banner ad

Sztajer: Masza i Niedźwiedź

| 23 grudnia 2018 | 0 Komentarzy

Iwan Aleksandrowicz musi przemierzyć długą drogę, by dotrzeć do skitu[1] świątobliwych ojców Michaiła, zwanego Niedźwiedziem, i Gerasima. Nie jest to łatwe nawet latem, kiedy roje dokuczliwych owadów unoszą się w wilgotnym powietrzu ponad bagnami, drogi rozmiękczone przez deszcze okazują się niekiedy być nie do przebycia, a bezdroża ukrywają przejście gęstymi lasami. W drodze można spotkać majestatycznego jelenia, ogromnego łosia, groźnego rysia, a nawet i niedźwiedzia, jakby toczonego z ogromnego bala, leniwie poruszającego się między drzewami. Nie daj Bóg natknąć się na takiego drapieżcę, bo nie zawsze zdarzy się, że zejdzie człowiekowi z drogi i odejdzie w swoim kierunku. Spotkanie może zakończyć się krwawo; żegnanie się po wielokroć świętym krzyżem nie każdemu pomogło.

A jednak latem podróż wydaje się prostszym przedsięwzięciem – bierze się konia bądź wyrusza w drogę pieszo, wędruje sie dniem, a nocą śpi się w bezpiecznym ukryciu, w szałasie myśliwego lub na polanie, gdzie można nawet puścić kłusaka luzem. Jechać do skitu zimą – to jest dopiero kłopot i prawdziwa bieda! Trzeba jechać naokolnymi traktami, przez które mogą przedrzeć się sanie; nie ma mowy o skrótach przez puszczę. Ziemia jest zmarznięta i nie zapada sie pod stopami, ale za to ileż śniegu! Zimna, biała manna, odrobinę przerażająca, co sama pada na ziemię; tyle jej pada, ile ma spaść i ani odrobinę mniej. Ogarnia lasy i wsie, być może nawet miasta, które gdzieś tam są, w tej dalekim, niewiadomym i światowym carstwie, i zupełnie odcina małe światy od wielkiego świata, wsie od miast, pojedynczego wędrowca od reszty ludzkości. Tłumi kroki, wycisza krzyk – i kto usłyszy wołanie przerażonego, który napotka stado wilków, głodnych o tej porze roku i złych? Rzucanie rozświetlonych głowni, które przecinają ze świstem nocne powietrze i z sykiem wpadają w śnieg, może pomóc. Ale czy zawsze i czy na pewno?

Mróz szczypie Iwana Aleksandrowicza po policzkach, wbija się niczym cienkie igły w te rejony jego twarzy, które są nieokryte posiwiałym juz nieco zarostem. Chłopak stajenny Łukijan, którego Iwan zabrał ze sobą jako towarzysza i do pomocy, siedzi na tyle sań ze ściągniętymi brwiami. Krystaliczna, mocna siatka zimna, osiadająca na drzewach i drewnianych elementach sań, na futrach zwierząt i twarzach ludzkich, kładzie na wszystkich rzeczach jednaki stempel zimy. Nie sposób rozeznać, czy Łukijan marszczy twarz od mrozu, czy z niechęci do swego gospodarza, który kazał mu wybierać się w taką długą drogę zamiast siedzieć w ciepłej izbie, opartym plecami o piec, i patrzeć z przyjemnością na zręczne ręce pani Ulany. Może chodzi o jedno i drugie. Łukijan mocno ściska derkę okrywającą jego szczupłe ciało, okutane w kilka warstw ciepłych okryć i milczy, jak to milczą parobcy, niepytani o nic przez lepszych od siebie.

Iwan Aleksandrowicz rozumie, że może ściągać na siebie bunt chłopaka i nie ma o to żalu. Sam pewnie ociągałby się z wyruszeniem za kimś, kto nakazywałby mu jechać w tajgę w tak mroźną zimę. A jednak musiał wybrać się sam, i prosić o pomoc swojego chłopaka służebnego – tak bardzo trzeba mu było jechać do skitu, do świątobliwych ojców, rozmawiać z prozorliwym Michaiłem. Boskie rzeczy są ważniejsze od ludzkich, a kiedy te ludzkie zaczynają iść złym torem, to znak, że może przecięły drogę temu, co boskie. Wtedy trzeba ze świętym strachem i wielkim żalem prosić świętych, żeby odwrócili to, co złe i naprawili porządek zchorzałego świata.

Mówiąc krótko, źle działo się nie tylko w gospodarstwie Iwana Aleksandrowicza, ale i w całej okolicy. Zimy od kilku lat były tak mroźne, że wiele dzieci i zwierząt gospodarskich ich nie przeżywało.  W lecie nadchodziły za to susze, wypalające zbiory, na przemian z okresami deszczy, kiedy wszystko zapadało się w błocie, a roje owadów przenosiły mór zwierzęcy i kąsały wieśniaków, którzy dostawali swędzącej wysypki. W wiosce zmarło kilku pierworodnych synów dobrych gospodarzy i na wszystkich padł strach. Serca żon skłaniały się przeciw mężom, a serca poddanych przeciw władcy. Ludzie przestawali chodzić do cerkwi, mnisi przestawali się modlić. Działo się coś niedobrego i lud to wyczuwał, drżąc przed czymś, co miało nadejść.

Wszystko to razem trapiło Iwana, a że do tego z nagła padł mu jego najlepszy buchaj i wspaniały, biały koń, który stanowił jego dumę, postanowił wybrać się do prozorliwych jak najprędzej.

***

– Łukijan, śpiewaj!

Z zamrożonej szarości, na horyzoncie poznaczonej czerwoną zorzą, wyłoniło się kilka  skulonych postaci. Żarzące się ślepia, stulone uszy, zmierzwione, bure futro – niegroźne pojedynczo, zbite w watahę wilki były zmorą podróżujących przez puszczę. Była na nie jedna rada – wystraszyć je, rzucając w stronę stada rozpalone głownie i hałasując.

Koń wyczuwał je i przyspieszał przerażony, a jego strach otwierał możliwości niezliczonych nieszczęść. Blady Iwan Aleksandrowicz ze swoim chłopakiem służebnym wyrwali się szykować ogień. Wilki trzymały się jeszcze na odległość; im szybciej poleci w ich stronę ogień, tym większa szansa, że zrezygnują z pościgu. Wkrótce już pierwsze płonące polano zapadło w śnieg, i choć przecięło wcześniej gęstniejący mrok z hukiem, jaki może wydać tylko mknący poprzez przestrzenie płomień, zgasło szybko. Wilki cofnęły się, ale po niedługiej chwili znów zaczęły podchodzić za saniami, trzymając sie pobocza traktu.

Iwan Aleksandrowicz krzyknął na Łukijana, który wyprostowany jak trzcina, stojąc na tyle sań, brał szeroki zamach rozpalonym łuczywem. Pac! – kolejna głownia padła w śnieg, gasnąc z sykiem. Łukijan, oporządzając następne drewno, rozdarł się z całych sił młodego gardła jakąś swawolną, karczemną czastuszką[2] i choć głos mu drżał, nie przestawał ani na chwilę. Iwan skrzywił się, żegnając się świętym krzyżem raz po raz i zawtórował chłopcu, choć nie był w stanie krzyczeć tak donośnie:     

– Pomyłuj mnia, Boże po wełycyj myłosty Twojej i po mnożestwu szczedrost Twojich oczysty bezzakonie moje. Najpacze omyj mnia od bezzakonia mojeho i od hricha mojeho oczysty mia.

Przerwał, łykając powietrze otwartymi ustami, a gdy juz odetchnął głęboko, zawołał na Łukijana:

– Módl się, durak, zamiast śpiewać sprośności!

Ale mrok gęstniał, a zdenerwowany chłopiec nawet nie słyszał swojego gospodarza. Wciąż dało się słyszeć gardłowe powarkiwanie. Obydwoje śpiewali – Łukijan, wysoko i głośno, nieprzyzwotą czastuszkę o Naści i Waniuszy; Iwan Aleksandrowicz powtarzał swoje "Pomyłuj mnia, Boże".
Śpiew Łukijana urwał się nagle, a sam chłopak zachwiał sie i mało nie upadł; uchwycił się w ostatniej chwili okucia i osunął sie z jękiem. Iwan struchlał. Mamrocząc wciąż "Pomyłuj mnia, pomyłuj, Boże" przypadł do parobka; ognik pełzający na trzymanym przezeń polanie ukazał mu straszny widok – skroń chłopca była rozpłatana i zalana krwią.

Żył, ale krwawił obficie, i z chwili na chwilę  zdawała sie uchodzić z niego dusza.

– Co ci, synak … – bełkotał przerażony Iwan, drąc w pasy płótno i przewiązując chłopakowi głowę. Zdał sobie sprawę, że to rzucony przez niego od strony kozła kij był przyczyną wypadku Łukijana.

Jeden Bóg Ojciec Wszechdzierżyciel wie, jak to sie stało, że tamtej nocy wilki zrezygnowały z podążania za saniami, a Łukijan przeżył do rana, by prawie zdrów, z zasklepiającą się raną, zobaczyć skit w zaśnieżonej dolinie.

– Gospodarzu – powiedział – tam ojciec Niedźwiedź czeka przy bramie.

Istotnie, batiuszka Michaił stał u wejścia, mrużąc oczy w jasnym świetle wstającego dnia, tak jakby czekał na niezapowiadanego przecież Iwana Aleksandrowicza.

***

Gdy tylko sanie Iwana Aleksandrowicza zbliżyły się do skitu na ćwierć wiorsty i bystre oczy ojca Niedźwiedzia, okolone ciemnymi rzęsami i osadzone pod krzaczastymi brwiami, dostrzegły nadjeżdżających, prozorliwy z niezwykłą energią zakrzątnął się przy bramie. Jego zwalista postać powitała zmęczonych i przerażonych przybyszów; pomógł Iwanowi rozprząc konia i zaprowadził go do niewielkiej stajenki, gdzie na zdrożone zwierzę czekało wonne siano.

– Szybciej, szybciej; szkoda czasu – powtarzał raz po raz świątobliwy Michaił, jakby coś pilnego było do zrobienia. Kazał diakowi Mitrofanowi, który posługiwał przy świątobliwych i sam uczył się osobliwie pod okiem ojca Niedźwiedzia sztuki ascezy mnisiej, zająć się wszystkim, co dotyczyło aprowizacji przybyłych.

Schylając pokornie głowę, Mitrofan zaprowadził Iwana Aleksandrowicza do małej chałupki z piecem, łóżkiem i kilkoma świętymi ikonami. Przynosi mu balię pełną gorącej wody i pali drwami w piecu, a nad wszystkim unosi się niecierpliwe: "Szybciej, szybciej; szkoda czasu" Niedźwiedzia.

Ogrzany, obmyty i bezpieczny wreszcie Iwan mówi do Mitrofana:

– Mój parobek zraniony…

Diak patrzy na Iwana Aleksandrowicza ze zmieszaniem i jakby pobłażliwością:

– To już on lepiej niż z ojcem Niedźwiedziem nie będzie miał …

Dostrzegając niepokój starego Aleksandrowicza, wzdycha i prowadzi go do stajenki, gdzie na sianie leży wygodnie na derce Łukijan, przykryty sutą skórą baranią, i śpi głęboko a rozkosznie, wyglądając raczej jak dziecko niż jak młodzieniec.

Iwan przyklęka nad nim i ogląda jego skroń, ale nic nie może dostrzec pod zmierzwionymi ciemnymi włosami chłopaka.

– Łukijan, malczik … – mruczy cicho i niespokojnie Iwan, zastanawiając się, czy parobek śpi snem ozdrowieńczym, czy może właśnie w tajniach śnienia oddaje swoje ostatnie tchnienie. Diak Mitrofan, zwyczajny cudom ojca Niedźwiedzia, za plecami Iwana Aleksandrowicza wydyma wargi i kręci głową. Ot, durny człowiek, choćbyś mu czarno na białym pokazał dzieła Boskie, pozostanie niedowiarkiem, dłubiąc uparcie w swoich śmiesznych niepokojach i sprawach człowieczych.

Łukijan rozwiera powieki, rozświetlone mgłą snu oczy ukazują się w połowie. Po policzkach wyraźnie pełza zdrowa czerwień, rozchodząc się na twarz. Przez chwilę, zawieszony między snem a jawą lub jakimś światem innym, złocistym a tym tutaj, pełnym bólu i niebezpieczeństw, zdaje się nie rozpoznawać Iwana, a po ustach błądzi mu uśmiech. Aleksandrowicz z napięciem wpatruje się w świeżą twarz swojego koniucha.

Ten podnosi się na łokciu, a Mitrofan mlaska z niezadowoleniem.

– Gospodarzu?

– Czy tobie dobrze? – pyta gorliwie Iwan Aleksandrowicz, a głos mu się łamie – Czy ty nie chory?

Łukijan patrzy nań pobłażliwie, jak wcześniej diak Mitrofan:

– Zdrów zupełnie, Iwanie Aleksandrowiczu!

Na dowód odgarnia gęste włosy, które ukazują delikatną, zaróżowioną skroń bez śladu ran, świeżą jak ciemiączko nowonarodzonego niemowlęcia.

– Ojciec Niedźwiedź pomodlił się nade mną! – mówi dumny jak paw, jakby chwalił się przed innymi chłopakami w wiosce, z jaką pięknością zdarzyło mu się tańczyć na wiejskiej muzyce.

– A jakże to – pomodlił się? – pyta Iwan Aleksandrowicz, żegnając się z przerażeniem.

– Ano po prostu, tak jak i wy modlicie się, gospodarzu: " Pomyłuj mnia, Boże po wełycyj myłosty Twojej i po mnożestwu szczedrost Twojich oczysty bezzakonie moje" – odpowiada niefrasobliwie Łukijan, wzruszając ramionami. Zapach siana, przyjemne ciepło i miękka derka, a takżę wspomnienie zapachu olejów, jakie mu kładł na skroń świątobliwy Niedźwiedź, ciągną go bezwładem z powrotem w krainę snu. Znów uśmiecha sie nieco nieprzytomnie, a powieki ciąża, zamykając fiołkowe oczy.

– Ale jakże … – zaczyna Iwan Aleksandrowicz, ale przerywa mu diak Mitrofan, z irytacją słuchający całej tej rozmowy:

– Dość, gospodarzu. Dajcie mu spać i pospieszcie się; już ojciec Niedźwiedź gotowy, bo was przyjąć.

***

Iwan Aleksandrowicz tyle wymarzł, co i wynudził się w niewielkim eremie ojca Niedźwiedzia, kiedy w oparach kadzidła recytowali modlitwy przed ścianą ikon. Osobliwe – podróżując przez puszczę, Iwan doświadczał strachu, głodu, zimna i niewygód, ale ciągłe poczucie niebezpieczeństwa oraz impuls dotarcia do celu stępiły w nim odczuwanie tych dyskomfortów. Tutaj, w bezpiecznej izdebce pośród pięknego jak sen skitu, u boku człowieka świętego, nuda wyostrzyła jego zmysły. Ból kolan, na których klęczał, gnąc się w ukłonach za świątobliwym Michaiłem, doskwierał mu bardziej niż straszliwy ból mięśni, kiedy walczył z żywiołami na swoich odkrytych saniach. Lekkie chłód niedogrzane izby osiadał mu w głowie myślą bardziej natrętną niż tamta myśl nocy, niż dojmujący chłód, wrzynający się w jego ciało skrzącymi iskrami lodu.

"Gospody, pomyłuj" – w nieskończoność intonował ojciec Niedźwiedź, a jego zwalista sylwetka raz po raz przesuwała się wzdłuż ścian i nowe kłęby kadzidła buchały pod sufit. "Widać tak trzeba" – myślał Iwan, nieznacznie zerkając ku drzwiom i zastanawiając się, czy też któryś ze świątobliwych zaprosi go na ciepła strawę, i snując pełne nadziei przypuszczenia o tym, że jego izba gościnna, w której umieścił go Mitrofan, będzie nieco cieplejsza niż ascetyczna cela świątobliwego Michaiła.

W końcu pochylił pokornie głowę i począł przysypiać, ale dotkliwe zimno nie pozwalało ostatecznie osunąć się w bezpieczny, ciepły sen. Co chwila więc zerkał na majestatyczną postać Niedźwiedzia, a wydała mu się ona wielka i niepodobna kształtom zwykłych ludzi, jakich zwykł widywać po wsiach. Święty cudotwórca, przybrany w zakonne szaty, zdawał się być niewymiarowy – ogromna głowa ze skręconymi z odstającymi na wszystkie strony włosami i kędzierzawa broda zdawały się przypadkowo doczepione do też skądinąd imponującego, ale jakby stale ciągnącego w inne strony potężnego korpusu; kiedy zwaliste ramiona w niecierpliwych, jakby raptownych i odrobinę mechanicznych ruchach obracały się w bok, Iwan dostrzegał zarys orlego profilu Niedźwiedzia, jego krzaczaste brwi i zimny, skrzący płomień bardzo jasnych, błękitnych oczu. Dłonie prozorliwego były ogromne i czerwone; zaciskały się na kadzielnicy jakby z ogromną siłą, która biła gdzieś ze środka tego wybujałego mnicha, robiącego wrażenia gargantuicznego dzikusa. Iwan Aleksandrowicz wodził za nim oczami przez dłuższą chwilę. "Jakże mnie to" – myślał – "rozmawiać z prorokiem, kiedy juz ukończy swoje modlitwy? Co mówić? Jak prosić o zmiłowanie?". Uczuł dotyk nabożnej czci i nagle wydało mu się, że jest niegodny, zupełnie niegodny choćby i przebywać w jednej izbie z tak świętym człowiekiem, zdającym przewyższać każdego śmiertelnika po tysiąckroć? Zdjął go święty strach pomieszany ze słodyczą, przestał myśleć o chłodzie, który skradał się z północy i trzeszczał w szybach Michaiłowej pustelni. Bił się w piersi i bardzo przejęty powtarzał za ojcem Niedźwiedziem: "Pomyłuj mnia, Boże po wełycyj myłosty Twojej i po mnożestwu szczedrost Twojich oczysty bezzakonie moje.
Najpacze omyj mnia od bezzakonia mojeho i od hricha mojeho oczysty mia."

***

Tymczasem Niedźwiedź męczy się okropnie. Modli się niby, ale zdaje mu się, że się nie modli. Słowa obijają się o ściany, krążą pomiędzy świętymi ikonami, odbijając się od werniksu. Żadnez nich nie trafia na swoje miejsce; są lekkie, płoche, nieważne i wyrzucane z głębi słabego serca. Słabe serce, słaby duch, jeszcze krótka chwila a upadnę, Hospodi, Iisusie Christie, Synie Bożyj, miłostiw budi mnie hriesznomu, myśli Michaił, a irytacja i znużenie rozsadzają mu czaszkę. Cóż przychodzi z tych słów, wypowiadanych ciągle, z wielkim mozołem duszy, kiedy myśl tłucze się w kojcu rzecz niskich, nieważnych, wyrasta karłowata i nieużyta? Czy to demon południowy, czy czerń zaszytego gdzieś grzechu, własnego bądź przywleczonego przez kogoś ze świata grzechu, tak dziś nuży i nęka?

Niedźwiedź powtarza modlitwy raz po raz, i jeszcze, a gdy kończy odmawiać jedną, rozpoczyna drugą; lekiem na opór duszy jest tylko więcej wysiłku. Podobieństwo odczucia głodu i sytości jednocześnie uderzają go raz za razem, myśl rozmywa się i płynie niewiadoma i wzburzona jak fala – o, zna to uczucie, za chwilę gdzieś z wielkich głębin, z wnętrza piersi albo najtajniejszych zakątków umysłu nadejdzie falująca, skłębiona mgła, obca i zewnętrzna, a gdy po chwili czy dwóch rozproszy się – oto pierwsze widzenie prozorliwości, niewyraźny obraz. stojący przed wewnętrznymi oczyma jak wielki majak senny.

Podłoga skrzypi, ściany trzeszczą, śnieg miękko opada na krawędzi okna.

Iwan Aleksandrowicz nie to drzemie, ni to medytuje, z głową opuszczoną nisko, mnąc baranią czapę w zaczerwienionych dłoniach.

Niedźwiedź prostuje się, bo mgła sie rozeszła, i zanim nadejdzie kolejna fala, żeby odkryć lub pozostawić w zatajeniu  to, co drugie i trzecie, wyrzuca z siebie słowa, ponad głowę zaskoczonego nagle gospodarza, tnąc jak biczem:

– Iwanie Aleksandrowiczu, wyznaj swoje grzechy! – mówi Niedźwiedź, szybko i nieco niewyraźnie, głosem grzmiącym i niskim.

Wieśniak patrzy nań otwartymi szeroko oczyma, porażony, ale Niedźwiedź nie czeka na odpowiedź; musi dogonić mgłę, która ze świętym poświstem przesuwa się i odsłania to, co ukryte.

– Iwanie Aleksandrowiczu, wyznaj swoje grzechy; a nie, to ja  za ciebie odpowiem!

Iwan Aleksandrowicz blednie, a Niedźwiedź mówi dalej, głośniej i szybciej, a słowa rosną i pęcznieją, stając się podobne do postaci tego, który je wymawia, i wypełniają izbę straszną wrzawą, wrzawą tysiąca małych demonów; wrzawą szarańczy osiadającej jak rosnąca zaraza na synajskim piasku; pac, pac, pac – całe czarne pole szarańczy, ocean szarańczy jak okiem sięgnąć:

– Jesteś, Iwanie Aleksandrowiczu, złodziejem, który własnej córce kradnie każdego tygodnia jedno kurze jajo z jej gniazd; żałuj za grzechy, Iwanie Aleksandrowiczu! I więcej jeszcze; tyś prawie zabił swojego parobka, chłopca jeszcze niedorosłego, Łukijana; ty byłeś przyczyną jego zranienia, ciskając w jego głowę pochodnią! Kryjąc sie tchórzliwie w saniach, prawieś pozbawił życia wiernego swojego koniucha; prostaczka, który ci nigdy nie był przyczyną zmartwień!

Pot pokrywa skronie ojca Niedźwiedzia, oddycha głęboko; otwiera usta jak do krzyku, lecz pozostaje niemy; sapie coraz szybciej, a pot spływa strużkami po kędzierzawych kosmykach. Straszny i piękny jest ojciec Niedźwiedź, kiedy prorokuje, z rozkrzyżowanymi rękami, rozbieganym wzrokiem, czerwonymi ustami, którymi jak tonący łapie powietrze.

I nie spodziewał się nigdy Iwan Aleksandrowicz, że obcując z człowiekiem świętym zrobi tę jedną rzecz – roześmieje się w kułak i wyjdzie z eremu świątobliwego Michaiła jak z karczmy, nie oglądając się za siebie.

***

Ojciec Niedźwiedź odpoczywa, walcząc z gnącą się falą, co jak ściana napiera na jego zmęczony umysł – druga fala prozorliwości, za nią trzecia, ponad nią czwarta, i tak można by dalej, w nieskończoność, do ostatniego dnia świata prorokować choćby jednemu człowiekowi. Wszystko kończy się i zaczyna na niezmierzonej chwale Bożej, ale Niedźwiedź nie ma siły przebijać się przez drugie chociażby proroctwo. "Pomyłuj mnia, Boże po wełycyj myłosty Twojej i po mnożestwu szczedrost Twojich oczysty bezzakonie moje.
Najpacze omyj mnia od bezzakonia mojeho i od hricha mojeho oczysty mia." – jęczy cicho, opierając ciążącą, zgrzaną głowę o chłodną ścianę.

Piasek synajski wiruje nieznacznie, zmącony, i opada łagodnie, uspokaja się, a prozorliwy, zapomniawszy o Iwanie Aleksandrowiczu i o całym świecie, obraca w palcach czotkę, odpływając w bezmiary modlitwy, dobrej jak święty sen.

***

– Dokąd idziecie, gospodarzu? Czy ojciec Michaił modlił się juz z wami? – drobny mnich z rzadką brodą zaczepia wzburzonego Iwana, gdy ten, mamrocząc pod nosem, zdecydowanym krokiem zmierza do swojej chaty gościnnej, myśląc już o zaprzęganiu konia i pomstując w duchu na to, że zraniony Łukijan musi czekać, nim wyruszy w drogę powrotną.

Jeszcze niedawno Iwan Aleksandrowicz nie miałby śmiałości, żeby tak rozmawiać ze świętymi pustelnikami, ale teraz mówi prosto, nie szczędząc słów, tak jak nie szczędził mu ich szalony Niedźwiedź:

– Modlił się ze mną, ojcze! – odpowiada więc – i jak sie modlił, zaczął prorokować, a jego proroctwa nic nie warte!

Gerasim milczy; nie protestuje ani nie gani Iwana; patrzy nań ciemnymi, żarzącymi sie dziwnie oczyma; oczyma o innej zupełnie temperaturze, niż ma je święty pustelnik Niedźwiedź.

– Powiada mi, ojcze, że jestem człowiek grzeszny, bo kradnę kokosze jajka córce. A owszem, ja lub moja żona za porozumieniem zabieramy jedno jajo kurom Jewdokii i niesiemy babuszce Agafii. A jest tak dlatego, że Jewdokia nasza, będąc dobrą gospodynią, szczyci się bardzo swoimi kurami, a nikomu tego, co spod jej gospodarowania wyszło, dać nie chce. Agafia z chaty na skraju wsi godpodarstwo ma marne, a kury stale chore. Zabieramy tak też odrobinę z pychy Jewdokii, żeby zabrać zarazem z ubóstwa starej Agafii.

I powiada mi jeszcze, "zabiłeś parobka". Ciemno było, ojcze, jak oko wykol, koń szaleje, my obaj zastrachani, rzucamy kije płonące wilczej watasze. Z przodu sań będąc i konia trzymając, nie zaś tchórzliwie kryjąc się, rzuciłem łuczywo, a Łukijan, parobek mój, nie uchylił się wtenczas.

Taka mi prozorliwość! Kłamca to, nie prorok! – Iwan Aleksandrowicz milknie, na poły dlatego, że wściekłość znów odbiera mu mowę, na poły zawstydzony, jak przed jednym świątobliwym pustelnikiem nazwał drugiego.

Największym dziwem tego dnia, większym od słów ojca Niedźwiedzia, większym nawet od cudownego uzdrowienia Łukijana, była cicha mowa, jaka wyszła na ten czas z ust  starca Gerasima, szemrząc głęboko ukrytym, podskórnym śmiechem jak łagodny potok, który wiosną spływa z gór:

– Głupcze, grzech twój, jeśli jest, jest jeden tylko: nie zrozumiałeś nauki mojego brata, świątobliwego Michaiła. Jeden tylko Bóg jest prozorliwy, wszelka prozorliwość ludzka to pozór tylko i pył. Idź w pokoju, a pamiętaj, że największy nawet święty nie widzi jasno, póki skrywa mu wzrok piach i brud niewidzenia, właściwy żyjącym na świecie ludziom śmiertelnym.

Iwan Aleksandrowicz głupieje i rozkłada ręce – co rzec? Jechać? Zostać? Wracać do eremu Niedźwiedzia, uklęknąć do modlitwy, położyć sie spać na miękkim sienniku, który mu rankiem pościelił diak Mitrofan? Nie wie, co uczynić, a dziwi się jeszcze więcej, gdy widzi, że odchodzący strzec wybucha wesołym śmiechem, jakby nie miał lat osiemdziesięciu, lecz z innymi pacholętami bawił się i swawolił w ogrodzie klasztornym, kradnąc słodkie jabłka z drzew zakonnych.

***

Sława ojca Michaiła rozlewa się na wsie i miasteczka północnej krainy Europy. Mówi się o nim, że chorego potrafi postawić na nogi, skłóconych pogodzić (choć bywa, że i dotąd pogodzonych skłócić); widzi człowiecze grzechy i człowieczą przyszłość; a kiedy modli się, to jakby całe niebo otwierało swoje przestrzenie, a jego mocny głos dorównuje swoją potęgą chórom serafinów. Ludzie szepczą między sobą, że widziano go daleko stąd, jak unosi się nad polami, błogosławiąc je na zasiewy, a ponoć w tym samym czasie był w ławrze, rozmawiając ze świątobliwym Niłem, najszacowniejszym pustelnikiem tej krainy. I szepczą jeszcze (choć nigdy tego nie wiadomo, a i strach nawet wspominać o tym), że jedna wdowa ze wsi oddalonej od skitu o całych dwieście wiorst niosła swojego spalonego chorobą synka do świątobliwego; a takie były dla niej i dla jej dziecka trudy podróży, że mały przestał dychać i życie z niego uszło. Kiedy jednak swoją mocną ręką dotknął jego czoła Niedźwiedź, chłopiec otworzył oczy i zaczął mówić, a takie było zdumienie biednej kobiety, że niemal dostała pomieszania zmysłów. Trzy dni i trzy noce dochodziła do siebie, a po tym czasie, napełniona otuchą, którą wlał w jej wdowie serce cudotwórca Michaił, udała się z synem w drogę powrotną, ofiarowując go na naukę do klasztoru. Tak ludzie mówili, ale co było prawdą?

I mówili jeszcze, że Michaił ma wygląd monarszy i szalony zarazem. Czasem zachowuje się niczym jurodiwy – gdy prorokuje, blednie i jęczy; gdy obchodzi świątynię w procesji, to zawsze w drugą stronę, niż robią to wszyscy kapłani i cała tradycja świętej cerkwi; a gdy modli się, to innymi, nowymi modlitwami, niepodobnymi do tych, które pokornie pochylony recytuje jego współtowarzysz, świątobliwy starzec Gerasim i uczeń, diak Mitrofan.

Gdyby skit nie był osadzony tak daleko w lesie, oddzielony jeziorami, bagnami i puszczami od imperialnego cielska wielkiego, świętego cesarstwa, jego mieszkańcy nie zaznaliby z pewnością spokoju od rzesz ludzi szukających cudu, modlitwy i pociechy. I tak, pomimo oddalenia, często gości w nim wielu ludzi, których przywiodła zgryzota, święta gorliwość lubo też bojaźń Boga. Przychodzą i z ciekawości, ale wówczas prozorliwy Niedźwiedź posyła ku nim tylko diaka i każe modlić się zwyczajnie całymi godzinami, i wydzielać strawę twardą i suchą. Odchodzą zniechęceni, bo i sam Mitrofan, chłopski syn, jest szorstki i nieobyty, usposobienie ma nieprzyjemne, powoli i opornie uczy się dopiero mimo swoich dwudziestu czterech lat zachowywać przy stole, w świątyni i przy ludziach. Mimo, że umie czytać i ma głos dobry i mocny, nie jest miłym towarzyszem i nie ma w sobie nic ze spokojnej słodyczy świątobliwego Gerasima ani też nic z ognia i proroctwa wielkiego Michaiła.

Dziś do skitu znów przybywają wieśniacy; zasępiony chłop z załamującą ręce żoną mówią, że muszą koniecznie widzieć się z ojcem Niedźwiedziem. Mitrofan krzywi się; jego patron pości i oddaje się ascezie i świętemu milczeniu; nie sposób go teraz wyciągnąć z eremu, żeby nie ściągnąć na siebie jego gniewu. Kobieta jednak zawodzi tak żałośnie, że Mitrofan, wzdychając ciężko, rusza ku pustelni swojego patrona.  

Jego obawy są jednak płonne, nie musi zakłócać spokoju prozorliwego. Michaił wychodzi mu naprzeciw, jego oczy błyszczą, prawie biegnie, niemal unosząc się nad ziemią. Wymija Mitrofana, nie patrząc na niego, i bierze w objęcia rozszlochaną chłopkę, i obejmuje bratersko jej zacukanego męża.

– Syn wasz zdrów! – woła donośnie – Gorącość go teraz dopadła wielka, będzie spał całą noc, a jutro obudzi się razem ze słońcem i zdrów już będzie, nic nie martwcie się!

Przybyli milkną, nie wiedząc, co powiedzieć, patrzą po sobie i na zwalistą postać uzdrowiciela. Przez chwilę cisza świdruje mroźne powietrze, i słychać tylko kwilenie zimowego ptaka, filującego z gałęzi przysadzistego świerku. Wnet i matka schorowanego syna, na którego intencję widać przybyli, znów wybucha wysokim zawodzeniem, rzucając się całować dłoń swojego dobroczyńcy.

Chłop, nie spodziewając się takiego obrotu spraw, zmieszany ściąga baranią czapkę jak do ukłonu i mnie ją w ręku, rozglądając się bezradnie na boki, jakby pytał: "I cóż? To tyle? To – już?"

Niedźwiedź, czemuś przejęty litością dla tych dwojga, obejmuje ich za ramiona i prowadzi ku swojemu eremowi. Śnieg skrzypi i skrzy się powietrze, gdy trzy postacie znikają za prostymi, drewnianymi drzwiami.

– Uzdrowił im chłopca – mówi do siebie półgłosem Mitrofan, tonem stwierdzenia, bez zdziwienia.

– Bogu niech będą dzięki za Wiktara – dorzuca cicho tym samym tonem Gerasim.

– Syn ich Wiktar?

– Wiktar. Nie jego czas jeszcze. – po chwili dodaje smutno: – ale czas niedaleki, a imię prorocze.

– Jakże to? – Mitrofan zdumionym spojrzeniem obrzuca Gerasima.

– Śmierć go znajdzie w wielkiej wojnie na polach na zachodzie, a Polacy będą wołać: "Zwycięstwo! Zwycięstwo!"

– Znacie tych ludzi, ojcze Gerasimie?

– Nie –  odpowiada krótko starzec i odchodzi w swoją stronę.

Mitrofan stoi jak wryty pod rozłożystymi gałęziami świerków, nie pojmując tego, co właśnie usłyszał.

***

Łatwo było świątobliwemu ojcu Niedźwiedziowi patrząc na ludzi świeckich, patrzeć przez nich jakby. Nazbyt dobrze wiedział, ile nieszczęścia i światowego zgiełku kryje się w ich ciałach, uwijających się wokół niezliczonych potrzeb krwi i mięśni; w ich umysłach, turkoczących jak młynek wodny, bez wytchnienia biegających wokół spraw codziennych (a było to cechą zwłaszcza kobiet); w ich duszach, trawionych przez pragnienia, płożące się przy samej glebie tego życia, pełne brudu i robactwa. Przychodzili do niego ze świata, który nieustannie zaludniali, znaczyli swoja obecnością, wykarmiali i o który sie troskali – koniec końców zaś świat ten zawsze ich zabijał, niepojednanych ze sobą ni z Bogiem. Trudno było znaleźć w nich tę przestrzeń, którą hezychasta[3] oddycha i którą żywi sie dusza mnisia, dusza wspinająca się po stopniach widzeń.

Z tego powodu właśnie – i Niedźwiedź dobrze to rozumiał – pustelnik tylko o tyle może spotykać sie z ludźmi ze świata, o ile jest to konieczne dla ich dusz; o ile dopomaga w wypełnieniu się wielkiego dzieła powrotu znękanego stworzenia do pierwotnej szczęśliwości w Najwyższym. Kontakt ten winien być bardzo ograniczony, i to zwłaszcza z kobietami – i to nawet nie dlatego, żeby w mnisich żyłach nie zgotowała się prędka krew, jak zapewne myślą o tym ludzie – idzie raczej o to, by turkoczący młynek chaotycznych myśli, niespokojna, rozdrobniona na niepoliczone fragmenty dusza i stroskany umysł, biegający od jednej igraszki do drugiej, nie wprowadził zamieszania w świętej ciszy, nie skaził stężonego milczenia, nie wlał się szeroka strugą pełną małych, barwnych demonów z ikony kuszenia na pustyni.

Modlić się zatem, żyć w spokoju mnichowi jest łatwiej – myśli tak ojciec Niedźwiedź – ale czy to sprawiedliwa cena za inną nierówność – za ostrość pokus?

Przystaje, rozprostowuje ramiona, zrzuca z nich ładunek ciężkich gałęzi. Przysiada przy drodze i zatapia wzrok w dalekim jakimś punkcie zawieszonym między drzewami – tak właśnie najłatwiej się skupić do modlitwy, nie patrząc na nim obleczonego w kształt, wyraźnego i pojedynczego – trzeba wbić oczy w rozmytą jakąś przestrzeń, a wtedy wejrzenie spłynie z powrotem we wnętrze patrzącego, i zgubi swoje skupienie na barwie, kształcie, linii. Człowiek ze świata, myśli dalej, a jest w tej myśli tyleż smutku, co i poczucia pewnej błogosławionej niesprawiedliwości, nie wyrzeka się niczego. Wszystko ma, wszystkie potrzeby krwi, serca i umysłu zostają zaspokojone równomiernie i nieomal na życzenie – a gdzież mu do poszczącego, marznącego i samotnego mnicha, bożego człowieka, podziurawionego przez bezmiar nigdy niezaspokajanych pragnień? Oto ciężar życia pustelniczego, oto brzemię do poniesienia przez połacie wyciszonych myśli!

Niedźwiedź wzdycha ciężko, zarzuca na zmęczone plecy związane lnianym sznurkiem gałęzie i brnie przez śnieg, potyka się o zaspy. "Gospodie, Isusie Christie, Synie Boży, pomyłuj mnie hrasznago" – powtarza raz za razem, i raz jeszcze, i ciągle, a oczy zachodzą mu mgła, wpatrzone w coś nieokreślonego daleko na horyzoncie, gdzie wieczorna zorza zaczyna malować płomienną linię na mroźnym błękicie korytarza pomiędzy zwartymi drzewami puszczy wielkiej jak świat i od świata chroniącej.

***

Słońce wzniosło się na wysokość, z której krasić zaczęło jasnymi promieniami izbę Michaiła – kiedy świetliste pasma zaczęły kłaść się na ławie do spania, świątobliwy starzec podniósł sie z kolan, zarzucił na ramiona płaszcz i wyszedł z eremu, kierując sie ku bramie skitu. 

Nie pomylił się ani o jedną chwilę – przybył w sam czas, żeby ujrzeć zgarbioną sylwetkę starej Maszy, okutanej w chusty, jak unosi się i opada na drodze, drobnymi krokami spiesząc ku pustelni.

Jak zawsze, ojciec Niedźwiedź uchyla bramę, a Masza skłania głowę nieznacznie, obrzucając mnicha krótkim spojrzeniem ciemnych oczu, co jak dwie czarne studnie świdrują przestrzeń, tkwiąc w pomarszczonej skórze twarzy. Pozdrawiają się, a Niedźwiedź stara się omijać wzrokiem niewielką postać. Nie jest to proste, gdy stara Masza drepcze przed nim, kołysząc się na boki i troskliwie ukrywając w ramionach kosz. Niedźwiedź milczy.

Tę kobietę widzi najczęściej, a zadziwia go ona najbardziej. Wszystkie inne, jakie tu przychodzą, patrzą nań nabożnym wzrokiem, płaczą, rzucają mu sie całować stopy lub dłonie. Drgają im twarze, policzki mają mokre, ręce drżące.

Masza patrzy na niego tylko przez tę jedną chwilę przy wejściu, a potem mija go jak przydrożne drzewo, i z tym samym zawsze odrobinę surowym, odrobinę zaś niedbale zdystansowanym wyrazem twarzy idzie dziarsko do przodu, do izby, w której zostawia to, co przyniosła pustelnikom ze swojego gospodarstwa, położonego spośród wszystkich siedzib ludzkich najbliżej skitu. Chleb, jaja, czasem masło, mleko, w lecie – warzywa i owoce, a wszystko to hojnie wydzielone, miara ubitą i utrzęsioną. Przynosi dużo pokarmów i odrobinę słów, lakonicznie rzucanych, gdy potrzeba – bowiem Masza nie tylko zaopatruje skit w najbardziej podstawowe pożywienie, ale stanowi też pierwszy łącznik pomiędzy pustelnią a światem ludzi. Jest stara, ale czerstwa i zdrowa. O sobie nie mówi nic, bo i nikt o to nie pyta, a już na pewno nie – Niedźwiedź. Jest nieodgadniona. Nieco więcej mówi z Gerasimem, który w obecności starej matuszki Maszy staje się bardziej niż zwykle skory do rozmowy, Masza zaś na widok kruchego Gerasima rozpromienia się, a lekko skośne, ciemne jak szyby głębokich kopalń oczy na chwilę zwężają się jeszcze bardziej i  rozbłyskują przez chwilę jak rozpalone węgle.

Długo ojciec Michaił nie mógł dostrzec, na czym polega ta ukradkowa, niejasna różnica w starej twarzy, która jednak jakoś mu się przedstawiała, bo choć – jak sie rzekło – unikał patrzenia na ludzi ze świata, nie mógł nie patrzeć na Maszę zupełnie. Dopiero później, gdy odtwarzał sobie to, co zobaczył, w pamięci, zrozumiał, że oto matuszka, widząc Gerasima, uśmiecha się, to jest – pozwala swojej twarzy napotkać drugą twarz, a przy tym prowadzi kąciki ust ku zewnętrznym brzegom policzków, jakby chciały uciec, zstąpić z twarzy i pójść na świat, zalać go ciepłem. Dziwne wydaje się to ojcu Niedźwiedziowi, i trudno rzec – dobre czy złe. Na razie nie wydaje osądu w tej sprawie.

I tym razem odbywa się rozmowa, złamanie milczenia.

– Dzieci wasze w zdrowiu? – zagaduje Gerasim, kładąc na stole to, co Masza przyniosła – dwa rozłożyste chleby, kilka jaj, suszone zioła. Dotykając każdej z tych rzeczy, skłania głowę, jakby modlił się, ale patrzy przy tym na matuszkę Maszę, a jego usta również uciekają z twarzy, a oczy krzeszą poblask. Masza przekrzywia głowę i wydyma wargi.  To żarty, rozumie Michaił. oni droczą się. I o tym również – nie wie, co ma myśleć.

– W zdrowiu, ojcze Gerasimie, dziękuję.

I mówią jeszcze dalej, jeszcze więcej mówią, a myśli Niedźwiedzia uciekają, i patrzy na belkę w ścianie, nie widząc jej, a wargi same niemal szepczą: "Gospodie, Isusie Christie, Synie Boży, pomyłuj mnie hrasznaho".

***

Cisza dźwięczy w izbie ojca Niedźwiedzia. Poranne słońce wlewa się przez niewielkie okno; jest taki mróz, że jego szyba zdaje się być napięta i drżąca. Zimno naciera na erem i wytwarza napięcie w śnieżnym bezgłosie. Czcigodny Michaił nie dba jednak o to – stoi, przygarbiony nieco, trzymając dłonie owinięte w rękawice jedna w drugiej, a jego oczy przypominają błądzące oczy ślepca. W palcach jednej z rak przesuwa czotkę.

Dziś przy każdym ziarenku myśli o innym nienasyceniu, którego doznaje mnisia dusza i mnisie ciało; o nienasyceniu, nienasiąknięciu rzeczami tego świata, których tacy jak Aleksander Iwanowicz, młody Wiktar i jego rodzice, a nawet Masza, teraz i w przeszłości, mają pod dostatkiem. 

I tak myśli o samotności, samotności straszliwej i błogosławionej, którą odnalazł najpierw w wysoko sklepionych celach klasztornych, a potem – tu, w zgubionym wśród lasów skicie, pod biegnącymi zorzami. Myśli o zabawie, której nie zaznał, o przyjemnościach podniebienia i wygodach. Myśli o swoich pustych lędźwiach i udach, o obumarłym nazwisku, o próżnych i płochych ciekawościach, o gniewie rozsadzającym czaszkę, któremu można zaradzić tylko biorąc broń w rękę i wraz z wojskiem posuwając sie długimi szeregami, szukać krwi wroga.

Co ma on – Michaił, mnich – pustelnik? Wieczny głód i własną duszę. Za tym głodem idzie i wietrzy, jak trawiony łaknieniem wilk o zapadłych bokach i z ogniem w strasznych ślepiach, a po korytarzach samotności odzywają się – nie wiadomo gdzie, nie wiadomo, którędy – kroki Boże. Wtedy to fala proroctwa, niczym wilczy instynkt, opada na duszę, oplątuje ją ścisła i spiralą i nie puszcza, aż dopóki zadanie nie jest spełnione, porządek Boży choć trochę bardziej odtworzony na ziemi, część prawdy wyprorokowana. A potem, nasycona kąskiem pocieszenia za służbę Bożą, dusza posuwa sie bliżej, i odrobinę wyraźniej widzi cień, jaki rzuca Najwyższy spoza swoich patriarchów, płomiennych Serafinów, wielookich Cherubów i sprawiedliwych Tronów. Czy Niedźwiedź zamieniłby swoje pustelnicze, wygłodniałe, bezsenne i tęskne życie wilka Bożego na proste, spokojne, dające uspokojenie swoim pragnieniom życie człowieka ze świata? "Nigdy" – mówi sobie w myślach, a zasłuchany w dźwięk swojej solennej przysięgi, powtarza, i przyjemnie myśli mu sie to słowo raz po raz, coraz to natarczywiej: "Nigdy! Nigdy! Nigdy!"

Kiedy tak w zapamiętaniu przysięga sobie, że nie będzie tęsknił za prostym życiem w świecie, widzi nagle w zakamarku umysłu drobną, rozkołysaną postać sunącą przez zaspy. Patrzy na ławę – promienie zimowego słońca kładą się na niej pasmami. Już czas.

Chyli głowę przed ikonami, każdą z osobna, zakłada płaszcz i wychodzi z eremu, a rusza ku bramie. Na zewnątrz prószy drobny śnieg i słońce chowa sie w skłębionej masie bardzo białych chmur, które suną tak nisko, że czubki sosen niemal wbijają się w ich substancję.

Ojciec Niedźwiedź opiera się o bramę i mruży oczy – trakt leśny, do którego zwrócony jest twarzą, podchodzi lekko w górę i rozszerza się, otwierając widok zaklejonego gęstwą chmur nieba, ale jest zupełnie pusty, nikt nie wyłania się zza opadających miękko śniegów. Nie byłobyż więc Maszy? Czcigodny Michaił marszczy ze wszystkich swoich sił czoło i szuka w zakamarkach umysłu jakiegoś poruszenia niepewności, złego proroctwa; przeświadczenia, które mogłoby usprawiedliwić tę pomyłkę, ale nic nie znajduje. To go niepokoi, i za chwilę nie wie już, czy jego niepokój jest niepokojem o starą matuszkę czy też raczej o siebie samego.

O jedną chwilę za późno otwiera usta do modlitwy i ponure myśli juz sączą się w umysł; jeden moment, kiedy nie powściąga myślenia o sobie i kiedy kłopocze się, że sam sie dziś na sobie zawiódł – i klęska gotowa. Nie modli się teraz; patrzy tylko na śnieżny trakt, ale nie potrafi zgubić i rozproszyć wzroku; w pełnej przytomności oczy patrzą na jedno, to znów na drugie; drzewo, plamę na niebie, na ciągnącą się w dal drogę; mimo przytłumionych kolorów czuje Michaił, że bolą go oczy. Wkrótce ból głowy rozsadza czaszkę, a barwy nie przestają gromadzić sie jak do natarcia i zewsząd nastawać na przerażonego. Próbuje odnaleźć swoje miejsce w środku siebie, żeby tam zapaść się i dać odpocząć oczom w niepatrzeniu, ale nie może.

Czy tak widzi człowiek, który się nie modli?

Chowa głowę w dłoniach, ogarnia pulsujące skronie. Demon grzechów myślnych, szary jak jaszczurka, ociera sie o stopy Niedźwiedzia, a ten syczy, poparzony swądem własnego grzechu. Ciężkie i słone łzy spływają przez rosochate palce mnicha.

***

Ból oczu rozpływa się, jeszcze tylko nieokreślone ćmienie przez chwilę kołysze sie po głowie. Na włosach, brodzie i brwiach Niedźwiedzia osiada szron. Twarz wciąż ma przysłoniętą poczerwieniałymi dłońmi.

Chwila po przeminięciu bólu – jedna z najbardziej błogich chwil, za każdym razem, tak jak chwila, w której głodny sie syci, a spragniony pije. Niedźwiedź nie cofa rozłożonych dłoni od twarzy. Odpoczywa.

Czuje na sobie czyjąś uwagę. Jakieś stworzenie, ziemskie lub duchowe, obrało go sobie na obiekt spojrzenia.

– Masza!

Z godnością odpowiada na pozdrowienie, schylając odrobinę głowę, ale nie spuszcza z niego wzroku.

Niepomiernie zdziwiony, że się tu zjawiła, że stoi tu z takim samym na poły zaciętym, na poły zaciekawionym wyrazem twarzy jak zawsze, rusza naprzeciw. Musiała stać za bramą już od jakiegoś czasu, bo na chustę, spoza której wyzierają tylko bardzo ciemne, błyszczące węgle oczu, opadł śnieg.

Ojciec Niedźwiedź dopada do bramy, otwiera ją i przytrzymuje.

– Wchodźcie, wchodźcie!

I tak, jak to jest zawsze, stara Masza kołyszącym krokiem wyprzedza go i idzie dwa kroki przed nim, sapiąc i szeleszcząc warstwami odzieży. Tym razem jednak Michaił patrzy na jej postać uważnie, jakby ją widział pierwszy raz. Ociera ręką czoło, ale oczy już nie bolą, mimo, że wbija je w jeden punkt – plecy starej, pochylonej kobiety.

To nie prozorliwość, ale świadomość innego rodzaju opada nań gwałtownie i z wielką siłą – zgarbiona sylwetka przypomina mu kogoś, kogo kiedyś znał, inną kobietę. Była oczywiście – a było to wiele lat temu – dużo młodsza i smukła, ale cokolwiek robiła, wyglądała na tak samo zabawnie skupioną, a jej ciemne oczy błyszczały tak samo, jak oczy Maszy. To była siostra Michaiła. Nie nazywał się wtedy jeszcze Michaiłem i nie nosił szat mnisich, jej zaś było na imię Pałaszka.

***

Wieś, w której mieszkał Froł z rodziną (bo tak nazywał się ojciec Niedźwiedź, zanim został Michaiłem; kiedy był wątłym, ciemnowłosym młodzieńcem o bladoniebieskich oczach) leżała nad rzeką, wśród rzadkich lasów i bagien. Rzeka nie była ani zbyt wielka (przekroczenie jej było do wyobrażenia i nie wydawała się być niezmierzona jak ocean, niczym Ob lub Irtysz) ani zbyt mała (stojąc na jednym brzegu, drugi odczuwało się jako ląd odrobinę obcy), a w najbliższej okolicy nie było bezpiecznego brodu. Ojciec Froła i jego bracia trudnili się przewozem podróżnych na drugą stronę tej sinej, leniwej rzeki, a gdy Froł osiągnął wiek, w którym zdolny był do posługiwania się łodzią o własnych siłach, i on pracował wraz z rodziną.

Lubił wysiłek, który z każdą chwilą przybliżał do osiągnięcia swojego kresu; lubił stukanie wioseł i zapach łodzi; lubił poszum trzcin, kiedy dziób długiej, wąskiej łódki zatapiał się w klinie szuwarów nadrzecznych. Nie lubił mnogości ludzi, z którymi nie wiadomo – czy rozmawiać, czy lepiej też milczeć, jak to najczęściej robił, ze wzrokiem spuszczonym i ściągniętymi brwiami. W myślach powtarzał modlitwy, które zasłyszał w cerkwi, a twarz musiał mieć ściągniętą i posępną, bo widział nieraz, jak podróżni patrzą nań z rozbawionym lękiem i dystansem, porozumiewając się między sobą oczami, jakby mówili: "Patrz na niego, jaki groźny!".

Froł nie był groźny, sam raczej podlegał lękom. Przerażało go, że nieraz, gdy spojrzał na kogo, co go widział pierwszy i ostatni raz w życiu – w głowie zaczynało mu szumieć, obrazy wnikały w umysł, niechciane, jak chmary owadów latem, i przedstawiały poznanie. Tych dwoje, siedzących w łodzi, to nie mąż i żona – on uszedł z nią swojej ślubnej żonie i zostawił trójkę małych dzieci. Tych czterech mężczyzn, którzy z towarem przeprawiają sie do wielkiego miasta – jeden z nich zginie, pozostałych trzech już sie zmówiło, że ubiją go i porzucą w lesie, dzieląc między siebie jego zyski. Ta kobieta, siedząca teraz na łodzi ze spuszczoną głową, w rzeczywistości była szalona; oszalała, ponieważ narzeczony zostawił ją dla najpiękniejszej dziewczyny we wsi, gdy tylko ta raczyła na niego spojrzeć przychylniej. Rzadko kiedy poznanie dotyczyło rzeczy dobrych czy neutralnych, ale nawet wtedy napawało Froła bezgranicznym strachem. To właśnie przed owym poznaniem uciekł do klasztoru, nie wiedząc jeszcze, że nie opuści go ono, a tylko się zmieni. Pozostanie brzemieniem, ale o blasku perły, zamieni się w służbę Bożą.

Zanim to się jednak stało, bracia zawołali Froła do przeprawy w pewien zimowy wieczór. Połamany lód śpiewał płatami na rzece – to kry tarły o siebie z wielokrotnym poświstem; mróz wbijał się małymi igiełkami w każdy odsłonięty fragment ciała. Ciemno było jak oko wykol, a na światło trzeba było bardzo uważać, bo wiatr był tej nocy ogromny.

Wielu ludzi chciało przeprawiać sie o tej nocnej godzinie. Bracia nie pytali nikogo, kto i po co – póki opłacano przeprawę, wszystko im było zarówno. Froł również nie pytał – drżał teraz cały, co też pozna tym razem – gorączkowe przeprawy nocne mogły oznaczać w pierwszej kolejności zło. Zło było Frołowi strasznym; nie miał wprost pojęcia, jak ktokolwiek może koło niego bez lęku przechodzić. Czy to zawiść ludzka, kradzież, złorzeczenie czy krzywda słabszych – Froł nie tylko nie umiał zgodzić sie na to, ale odczuwał dziwny chłód w głębi,  jakąś przedziwną czerń wlewającą sie do środka, a w tej czerni widział coś, kogoś; ta żywa forma chciała mu wyrwać serce i wątpia, budziła go po nocach, zakłócała sen. Szedł więc ze ściśniętym gardłem, a gdy zmierzał na łodzi ku brzegowi, na którym czekali podróżni, jego kolana uderzały jedno o drugie.

***

Froł uporczywie wbija wzrok w dno łodzi, gdy tymczasem bracia dobijają targu. "Bystrej, bystrej" – stłumione głosy i nieznośne brzęczenie ludzkie dochodzą go zza zasłony gęstej ciemności.

Łódź kołysze się, oto ktoś wsiadł do niej. Froł odwraca się i odbija od brzegu. Wiatr jest silny, woda zburzona, kra – niepewna. Poci się i męczy, ale najbardziej – boi. Czarna substancja strachu sączy się po kropli w serce, coś ściska gardło, po plecach i ramionach chodzą dreszcze. Coś strasznego, ciemnego, jakby wielki zwierz rośnie i wybrzusza się za jego plecami; Froł nie chce widzieć swojego pasażera; napięte przy pracy mięśnie drżą jak w febrze. I z tej ciemności, z tego ciasnego, zamkniętego duszną gazą strachu miejsca w łodzi na środku wzburzonej rzeki, rozlega sie warczenie, a chłopiec niemal mdleje; upadłby, gdyby nie to, że silniejszy jest w nim strach, że jeśli wypuści wiosło z dłoni, jego podróżny rzuci się nań i rozpłata mu gardło, i z podziurawionego ciała wyssie duszę, jak niedźwiedź wybiera miód z barci w puszczy.

– Znam cię; wiem, kto jesteś – warczy bestia na tyle łodzi, nienaturalnie niskim głosem.

"Gospodie, Isusie Christie, Synie Boży, pomyłuj mnie hrasznamu" – zaczyna gorączkowo powtarzać Froł, ale to nie pomaga; sprawia tylko, że pasażer bulgocze i utajone warczenie wyrywa mu się z krtani, i zaraz przejdzie w skowyt, a skowyt na pewno we wściekły atak.

Froł wiosłuje szybciej i szybciej, niemal oszalały, cały przejęty grozą, jakiej w życiu nie zaznał i nie zazna już nigdy, a gdy tylko wiosło wyczuwa płyciznę, rzuca się do lodowatej wody, staje w niej po kolana; nie ma teraz wyboru – patrzy prosto w twarz wysokiego mężczyzny, który stoi wyprostowany jak świeca w jego łodzi.

– I ty wiesz, kto jestem, psie, z dziwki synie – syczy tamten, a Froł potrząsa głową, rzucając sie do ucieczki – o tak, wie dobrze, poznał; i musi zedrzeć z siebie spojrzenie tych oczu, przez które patrzył nań sam demon, pierwszy i jedyny raz, gdy widział opętanego.

Nie pamięta, jak i kiedy znalazł się w domu, co pamięta – to Pałaszkę, bez której nie przetrwałby tej nocy.

***

Froł wraca do domu biegiem, nieprzytomny niemal, z dziwnym jakimś strachem w jasnych, jakby poblakłych oczach.

– Braciszku! – Pałaszka nie chce, aby go kto w tym stanie widział. Jej mały Froł, zawsze bardziej wrażliwy od reszty rosłych, silnych i wesołych braci, jest w rodzinie ostatni. Jeśli komuś trzeba obić mordę za błędy i przewiny, popełnione bądź nie – będzie to Froł; jeśli z kogoś czynić pośmiewisko – z najmłodszego i odrobinę nieporadnego Froła. Łapie go za rękaw, ociekający wodą, sadza na ławie obok pieca.

– Ojciec zakonny … zrzucił szaty duchowne … mężobójca … Na koniec – opętany przez demona! – szepcze zbielałymi wargami Froł, oddychając szybko i niemiarowo.

Pałaszka ucisza go; nie chce, by kto słyszał, co malczik bredzi, bo będą z tego kłopoty. Chustą wyciera mu twarz i włosy, poczynając z nim bardzo delikatnie; kładzie dłoń na czoło, jakby był chory. Ściąga buty i umieszcza je na piecu.

Maligna strachu opada i Froł czuje tylko dotyk miękkich dłoni siostry, jak biegną po skroniach, ramionach, stopach. Dotyk ten dozwala nie myśleć o niczym, zamknąć oczy. Froł jest jak embrion w łonie matki, bez woli, bez siły i bez troski, bo to Pałaszka ucisza noc jednym słowem – "śpij" – i dotąd, przebranego, suchego i ułożonego na sienniku, trzyma za ramię, kołysząc lekko, aż zapada w sen bez snów, głęboki i czarny.

Następnego dnia całuje Pałaszkę i odchodzi, i wiele dni i wiele nocy spędza na śnieżnych pustkowiach, żeby w końcu z drżeniem wielkim i bojaźnią zapukać do drzwi monasteru.

***

A więc Masza przypominała Pałaszkę. Czemu wcześniej tego nie zauważył? Myśląc o tym, poczuł szarpnięcie serca. Niepotrzebnie pomyślał o siostrze! Teraz, kiedy myśli o rzeczach światowych, o ludziach i ich dziejach ruszyły niczym kołowrotek, są niemal nie do zatrzymania: czy żyje? Za kogo ją wydano? Czy zdrowa? Czy szczęśliwa?

Otrząsa sie z gniewem. Nie myśleć, nie myśleć! Tysiące rozproszeń, gdy tylko wejdzie się w życie świata, chmary trosk, ból głowy – na co mu to wszystko? Jednak słodkie wspomnienie owego wieczora, gdy Pałaszka zajęła się nim lepiej niż matka i ułożyła do snu, zbudzone nagle po tylu latach, zdaje mu sie być błogosławieństwem. Nie jest rzeczą grzeszną myśleć o tym – ale nie jest też i rzeczą dobrą. Potrząsa głową. Natychmiast musi przestać wspominać; jeśli myśli znów się rozproszą i podążą ścieżką spraw światowych, nie będzie ratunku.

Wchodzi za Maszą do izby i słucha, jak serdecznie wita się z Gerasimem. Dalej następuje rytuał podziwiania, co też za cuda przyniosła matuszka pustelnikom. Wysoki, nieco skrzekliwy śmiech Maszy i cichy, utajony jak potok pod lodem śmiech czcigodnego Gerasima mieszają się z sobą i wznoszą pod sufit jak kadzidło.

– Wiedzieliście, ojcze Gerasimie, że czcigodny ojciec Michaił zna moje imię? Przychodzę dziś pod bramę, a on patrzy na mnie i mówi: "Masza!"

Obydwoje patrzą na Niedźwiedzia i śmieją się, każde na swój sposób. Prawdopodobnie wyśmiewają jego powolność, z którą zauważa ludzi. Masza od lat dziesięciu przynosi ojcom strawę, a dziś po raz pierwszy została nazwana swoim imieniem. Michaił milczy, marszcząc brwi.

– Dzieci macie zdrowe? – pyta  świątobliwy Gerasim.

Masza wzdycha.

– Zdrowe, dziękować Bogu. Dziś przyjechał do mnie syn mój. Siedzi w mojej izbie i nie odzywa sie słowem, bo powadził się z żoną.

Tym razem, pierwszy raz od lat dziesięciu, Michaił słucha, co mówią do siebie Masza i czcigodny starzec Gerasim.

– Gniewacie sie na niego? Na nią? – pyta Gerasim.

– A jakże mam ja gniewać się, kiedy nie wiem, o co oni powadzili się. Daniłko siedzi na ławie, patrzy w powałę i milczy.

Ojciec Niedźwiedź zamyka i otwiera oczy, zaciska dłoń na brodzie. Stara się, jak nigdy sie jeszcze nie starał.

– Oni powadzili się … oni powadzili się … – przebiega myślami modlitwę , zaciska palce na paciorkach czotki, aż bieleją – ale jak nigdy, żadne poznanie nie zbliża sie doń ani na jotę – nie wiem, o co oni powadzili się … – kończy bezradnie.

***

Gdy ojciec Niedźwiedź powtórnie rozwiera bramę, mówi do Maszy:

– Matko, przynieście mi na następny raz najwonniejszych ze swoich ziół.

Masza patrzy nań chwilę świdrującymi oczyma Pałaszki, potem kiwa głową i odchodzi, a ojciec Niedźwiedź spogląda za niknącą w oddali postacią, aż przestaje być widoczna za śnieżnym wzniesieniem.

***

– Jak też zapamiętaliście imię naszej matuszki, ojcze Michaile? – zaczepia go czcigodny Gerasim, a jego twarz okrasza uśmiech, tyleż drwiący, co pełen przyjaźni.

Niedźwiedź gwałtownie potrząsa głową, patrzy na współtowarzysza bezradnie i smutno:

– Jakże ja mylił się, czcigodny Gerasimie!

– O czym ty się mylił? – cichy głos Gersima jest podobny do jego śmiechu – jakby podskórny, szemrzący, wydobywający się z głębi, utajony.

– O życiu w świecie się myliłem – odpowiada prędko Niedźwiedź, i wyrzuca z siebie słowa wstydliwie, jakby chciał mieć wyznanie jak najszybciej poza sobą:

– Myślałem, że na tym polega nasza zasługa i nasza świętość, że zapominamy o światowych potrzebach, i rosną w nas dziury, jak po nożach, którymi pragnienia światowe przebijają nasze umartwione ciała i pozostawiają pustymi. Myślałem też, że ludziom ze świata prosto żyć, kiedy otrzymują to, czego pragną, i wolno im folgować swoim chęciom. Napełniają się tym, czego chcą – tak myślałem – i są pełni, dlatego nie ma w nich miejsca na Boga.

Gerasim przymyka oczy i słucha, kiwając się lekko.

– Nie jest to prawdą, ojcze Gerasimie! Nie ma spełnienia pragnień człowieczych, a gdy zaczniesz je spełniać, one to drążą coraz bardziej i bardziej, aż przedrążą człowieka na wylot, i lepiej i łatwiej jest mocą zakonu Boskiego zarzucić swoje chcenia i poruszenia, niż nieustannie chodzić za nimi w pół drogi, a one coraz mocniej i mocniej rozsadzają umysły – bo nie ma końca pragnieniom ludzkim, a raz im pofolguj, nigdy już cię nie opuszcza; zgaś je, a będziesz szczęśliwy!

Gerasim otwiera oczy. Obaj milczą.

– Macie rację, ojcze Michaile – mówi po chwili. I dalej: – Siostra wasza, Pałaszka, nie żyje.

– Jakże – nie żyje? – pyta przejęty grozą Michaił, i czuje się Frołem, uchodzącym z łódki, na której dopadł go demon, przemoczonym i zgrzanym, ale tym razem biegnącym w pustkę, bo niczyje ramiona nie czekają nań w żadnym domu, ale Gerasim odpowiada:

– Pamiętasz ty, jak dzieckiem będąc, obiecałeś Pałaszce, że żyć będziesz dłużej od niej?

– Pamiętam! – woła Niedźwiedź – nie chce, powiedziała, żyć na świecie, na którym nie będzie jej małego Froła!

Gerasim przyświadcza.

– Tak się stało, a więc, powiadam ci, Pałaszka nie żyje.

– Zatem też krzywda jej sie nie stała? – upewnia sie Niedźwiedź, a ręce wciąż jeszcze drżą mu.

– Krzywda jej się nijaka nie stała; wszystko się stało, co komu przeznaczone – mówi stary Gerasim, i zapada ni to w modlitwę, ni to w sen; gładka jak len broda opada mu na pierś, powieki zawierają się sennie na zapadłych, zmęczonych oczach.

Michaił wzdycha i idzie do siebie, a odzyskany dla ciemności i medytacji wzrok błądzi po niebie, zaczepia o nieokreślone gwiazdy i zapada sie w sobie, płynnie i bezpiecznie, wargi szepczą: "Weczery Twojeja tajnyja dneś, Syne Bozyj, pryczastnyka mia pryjmy, ne bo wrahom Twojim tajnu powim, ny łobzania Ty dam jako Juda, no jako rozbijnyk ispowiduju Tia:
Pomiany mia, Hospody, jehda pryjdeszy wo carstwiji Twojim. Pomiany mia, Władyko, jehda pryjdeszy wo carstwiji Twojim, Pomiany mia, Światyj, jehda pryjdeszy wo carstwiji Twojim.
Da ne w sud iły w osużdenie budet mi pryczastie światych Twojich Tajin, no w isciłenie duszy i tiła.
Boże myłostyw, budy mi hrysznomu. Boże, oczysty hrychy moji i pomyłuj mia.
Bez czysła sohriszych, Hospody, prosty mi."

 

 ***

Nieokreślona była to pora; pora kurczącej się zimy, zawieszonej na ostatnim włosku, pora zimy wycofującej się niczym draśnięty przez myśliwego zwierz wracający do swoich ostępów, a jednocześnie nieskończenie daleka od przedwiośnia.

Puszcza nie bywa wówczas biało – zielona ani też podbita na modro świeżym mrozem, jest szara i czarna. Śnieg, uleżały od tygodni, nie rozjaśnia smolistych nocy. Wilki, wyczuwając zmianę sezonu, stają się niespokojne i tym bardziej skore do podchodzenia pod sadyby ludzkie. To wówczas najgroźniejsze są obudzone przed czasem ociężałe niedźwiedzie, kluczące po czarnych ścieżkach lasów, pozbawione zwykłych wiosennych celów, niesione gniewem niemal ludzkim, przez co tak bardzo straszne. Jest to pora niczego nie obiecująca, o niczym nie opowiadająca, zawieszona w próżni i bezczasie niczym dodatkowa, zbędna kartka kalendarza w niedawno rozpoczętym roku.

Świątobliwi ojcowie Gerasim i Michaił mają jednak spokój w sercach. Nie nęka ich swoimi wizytami południowy demon, najchętniej przychodzący latem. Ze słodyczą słuchają świszczącego wiatru w porze swoich codziennych modlitw, z błogosławioną spokojnością solennie całują skostniałe od chłodu ikony i palą smukłe, woskowe świece.

Ze spokojem Michaił parzy wywar z liści, które przyniosła stara Masza. Kotłuje się i bucha parą woda, wydając świeży zapach ostrokrzewu. Niedźwiedź solennie wydziela po listku. Wszystko jest dokładnie zaplanowane. Ten, tamten i jeszcze ten; jeden po drugim przechodzą przez zgrzebne, czerwone dłonie prozorliwego.

W pomieszczeniu jest i ojciec Gerasim; oparty plecami o piec ani modli się, ani przemawia do towarzysza. Rzadki to widok – dwóch pustelników razem; jeden – wykonujący pracę do życia niepotrzebną, a więc oddający się rozrywce, drugi – mający w złotych oczach tylko ciszę. Tak wyglądają anachoreci w rzadkich, prawie nie zdarzających sie chwilach odpoczynku.

Ale tak Michaił, jak Gerasim są poważni. Milczą. Na ostatek Niedźwiedź dodaje jeszcze jeden, ostatni liść – mniejszy od innych, bardziej soczysty, jasny. Liść, którego nie miało być w naczyniu, a jednak z największą solennością, przymykając oczy, zanurza go Niedźwiedź we wrzącej wodzie i – opuszcza, a ukrop staje się zielony, zielony jak nadzieja, zielony jak Duch Pocieszyciel.

Mówi przeto ojciec Niedźwiedź, zwracając się twarzą ku ikonie, a patrząc ku wschodowi: "Carju nebesnyj, Utiszytelu, Dusze istyny, iże wezdy syj i wsia i społniajaj, sokrowyszcze błahych i żyzny podatelu, pryjdy i wselysia w ny i oczysty ny od wsiakija skwerny i spasy, Błaże duszy nasza." "Amin" – odpowiada Gerasim i dopiero wtedy wstaje, a Michaił odwraca się i stoją tak twarzą w twarz, patrząc miłośnie jeden na drugiego, a wyglądają jak rycerze przed pojedynkiem, w każdym drgnieniu mięśnia gotowi zadać szlachetne pchnięcie. Wówczas widać, że starzec Gerasim, mimo swojej szczupłości, zdając sie drobny przy zwalistym Niedźwiedziu, jest wysoki, bardzo wysoki; a jego wzrost zdaje się być starożytny, wyciągać jego starcze ciało jak kolumnę świątyni, jak cień kolumny, który wydłuża płonąca świeca. Lniana broda wydłuża jeszcze sylwetkę, przez co zdaje się być antycznym gigantem; oglądanym w wąskim, ciętym krysztale kolosem.

Gorejące, błękitne oczy Niedźwiedzia – a przed samymi tylko tymi oczyma klękali już wieśniacy, widząc w nich bramę, za którą Cherubini i Serafini śpiewają swoją straszną pieśń –  mierzą się ze spokojem świetlistego wzroku o bursztynowym wejrzeniu. Patrzą na siebie długo – bo pustelnicy rzadziej niż ludzie ze świata liczą czas – aż wreszcie świątobliwi ojcowie ruszają ku sobie, obdarzając się braterskim uściskiem. Drobny, kościsty Gerasim z wielką siłą ściska ramię barczystego proroka, które jest wiotkie i nieomal przelewa się przez drobne, długie palce starca.

– Ucałuj mnie, świątobliwy ojcze – mówi Gerasim, pokornie schylając głowę przed cudotwórcą.

– Ależ nie, ojcze Gerasimie – odpowiada Niedźwiedź, a w jego błękitnej źrenicy wykwita szklisty kwiat, którego nigdy nie widział żaden człowiek, a Bóg tylko – bo dotąd jeśli starzec Michaił płakał, to tylko przed samym Najwyższym – to ty ucałuj mnie, o świątobliwy.

Gerasim pochyla się więc i składa na bladym nagle policzku Niedźwiedzia święty pocałunek. Michaił chce uklęknąć, ale wciąż przytrzymująca jego ramię dłoń Gerasima powstrzymuje go przed tym. Czyni więc to, co miał uczynić – zlewa napar do dwóch czar, a potem obaj z Gerasimem siadają na grubo ciosanych ławach po dwóch stronach stołu i z półprzymkniętymi oczami i myślami ukorzenionymi już nie przy śmiertelnych, choćby i najbliższych, ale przy samym Najwyższym, nawet jeśli Ten skrywa się za wszystkimi niezliczonymi warstwami świętej ikony.

A gdy czary są puste, odstawiają je na świadectwo dla tych, którzy nawiedzą skit nazajutrz i w dniach kolejnych, i każdy idzie w swoją stronę, nie oglądając się za siebie ani razu. I kiedy blady ranek przemienia puszczę nieokreślonej pory z czarnej w granitowoszarą, ojciec Gerasim wstaje i odmawia poranne modlitwy, potem zaś, inaczej niż działo się to przez ostatnich lat dwadzieścia, wchodzi do izdebki brata, i patrzy na martwe, stygnące ciało Niedźwiedzia, który ułożył się na posłaniu z rękoma splecionymi na klatce piersiowej, w kompletnych szatach mnisich, z czotką na nadgarstku[4].

Gerasim zamyka Niedźwiedziowi oczy, i zwracając twarz ku ikonie, szepcze: "Bohorodyce Diwo, radujsia obradowannaja Marije, Hospod z Toboju, błahosłowenna Ty w żenach i błahosłowen płod czerwa twojeho, jako rodyła jest Chrysta, Spasa, Izbawytela duszam naszym."

I zanim po wsiach i w niedalekich miastach roztoczy się nowina, że starzec Michaił oddał ducha, i zanim płacz, żal i żałoba wybuchną wśród ludzi tego świata, i zanim zaczną ściągać do skitu ze wszystkich stron, żeby chociaż zabrać grudkę ziemi z mogły czudotwora Niedźwiedzia, Gerasim odmawia wszystkie przypisane modlitwy nad wielkim, majestatycznym ciałem towarzysza. Razem z Mitrofanem, który jako chłopski syn wciąż ma w sobie cos z nieobycia i nie wie zupełnie, jak się zachować wobec śmierci, i to śmierci swojego patrona, więc blednie i toczy łzy, a potem zacina się, zaciska szczeki, jest szorstki, nieprzyjemny i bezradny przed Gerasimem, niosą bezwładnego Michaiła do miejsca jego odpoczywania – głębokiego dołu, który miesiące wcześniej świątobliwy starzec kazał kopać diakowi.  Michaił zalega głęboko, żeby oddalić niebezpieczeństwo, że spragnieni i wstrząsani żalem ludzie ze świata zapragną widzieć proroka po śmierci, wąchać jego wciąż wonne ciało, dotykać sztywnych od śmierci członków, zabierać paciorki czotek na uzdrowienie swoje, dzieci i bydła domowego. I działoby się tak niechybnie, jako że na lud padł najpierw święty strach – bano się, że po śmierci świątobliwego Michaiła wróci zamęt, który prorok za życia wypędził – że znów pierworodni synowie zaczną mrzeć, poborcy podatkowi brutalnie nastawać na chłopów, niebo – zsyłać wodę lub suszę, demony – wstępować w córki, zony i matki.

Ale tak się nie stało i wszyscy w pokorze dziękowali za to, nisko kłaniając się wobec mogiły ojca Niedźwiedzia, a świątobliwy Gerasim patrzył na uwolnionych od strachu ludzi starczo wyblakłymi oczyma koloru bursztynu, i zapalał się w nich święty ogień; ogień, którego nikt nie ogląda, bo przeznaczono mu płonąć jedynie przed tronem Boga.

***

Jest noc gęsta jak smoła; nie tylko niebo, ale i cała zawiesina snu, który opadł na puszczę, pobliskie sioło i pustelnię, jest nieprzenikniona i cicha. Świat śpi. Śpi świątobliwy ojciec Gerasim na swoim twardym posłaniu, śpi snem wiecznym ojciec Niedźwiedź, śpi wszelki żywy duch w wiosce i w puszczy.

Tę ciszę przerywa skrzypnięcie drzwi eremu diaka Mitrofana – na progu ukazuje się blada postać w samej koszuli, jakby zbudzona ze snu okropnym strachem. Mitrofan włosy i brodę ma potargane i w nieładzie, rozgląda się chwilę, po czym wybiega, nie zważając na nocny chłód. Rzuca się do dzwonnicy, jakby chciał dzwonić na trwogę, ale zmienia zamiar, nie ma widać czasu; biegnie aleją w skicie, kołacze do drzwi eremu współbrata, a potem wypuszcza się przez bramę i krąży po wiosce, stukając w okna, i krzyczy strasznym głosem:

– Car zabity! Caryca zabita, carskie córki i carewicz – wszyscy zabici!

Biegnie od obejścia do obejścia; gdzie da się wejść, otwiera pomieszczenia gospodarskie; rżą przestraszone konie, gdaczą kury; ciepłe krowy wyrwane ze snu patrzą na wysoką, chudą postać w zdumieniu. Mitrofan spieszy dalej, nie bacząc na nic, jak w malignie, i wszędzie woła to samo, po raz wtóry i jeszcze:

– Car zabity! Caryca zabita, carskie córki i carewicz – wszyscy zabici!

Pobudzeni ludzie wściekają się na przybysza ze skitu; niby diak, ale wąs ledwie sypie mu sie pod nosem. Kto widział hałasować po nocy i niepokoić zwierzęta? Temu i owemu uszedł koń z otwartej stajni. We wsi podnosi się wzburzenie:

– Ciszej, bezumiec! Zawrzyj pysk, durak, a nie krzycz po nocy! – odkrzykiwano mu z wyrwanych ze spoczynku domostw.

– Cicho, głupi! Jakim sposobem ktokolwiek mógłby zabić cara? Idź spać, a nie bluźnij – ty! – krzyczą; ktoś mówi:

– Odjęło mu rozum po śmierci jego świętego opiekuna, ojca Niedźwiedzia!

Tymczasem kometa przecina nocne niebo, szorując niemal rozpalonym podbrzuszem po czubkach sosen w puszczy w Syberii, krainie większej niż wszystkie światy tego wieku razem wzięte. Czarny Irtysz krzepnie i kipi; stary świat trzęsie się w posadach i zapada w sobie; po monarszych i władczych czołach przebiega drgnienie niepokoju. Gdzieś w świecie Polacy sposobią się, żeby porzucić walkę z tym, co złe dla walki z tym, co gorsze.

Świątobliwy starzec Gerasim wstaje i idzie do pustego eremu po ojcu Niedźwiedziu, gdzie zapala świecę jedną po drugiej, a potem, schylony do ziemi pod ikoną zbrojnego Archanioła, prosi ubóstwionego ojca Niedźwiedzia, który śpiewa hymny Najwyższemu pomiędzy serafinami i cherubami, o opiekę nad siołem, lasem i światem.

Po nocy przez długi jeszcze czas niesie się schrypnięty głos diaka Mitrofana:

– Car zabity! Caryca zabita, carskie córki i carewicz – wszyscy zabici!

 

Agnieszka Sztajer

 


[1] skit – pustelnia prawosławna

[2] czastuszka – zabawna przyśpiewka z motywami ludycznymi

[3] hezychasta – mnich oddający sie modlitwie kontemplacyjnej

[4] czotka – różaniec do modlitwy jezusowej, odmawianej przez anachoretów w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, później popularny przede wszystkim w prawosławiu

Kategoria: Agnieszka Sztajer, Publicystyka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *