banner ad

Sztajer: Następne tysiąc lat należy do Azji*

| 10 listopada 2020 | 2 komentarze

*chyba, że…

 

Hello, Zhou – Wei! Come to the classroom! – tę frazę wypowiadam trzy razy w tygodniu. Rozkoszny skośnooki czterolatek w oryginalnej kurtce od Gucciego puszcza rękę mamy i posłusznie maszeruje za mną na zajęcia, które potrwają kolejną godzinę. Zhou – Wei posługuje się dwoma językami: rodzimym językiem jednego z dużych, gospodarczo tygrysich państw azjatyckich, w którym rozmawiają z nim jego rodzice i polskim, który słyszy w przedszkolu i na ulicy. Moim zadaniem jest sprawić, by w przeciągu kilku lat władał angielskim, będącym póki co lingua franca – stąd ta edukacyjna inwestycja. To inwestycja w przyszłość Zhou – Wei, ale przecież sam Zhou – Wei, zgodnie z azjatycką mentalnością, sam jest rodzajem inwestycji przedsiębranej przez jego rodziców. Tym większa spoczywa na nim odpowiedzialność, a jej ciężar czuje już teraz – w wieku, w którym dzieci europejskie nie znają jeszcze nawet zalążkowo pojęcia obowiązku (i coraz bardziej prawdopodobne, że jeszcze wiele lat dzieli je od skonfrontowania się z zawartością tego pojęcia).

Zhou – Wei nie jest jedynym azjatyckim klientem. Jego kolega, Hao – Tien w wieku pięciu lat odbywał u nas kurs języka pięć razy w tygodniu. Daje to pięć godzin nauki angielskiego tygodniowo w wieku, w którym mózg dziecka jest chłonny jak gąbka, i oczywiście sporo kosztuje – dorosłych kosztuje pieniądze, dziecko zaś płaci swoim dzieciństwem. Ta sama logika inwestycji, ta sama skrupulatność i matematyczna dokładność myślenia zarówno małego ucznia, jak i jego rodziców. Nie ma żadnych wątpliwości, że obaj szybko opanują angielski i będą się nim płynnie posługiwać, podobnie jak opanują każdą inną umiejętność, którą ich rodzice uznają za konieczny składnik ich wykształcenia. Zastanawia mnie za to, czy ich dzieci będą jeszcze musiały uczyć się angielskiego. Azjaci są praktyczni – być może wówczas, to jest za te około dwadzieścia pięć lat, władanie mową synów Albionu stanie się użytecznym hobby, prawdziwą wartością będzie jednak znajomość któregoś z wiodących języków Azji. Patrzę więc na Zhou – Wei przesuwającego kolorowe klocki i zastanawiam się, czy ucząc go jednego z języków europejskich, nie dokładam jednocześnie cegiełki do jego terminacji, a przynajmniej – marginalizacji na arenie światowej.

Sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu, na odpowiedź muszę więc poczekać. Nie wiadomo, jak długo – czy jest dojrzały ranek przechylający się ku godzinie południowej, późne popołudnie, a może – chwila tuż przed wieczorem?

***

Pewnie można by było uznać te deklaracje za przesadę.

Chociaż w geopolityce mówi się od lat o przesileniu azjatyckim, wielkiej rywalizacji mocarstw i niemal pewnej przegranej Europy w wielkiej bitwie regionów świata o znaczenie i przywództwo, z wnętrza życia codziennego te diagnozy można uznać za fantasmagorie. Ponieważ zdecydowanej większości z nas tylko taka perspektywa jest dostępna (najbliższa ciału koszula), nie wyobrażamy sobie właściwie, aby można było pomyśleć świat, w którym rozliczamy się inaczej niż w dolarach, aby osiągnąć sukces zawodowy uczymy się nie angielskiego, ale – dajmy na to – mandaryńskiego, a główna siedziba korporacji, w której pracujemy, znajduje się nie w Bostonie czy Londynie, ale w Szanghaju bądź Seulu. Przede wszystkim trudno nam wyobrazić sobie świat, w którym nie jesteśmy (my – Europejczycy) tymi, którzy stworzyli podwaliny prawa i filozofii, dokładnie porządkujących świat, i sztuki, tłumaczącej jego trudno uchwytne piękno – z tego tytułu mamy więc prawo spędzać czas na wielkim zbiorowym wypoczynku, niczym Bóg po sześciu dniach stworzenia, zbierać doświadczenia i smakować życie. W tym świecie również musi istnieć ktoś, kto zajmuje się mozolnym spinaniem prozaicznej strony rzeczywistości: setki tysięcy rąk gotowych do pracy w fabrykach, miliony tanich pracowników najemnych. Ale to nie my – my się już napracowaliśmy, teraz oddajemy się kontemplacji – dokładnie jak Arystoteles, który mógł sobie na to pozwolić, posiadając niewolników zajmujących się sprawami praktycznymi.

A co, jeśli nie możemy pozwolić sobie już na kontemplację? Co wówczas, jeśli niewolnicy się zbuntowali – i to nie w starym, rewolucyjno – rabacyjnym stylu, z którym ostatecznie zawsze jako panowie świata rozprawialiśmy się za pomocą instrumentów siłowych; co, jeśli niewolnicy są nie u bram, ale we wnętrzu naszych gabinetów i w salonach, na stanowiskach kierowniczych, ubrani w nienaganne garnitury; jeśli komunikują nam zimnym tonem, że przespaliśmy swój czas, i że leniwi głupcy nie zasługują na nic innego, jak tylko na bycie twardo zarządzanymi?

Siedzę w kucki na podłodze i patrzę, jak Zhou – Wei liczy kształty; nazywa je poprawnie po angielsku. Mam ten komfort, że moja codzienność posiada punkt styczny z tarciem wielkich cywilizacyjnych płyt tektonicznych – mogę więc przynajmniej snuć domysły na temat kolejnego tysiąclecia, i to mimochodem: w przerwie w pracy, przy popołudniowej herbacie, czekając na autobus.

Mam przeczucie, że będzie należało do Azji.

***

W procesie edukacji w Europie i USA nie ma bardziej chronionego dobra niż zdrowie psychiczne i dobre samopoczucie ucznia. Dziecko, które czuje się dobrze, zachowuje się dobrze; dziecko, które czuje się źle, zachowuje się źle – oto maksyma, która od wielu lat rządzi rozumieniem wychowania i nauczania. To fundament porozumienia bez przemocy, pozytywnej dyscypliny i aktywnego słuchania.

Dziecko zachowuje się źle? Wróć i przemyśl, co jako nauczyciel i wychowawca zrobiłeś źle, widocznie bowiem – zgodnie z powyższą maksymą dziecko poczuło się źle, a ty za to odpowiadasz.

Od około stu lat zaczynamy rozumieć, że dziecko jest człowiekiem, a nie zwierzęciem do tresury; tę ważną prawdę na polskim gruncie uświadamiał nam na przykład Janusz Korczak. Jednocześnie wciąż traktujemy dzieci jak delikatne, puchate kotki, niezdolne do pokazania pazurów, nawet jeśli one w swojej wolności wyraźnie je pokazują.

Zresztą, jako Europejczycy jesteśmy piewcami wolności i indywidualizmu. Im jest go więcej, tym większą wartość przypiszemy danemu działaniu. Na wolności oparła się cała nasza cywilizacja i jest to niezaprzeczalny fakt. Tyle, że wolność każe zazwyczaj ponosić konsekwencje swoich działań, a kreatywność i indywidualizm domagają się treści.

Nie wiadomo, co w tej plątaninie współzależnych wartości i subtelnych zależności nie zatrybiło i gdzie popełniliśmy błąd – a nawet, czy w ogóle go popełniliśmy. Faktem jest jednak, że europejski nauczyciel szkoli się przede wszystkim z technik budowania relacji – jeśli ich nie opanuje i nie dokona cudu zwrócenia na siebie uwagi i wyegzekwowania odrobiny zainteresowania, nie mówiąc już o posłuchu, nie dotrze nawet do punktu zero, w którym można zacząć przekazywać wiedzę.

Faktem jest również, że około pięćdziesięciu procent nauczycieli w USA odchodzi z zawodu po pięciu latach, odczuwając nieprzezwyciężalne wypalenie.

W wypadku azjatyckich dzieci wspomniany wyżej „punkt zero” zaczyna się wraz z pierwszym momentem zajęć. Czas na przekazanie wiedzy rozciąga się od początku do końca lekcji. Zero technik, zero walki o uwagę. Godzina posłuszeństwa, nieprzerwana transmisja wiedzy i umiejętności.

Wolność? Innym razem. Kreatywność? Niekoniecznie.

A jednak na zajęciach z azjatyckimi uczniami nauczyciel wypoczywa.

Przychodzi mi na myśl skupiona twarz Zhou – Wei i jego bezbrzeżne zdziwienie, kiedy pytam go o tę samą rzecz po raz trzeci. „Again?” – czterolatek wzrusza ramionami. Przecież już tyle razy o tym mówiliśmy, czas na coś nowego. Oddycham głęboko. Ciężko przestawić się z trybu nauczania białych dzieci, dla których powiedzieć dziesięć razy to mało – tak bardzo są rozproszone.

Powtarzamy im, naszym europejskim i amerykańskim dzieciom, że są wyjątkowe i mają prawo podążać za swoimi marzeniami. To zrozumiałe – funkcjonując w paradygmacie twórczego indywidualizmu chcemy uwolnić siły, które tak jak w wiekach poprzednich dzięki innowatorom, wolnomyślicielom i błyskotliwym indywidualistom będą dalej tworzyć wielką, prosperującą i zachłannie bogatą pod każdym względem cywilizację – obiekt zazdrości całego świata.

Owych zmieniających bieg historii jednostek heglowskich, wizjonerów, dowódców i charyzmatycznych ascetów jest przecież tylko kilka procent na cały ogół społeczeństwa. Dokonują oni rzeczy wspaniałych i śmiałych rękoma i wysiłkiem reszty – masy ludzi zwyczajnych, żyjących w sposób zdyscyplinowany i produktywny. Kandydatów na te stanowiska, których potrzeba na gwałt, i powinny stanowić one miażdżącą większość społeczną, brakuje. Dyscyplina i skuteczność to ostatnie cechy, które można by przypisać wychowanemu w sposób współczesny młodemu Europejczykowi czy Amerykaninowi. W oczach rodziców i wychowawców ma on obowiązek stać się Kolumbem, Kopernikiem czy Napoleonem – przy czym w procesie kształtowania tych osobowości nie można wywrzeć żadnej presji. Dodatkowo młodych następców budowniczych cywilizacji ściga zjawisko zwane cyfrową demencją, charakterystyczne otępienie i brak koncentracji na skutek długiego i niezorganizowanego obcowania z technologią.

Otrzymujemy więc nieco oszołomionych godzinami spędzonymi przy niebieskim ekranie indywidualistów przekonanych o tym, że świat jest na wyciągnięcie ręki, i należy mu stawiać roszczenia. Ma dostarczać bodźców, przyjemności i natychmiastowej gratyfikacji.

Azja z drugiej strony to ogromne, kłębiące się mrowisko. Tylko na pozór panuje w nim chaos – zasadą jest niezawodna hierarchiczność i całkowita współzależność jego mieszkańców, którzy stanowią raczej jeden rozbudowany organizm niż zbiór indywiduów.

Zhou – Wei działa niezawodnie, bo jest częścią systemu. Nie ma więc prawa „nie działać” – rodzice kochający swoje dzieci dobrze o tym wiedza, dlatego oliwią małą śrubkę zawczasu.

Zhou – Wei z pewnością marzy o tym, by w przyszłości zostać astronautą, inżynierem lub żołnierzem – statystycznie takimi właśnie ambicjami są przesiąknięte azjatyckie dzieci.

Kiedy pytam swoich uczniów o wymarzony zawód, co drugi chce zostać youtuberem, Nie wiedzą jeszcze co prawda, jaką treść miałaby mieć ich działalność. Wiedzą jednak, co jest miarą wartości Europejczyka – zapewnienie lekkiej rozrywki widzowi o uśrednionym guście.

Bitwa, którą stoczą inżynierowie i astronauci z komikami może mieć tylko jeden wynik. Dlatego następne tysiąc lat należy do Azji. Chyba, że …

 

***

Zhou – Wei nigdy nie okazuje nieposłuszeństwa.

Można jednak wyraźnie zauważyć, że w ramach określonych granic dąży do narzucenia swojej woli. Być może hiperbolizuję, opisując zwykłe doświadczenia dydaktyczne z czterolatkiem przez pryzmat wielkich cichych bitew geopolityki. Co jednak poradzić: nie mogę nie mieć z tyłu głowy konfrontacji Chiny – Stany, walki o przepływy strategiczne i kontroli drabiny eskalacyjnej, kiedy Zhou – Wei daje mi do zrozumienia, że chce być silny. Bardzo silny.

W dodatku często okazuje dezaprobatę. Jak chyba każdy mały chłopiec, chce się wydawać większy i obdarzony większą siłą niż w rzeczywistości. „Don’t like this” – słyszę ciągle – „I like dangerous. I like scary.

Jego ulubiona zabawa to zabawa w dzikie zwierzę, a osobliwie w tygrysa.

– I am a tiger!

– Can you be a friendly tiger, honey?

– No, I am a scary tiger! I eat you! Roar!

***

Jest jedna rzecz, dla której Zhou – Wei jest w stanie zrobić wszystko. Biorąc pod uwagę, że jest zwyczajnym czterolatkiem (nieważne, z jakiego kręgu kulturowego), nie będzie zaskakujące, jeśli powiem, że tą rzeczą są cukierki.

Obietnica otrzymania cukierka czyni cuda i absolutnie przewartościowuje wszystkie inne cele i priorytety; dzięki swojemu azjatyckiemu zdyscyplinowaniu w dążeniu do tego jednego, upragnionego celu Zhou – Wei jest niezwykle skuteczny (rzeczą nauczyciela jest, aby tej prawidłowości nie nadużywać). Europejskie dzieci kochają słodycze w równie desperacki sposób, a jednak nie potrafią narzucić sobie podobnej wewnętrznej mobilizacji – być może dlatego, że w realiach współczesnej praktyki wychowawczej zdają sobie sprawę z tego, że cukierka tak czy inaczej dostaną.

W tym miejscu należy zrobić antropologiczno – kulturową dygresję: w wielkich mrowiskach społeczeństw azjatyckich jedną z najistotniejszych cnót jest zdolność perfekcyjnego naśladowania. Sam charakter chińskiego alfabetu i mozolna nauka kaligrafii wymagają jak najdalej posuniętego wykształcenia tej cnoty – tymczasem alfabet europejski jest serią umownych znaków, z których jak najszybciej należy zacząć składać słowa, a potem własne, oryginalne zbitki znaczeniowe.  Tam, gdzie Europejczyk stawia na innowację, Azjata postawi bądź na tradycję, bądź to na naśladownictwo czegoś, co już istnieje, a co jawi mu się jako dobre dla niego i społeczności, w której żyje.

Przeniknięcie popkultury konsumpcyjnej, którą zachód z upodobaniem zażywa niczym substancję opioidową, do państw azjatyckich, wywołało na początku typową reakcję odurzenia. Każdy człowiek – i jest to truizm antropologiczny – dąży do wygody, błogostanu, jak największej ilości przyjemności przy minimalnej ilości wysiłku i tak dalej. Jako, że Azjaci są ludźmi, to, co uchodzi za amerykański model życia, jawi się jako atrakcyjne, a marki i tytuły, które się z tym kojarzą, jako coś pożądanego. Tak jak wszędzie na świecie, otwarcie restauracji McDonald wiązało się w Azji z pewną formą zbiorowej ekstazy; najbardziej pożądane są marki kojarzące się z euroatlantyckim konsumpcjonizmem oraz takiż styl życia. Ktoś, kto dużo czasu spędził w Chinach, opowiadał mi kiedyś o supermarkecie noszącym nazwę identyczną jak duża europejska sieciówka, na który natknął się w jednym z dużych chińskich miast. Dopiero po jakimś czasie dowiedział się, że nie był to oddział tej sieci sklepów – był to po prostu idealnie skopiowany podrabianiec. Wszystko było odwzorowane w skali jeden do jednego – asortyment, sposób organizacji przestrzeni, mundurki personelu. Jak w soczewce widać tu dwie tendencje – po pierwsze, podziw dla kultury konsumpcyjnej Zachodu i chęć przeszczepienia ją na rodzimy grunt; po drugie, korzystanie z umiejętności doskonałego kopiowania – nie pomyślano o tym, żeby stworzyć „własną, lepszą, oryginalną” markę wzorowaną na tym, co się podoba w kręgu euroatlantyckim – za najwyższą cnotę, jak zawsze, uznano umiejętność doskonałego skopiowania.

I tu właśnie docieramy do „cukierków” – Azjaci mają chęć na cukierki, ale być może tylko Europejczycy potrafią je wymyślić.

Konsumpcyjny styl życia i związane z tym rozpasanie (czyli to, co przychodzi nam do głowy, kiedy patrzymy na stereotypowego otyłego Amerykanina z Inidiany, który nie jest w stanie odmówić sobie kolejnej mega porcji w śmieciowej restauracji), jest w pewnym – ale tylko w pewnym sensie nowością cywilizacyjną.

Europejczyk, pragnąc zawsze brać z życia to, co najlepsze, patrzył na to wielowymiarowo – chcąc doznawać najwytrawniejszych przeżyć duchowych, wymyślił theorein, chcąc się zabawić, zażywał narkotyki, chcąc zadbać o swoje życie duchowe budował katedry, których monumentalność do dziś powala na kolana cały świat. Fakt popadnięcia w gnuśność, rozwiązłość i lenistwo wiąże się nie tyle z tym, że „dawniej było lepiej”, a ludzie potrafili narzucać sobie dyscyplinę, a z tym, że pełnia przeżyć obfitości w różnych dziedzinach była dostępna tylko najwyższym sferom. To one mogły sobie pozwolić na uprawianie filozofii, sztuki, ale też opilstwa, obżarstwa i narkotyzacji. Wraz z postępem technologicznym wszystko to stało się tańsze, łatwiejsze w dystrybucji, a więc znacznie bardziej dostępne dla szerokich mas (co oczywiście idzie w parze z radykalnym obniżeniem jakości – Internetowi „filozofowie”, „sztuka” masowa, śmieciowe jedzenie, podły alkohol, dopalacze etc.). Rzecz jasna, dostęp do wszystkich uciech – zwłaszcza, jeśli nie potrzeba do tego wyrzeczeń – pociąga za sobą rozkład cywilizacyjny.

Jednak wciąż jeszcze jest nadzieja: Europejczyk i Amerykanin, chociaż jest przeżarty cukierkami, których w swojej wolności dostał za dużo, być może dzięki temu umiłowaniu wolności potrafi te cukierki wymyślić.

Cała kultura konsumpcjonizmu opiera się, jak wszystko w życiu społeczeństw, na głęboko ukrytych przesłankach duchowych. Ten, kto się ich pozbawia, pozbawia się również kreatywności, która prowadzi do umiejętności wytworzenia produktu końcowego. Tym produktem mogą być zjawiska kultury masowej, jak na przykład smaczne i tanie jedzenie, błyskotliwie atrakcyjny styl życia, sposób aplikowania sobie przyjemności etc. Być może jest to teza zbyt mocna, ale w końcu to dzięki Bogu tylko esej, mogę więc ją sobie postawić: gdyby nie było Epikura, nie byłoby Richarda i Maurice’a McDonalda; gdyby nie było Arystotelesa, nie byłoby Netfliksa; gdyby nie było Platona, nie byłoby Gucciego i Prady.

Wszystko to pociąga i czaruje Azjatów. Starcie cywilizacji rozstrzyga się po to, by jedna ze stron osiągnęła kontrolę nad zabezpieczeniem dla siebie praw do dystrybucji zasobów cywilizacyjnych.

Ale czy Azjaci są w stanie „wymyślić” wszystko to, co tak pokochali? Zaakceptowali konieczność posługiwania się dolarami, by móc kupić tuczący popcorn do oglądania amerykańskiego filmu. Teraz chcą, aby cały świat używał jenów w tym samym celu. Mają coraz więcej zasobów, by wygrać walkę o pozycję najsilniejszego w korzystaniu z dóbr konsumpcjonizmu – a to właśnie uczestnictwo w zglobalizowanym modelu konsumpcji na wzór euroatlantycki w pierwszym rzędzie sprawiło, że w ogóle przystąpili do konfrontacji. W przeciwnym wypadku pozostaliby przy swojej (proszę wybaczyć, że posłużę się terminem europejskim, a więc nieadekwatnym) „splendid isolation”.

Tak więc następne tysiąc lat należy do Azji – chyba, że świat zachodni uświadomi po pierwsze sobie, a w dalszej kolejności innym, że skarby, o które bije się cały świat, pochodzą z duchowo – intelektualnych rezerw Europy, i znikąd więcej pochodzić nie mogą. I przełamie swoją gnuśność, która zabija kreatywność – również kreatywność w tworzeniu kultury.

***

What is your favorite game, Zhou – Wei? – pytam czasem, kiedy brak mi już pomysłów.

Nie namyśla się długo.

– Cukierki – odpowiada po polsku, śmiesznie, po azjatycku przeciągając „c”, które przechodzi niemal w „s”. „Tssukierki”.

No, tak. Ale to ja mam cukierki. I zdaję sobie z tego sprawę, dlatego mogę przeprowadzić zajęcia, wiedząc, że posiadam instrument metodyczny. Cukierki to „ulubiona gra” nie tylko dla Zhou – Wei. It’s everyone’s favorite. Pamiętajmy o tym.

 

Agnieszka Sztajer

Kategoria: Agnieszka Sztajer, Polityka, Publicystyka

Komentarze (2)

Trackback URL | Kanał RSS z komentarzami

  1. Paweł pisze:

    Niesamowicie napisane. Podpisuję się pod każdym prawie że akapitem. Znam paru Azjatów. Obcowanie z nimi pokazuje dokładnie takie wychowanie. Przez jakiś czas przerażała mnie perspektywa tego co nadciąga, a nadciąga nieubłagalnie. Z czasem zaczynam się oswajać z tą myślą i dociekam dlaczego. Dlaczego tak się teraz dzieje i dlaczego musi się stać. Jak uchronić dzieci. Jak kulturę swoją im zaszczepić aby się w nowym świecie odnalazły. I co ważniejsze… czy przypadkiem to nie koniec naszej kultury, która jako słabsza po prostu zniknie. Mam nadzieję że nie i mam ku temu przesłanki. Autor idealnie je wypisał tutaj też. Ku przestrodze i ku nadzieji zarazem :)

  2. Gierwazy pisze:

    Podzielam zdanie przedmówcy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *