patrzą na siebie. W końcu „Orka” mówi:

– Dlaczego masz jeszcze na sobie mundur? Zrób to, co my – zakonspiruj się. Wychodzimy razem z ludnością cywilną, bo nie wierzymy Niemcom.

Michał otwiera i zamyka oczy. Istotnie, obaj są ubrani po cywilnemu, ale trochę operetkowo – czarniawy ma na sobie za ciasną koszulę i zbyt szerokie spodnie, „Orka” nosi granatową marynarkę i pumpy, które potęgują wrażenie, że jest przerośniętym dzieckiem.

– Panowie – mówi – nic nie wiem o powstaniu, nic nie wiem o wychodzeniu. Dziś wyszedłem z na wpół zasypanej piwnicy, od trzech dni miałem w ustach tylko gruz. Chciałem znaleźć gdzieś wodę. Niemcom, oczywiście, nie wierzę w ani jedno słowo – ale nie wiem, na co dokładnie jesteśmy z nimi umówieni.

„Orka” potrząsa głową, spojrzenie mu pochmurnieje.

– Nic ci dać nie możemy. Po ewakuacji wieś da nam pewnie pić i jeść. Chodź, poszukamy ci cywilnego ubrania. Nie możesz wyjść stąd jako powstaniec, to się źle skończy.

Czarniawy włączył się gwałtownie:

– Oczywiście, prędzej czy później będziemy walczyć dalej. Nie jesteśmy dezerterami. Rzecz w tym, żeby znów złapać za broń w sytuacji, gdy Niemcy rozstrzelają już tamtych, którym obiecali kombatancką ewakuację.

„Gdzieżbym śmiał wątpić w twój heroizm” – myśli ironicznie Michał, współczując biednemu „Orce”, że po stracie wszystkich swoich kolegów musiał trafić akurat na takiego durnia. Głośno zaś mówi:

– Idę z wami.

Przełyk piecze. Myśl o wodzie staje się tak intensywna, że aż nieznośna, ale jest coś jeszcze. Coś jeszcze uwiera, coś się nie zgadza. Po kilku chwilach milczenia, rzuca w przestrzeń:

– Bardzo długo byłem odcięty od informacji. Ostatnie dni, po tym, jak uniknąłem rozstrzelania, praktycznie całkiem przespałem. Mówicie o układzie z Niemcami, o ewakuacji… Czy to znaczy, że..?

– Tak – bardzo szybko odpowiedział „Orka” – powstanie upadło. Trwają pertraktacje.

***

Jeszcze przez jakiś czas czarniawy (okazało się, że w powstaniu występował jako „Zjawa” lub „Hucuł”, a w przedwojennej armii ponoć dosłużył się stopnia porucznika) opowiadał, dlaczego bierze z „Orką” udział w ewakuacji cywilnej. Michał słuchał tego lekko uśmiechnięty, bo wbrew intencjom opowiadającego, brzmiało to jak tłumaczenie. W końcu jednak znużył się i westchnął:

– Ależ ja bardzo dobrze rozumiem. W końcu zamierzam zrobić to samo…

Czarny pogrzebał w kieszeni na piersi i wyciągnął stamtąd zawiniątko.

– Mam jeszcze jeden dobry powód, żeby żywym wyjść z tego kotła. Od dwóch lat jestem żonaty, a syna jeszcze nie mam… I czas, żebym to zmienił! – w jego głosie zawibrowała duma.

„Oczywiście” – pomyślał – „takich ogierów przez rozrodem nie powstrzyma nawet hekatomba”.

– Skąd wiesz, może masz syna, z tamtą sanitariuszką? – wyrwał się „Orka”.

– Może – odparł zadowolony „Zjawa” – ale syn z mojej żonki będzie piękny, bo i ona jest piękna, taką kobietę to ogląda się w teatrze albo na obrazie. A ja już niedługo będę ją miał we własnym łóżku!

Michał przewrócił oczami, ale nie mógł uniknąć widoku fotografii, jaką czarniawy podstawił mu pod samą twarz.

Zobaczył i – na chwilę zaniemówił.

– Ha, tak żem właśnie myślał! Wystarczy spojrzeć na nią, a mowę odbiera! – cieszył się ten patentowany idiota („Faktycznie piękna” – powiedział Michał, żeby nie dać nic po sobie poznać), czarniawy mówił dalej, ale Michał zamknął uszy; postanowił nie słyszeć, co tamten ma do powiedzenia.

„Nino, Nino … Co uczyniłaś? Czy na tyle właśnie się wyceniłaś? Czy tyle warta jest twoja grafitowa czerń, twój wdzięk, twoja dusza, dumna i ostra jak grań czarnohorska? A może to złudzenie, że tę duszę miałaś, Ninko..? Może jak zawsze bierzemy piękno za wyraz jakiejś nieistniejącej głębi..?” – myślał. Mimo wszystko było mu jej żal.

***

Na zgliszczach półspalonej kamienicy kręci się trzech mężczyzn, najwyraźniej pijanych. Mają mały wózek dziecięcy, na który ładują szabrowane przedmioty. Dwóch z nich odłącza się i ostrożnie idą w głąb chwiejnego osmalonego szkieletu, który odsłania wnętrza mieszkań. Jeden, otyły, z wylewającym się brzuchem, pełni wartę przy „dobytku” – zapala papierosa, mruży oczy, przysiada na stercie gruzu.

– Czekajcie no – pręży się czarniawy – zaraz załatwimy łachy dla Mnicha. Takie ścierwo, zaraz będą nam płacić kontrybucję, do powstania pewnie dupy nie ruszyli, chlać tylko i kraść potrafią; zaraz odbierzemy co nasze…

„Orka” i „Mnich” patrzą po sobie, ale „Zjawa” jest już przy szabrowniku, mówi coś do niego gwałtownie. Tamten, pijany, wzbrania się i macha rękoma, „Zjawa” nie ustępuje. Zaczynają się szarpać.

– „Zjawa”, wracaj! Poradzimy sobie bez tych mętów! – krzyczy „Orka”.

Czarniawy nie potrafi się jednak powstrzymać, jakby nie chodziło tu tylko o ubrania. Coś wstrzymywanego kotłuje się w nim i wybucha, może nadmiar testosteronu, może wściekłość przegranej; okłada grubego z furią.

„Mnich” i „Orka” biegną w ich kierunku, chcąc zdążyć, zanim tamci dwaj przybędą na odsiecz wspólnikowi. Na nic – coś błyska w słońcu, „Zjawa” zgina się w pół i za chwilę leży na bruku, trzymając się za brzuch z wytrzeszczonymi oczyma.

Sprawca – pewnie dawny praski błatny, złodziej albo inna kanalia, przerażony, cofa się, by w końcu rzucić się do ucieczki. Nikt go nie goni.

Michał kuca przy czarniawym, który leży z nożem wbitym pod żebra. Patrzy ze smutkiem, jak umiera pułkownik, którego nazwisko nosi Nina.

Nie cieszy go to. Czy martwi..? Żal, że tak głupio, że bez sensu – że udało się przeżyć powstanie, a na sam koniec – coś takiego … Cóż, każdy jest kowalem swego losu – mówi do siebie Michał, po czym uderza go, jak dalece sam nie wierzy w tę myśl, w odniesieniu do siebie.

Przecież wie, co się stanie, i ma to postać gęstego, gnącego się w mózgu determinizmu.

– Mnich, chyba musimy go pochować – dochodzi go z tyłu chlipanie „Orki”.

Wie, co się stanie, na Boga, wie to z przerażającą precyzją, jego chcenie lub niechcenie nie mają tu nic do rzeczy, tak po prostu będzie – i nie ma od tego odwrotu. Wyjdzie z miasta, odnajdzie Ninę, ożeni się z nią, ona urodzi syna. Ale potem on będzie mógł umrzeć, nareszcie, i inni przejmą konieczność ciągnięcia życia, jak bagażu, jak nawisu, przez świat – on odpocznie, i nigdy już nie będzie musiał się tak absurdalnie, tak jałowo męczyć. Sam ze sobą. To, co będzie pomiędzy tą chwilą, początkiem października 1944 roku; chwilą, w której ciało „Zjawy” powoli zaczyna stygnąć, a inną, nieznaną chwilą, w której pan Michał sam wyda swoje ostatnie tchnienie – cały ten bałagan, jakaś polityka, ta wojna, może inna wojna, kobieta, dziecko – wszystko to będzie oczywiście okropne, ale jakoś zrozumiałe, jakoś usprawiedliwione, jako nieunikniony, ostatni akt.

Teraz to   w i e d z i a ł, więc było dobrze, czuł spokój. Był skazańcem, który na własne oczy zobaczył podpisany przez głowę państwa wyrok śmierci – spłynęła na niego gnoza, tak właśnie się czuł; nawet nie wiedza, ale właśnie bardziej ezoterycznie, ostatecznie – należało to nazywać gnozą. W głowie zatrzepotał mu obraz Teresy z rozjaśnioną w ekstazie twarzą – ona coś poczuła, a on się dowiedział, a jaskrawość oczywistości, z jaką jawił mu się obraz jego przyszłości sprawiła, że odczuł bezbrzeżną, nieomal ekstatyczną ulgę. Nigdy już nie powtórzy się ta bezsensowna, nieludzka szarpanina, którą doświadczył, patrząc na sine wzniesienia Czarnohory. Jego stosunek do siebie i do innych będzie odtąd wyznaczony spokojnym rytmem zbliżania się do śmierci, nie zabłądzi już na przerażająco splątanych drogach tego, co niejasne, niewiadome, niewierne. O Boże, jak to dobrze, jak dobrze.

– Mnich! Mnich, zróbmy coś! – „Orka” drży na całym ciele, z oczu lecą mu łzy. To takie dziwne, że po tym wszystkim zachował jeszcze jakieś. Ale jest młody, ma dużo sił, powinien żyć – jego reakcja o tym świadczy.

Michał odwraca się do chłopca.

– Spokojnie, synku – odpowiada – Wszystko będzie dobrze.

***

Był wczesny świt i wstające słońce odkrywało apokaliptyczny widok post – katastroficznej Warszawy. W rozpalającym się z wolna blasku dnia można  było dostrzec idące niezbornie, niespiesznie, zrezygnowane grupy wychodźców opuszczających miasto. Co prawda Niemcy, filując z bronią wzdłuż rozpuszczonego konduktu, wciąż psuli atmosferę, tak to można było nazwać, tak jak psuli ją przez pięć lat już – mordem, bestialstwem, kaźnią. Jednak inny był to odwrót niż pamiętnego września – tym razem nie było w nim strachu, pełnej napięcia mobilizacji, która jak eteryczna energia przecinała powietrze i dźwięczała grozą jak napięta cięciwa. Mało kto miał ze sobą bagaż, a nawet jeśli, to czuło się, że właściciele taszczą go niemal z obowiązku czy też z przyzwyczajenia – na jedno słowo porzuciliby go, bo zatracili zdolność przywiązywania się do przedmiotów. Strach rozpuścił się w miejskim powietrzu już dawno – rozszarpały go granaty wrzucane do piwnic, pociski rozrywające dachy i okna, szrapnele dewastujące balkony i pomniki. Czego można jeszcze się bać, gdy poniosło się ostateczną, sięgająca poza granice fizycznego istnienia klęskę, i wróg poniósł ją także, i teraz w pół – istnieniu czy też nieistnieniu unosi się tylko miasto ruin, morze gruzów i maszerujące przezeń obojętnie kolumny, oddziały przegranych? Oni już dobrze wiedzą, że to nie sprytowi, walce czy Bogu zawdzięczają swoje przetrwanie – ale ślepemu przypadkowi, bezlitośnie  arbitralnemu żandarmowi ludzkich losów. Obojętność pozbawionych swojego miasta mieszkańców była tak wielka, że chwilami wydawała się przeradzać w bezrefleksyjną ciekawość, podobną zaciekawionemu wzrokowi pospolitej sroki, która z bliska spogląda na poszarpane zwłoki upolowanego przez wilki jelenia.

Niewielkie grono, z którym wychodził z miasta Michał, składało się z takich właśnie ludzi – potwornie zmęczonych. „Zmęczeni zagładą” – pomyślał, i zachciało mu się uśmiechnąć, ale nie uczynił tego, powstrzymało go owo zmęczenie. Jeden z jego towarzyszy kulał nieznacznie, wspierając się na lasce, jakaś kobieta miała obwiązaną twarz, czyjaś ręka opierała się na temblaku – ale były to tylko dodatki, rekwizyty – nawet bez tych ran i urazów ta grupa ludzi poruszałaby się tak mechanicznie, widmowo, powłócząc nogami. Tak właśnie jest, kiedy przeżyje się koniec – to nienaturalne, koniec powinien być końcem; egzystencja, na skutek pomyłki przedłużona w świecie absurdalnej nicości, wytworzonej przez nieodwołalną klęskę, jest kosmicznym nieporozumieniem. Przetrwawszy to w jakimś przypadkowym, ślepym zakątku losowych zdarzeń, żyje się istnieniem wciąż przyklejonym do załomu ściany, w którym ukryło się, by przetrwać koniec. Ale będzie odtąd żywym ciałem z martwą duszą, tylko niespotykana siła mogłaby być może kiedyś przywrócić tym sprasowanym, spłaszczonym istnieniom głębię.

Ogromna rzesza ludzi poruszała się systematycznie, miarowo, w ogromnej ciszy. Słychać było nierówny krok kolumny, przerywane oddechy, rzadkie, odrealnione głosy.

– A jako młodym wydawało nam się, że mamy strapienia … – Michał usłyszał za sobą głos mężczyzny w średnim wieku i jego krótki, rwany śmiech.

Odwrócił się do niego z wysiłkiem.

– Proszę nie zrozumieć mnie źle – powiedział,  zakreślając ręką łuk ponad morzem ruin – nic nie było warte utraty życia – ba! – bycia tego miasta, tych wszystkich ludzi, którzy … przez te pięć lat całe … – urwał, i przez chwilę słyszeli tylko własne oddechy, a słońce coraz wyżej i wyraźniej oświetlało zaspy dawnych kamienic i ogrodów – ale za nic w świecie nie powróciłbym do moich dawnych, przedwojennych smutków.

I znów milczeli, a mężczyzna, który zagaił był wcześniej rozmowę nie odpowiadał ani nie protestował. Chwilę później, raz jeszcze odezwał się twardo pan Michał, jakby ktoś ciął kryształem powietrze:

– Rad jestem, że teraz moje smutki są inne.

Nie odpowiedział mu nikt, słychać było tylko miarowy dźwięk poruszających się z wysiłkiem pośród rozbitych kamieni i resztek ulic kolumn ludzkich.

 

KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ

 

Agnieszka Sztajer

 

Kategoria: Agnieszka Sztajer, Historia, Publicystyka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *