banner ad

Sztajer: Jak bycie nauczycielem zmienia życie

| 21 czerwca 2019 | 0 Komentarzy

Zasłużenie bądź nie, przez ostatnie kilka miesięcy nauczyciel był w centrum zainteresowania Polaków. Nauczyciel strajkujący, odmawiający wykonywania swoich obowiązków, domagający się podwyższenia uposażeń (a kto z nas nie chciałby tego dla siebie?); nauczyciel w groteskowym przebraniu, nauczyciel śpiewający absurdalne piosenki; energiczny nauczyciel – działacz i nauczyciel zrezygnowany jak przebita dętka. Dużo mówiło się wówczas o prawach nauczyciela, o warunkach jego pracy, mało lub nic – o etosie, co już samo w sobie jest znamienne.

          Będzie jednak nie o tym – spuśćmy zasłonę milczenia na wszystkie niepokoje, które przetoczyły się ostatnio po polskiej oświacie i spójrzmy na nauczyciela od zupełnie innej strony, jak gdybyśmy go widzieli po raz pierwszy.

          Pomiędzy nauczycielem, który widzi siebie li tylko jako pracownika oświaty a nauczycielem, jak to się mówi, "z powołania" (niczym dobry ksiądz albo dobry lekarz), rozpina się całe spektrum. I prawie na pewno każdy nauczyciel ze świata rzeczywistego plasuje się gdzieś pomiędzy, bliżej lub dalej skrajnych biegunów. Jedno jest zupełnie oczywiste – lata pracy z młodymi lub bardzo młodymi ludźmi, i to pracy polegającej na kształtowaniu umysłów i charakterów, nawet na najbardziej suchym urzędniku wycisną niezatarte piętno – na zawsze.

 

          Kiedy wracam myślami do początków mojej pracy w zawodzie, nie pamiętam impulsu, który świadczyłby o odczuwaniu powołania już wówczas. Mogę powiedzieć, że "tak się po prostu złożyło" – a jednak nauczanie okazało się jak wino –  im dalej w czas, tym lepiej. Nie mogę nawet powiedzieć, że "lubiłam dzieci" – wprost przeciwnie. I cóż, dalej ich nie lubię – jako rodzaju gatunkowego, abstrakcyjnej masy, zawartości pojęcia. Rzecz w tym, że nie ma chyba konkretnego ucznia, którego bym nie lubiła – pod tym względem żadnemu nie mam nic do zarzucenia. Jest w tym dokładna odwrotność opisu stanu ducha komunisty, który "kocha ludzkość, nienawidzi człowieka". A więc tak – nie lubię dzieci, ale lubię swoich uczniów i studentów, i to całkiem szczerze.

          Kolejną zdumiewającą rzeczą jest, że w pracy znajduję remedium czy też po prostu błogosławiony środek łagodzący dla mojego pesymizmu antropologicznego. Owszem, człowiek istota marna (najłatwiej to stwierdzić przez autorefleksję), pełen słabości, brudów, niemocy i nie tyle grzeszków, co obrzydliwych grzechów. Ta myśl jest niewątpliwie prawdziwa, a dobrze kultywowany pesymizm chroni od błędu antropologicznego, który prostą drogą prowadzi na manowce utopii. Cały problem w tym, żeby nie przesadzić i nie skazić sobie dziegciem własnej beczki miodu – w tej świadomości człowieczej nędzy niebezpiecznie łatwo jest zgorzknieć.

          I wierzcie lub nie – ale to właśnie obcowanie z młodymi ludźmi jest tym, co osobiście nie pozwala mi popaść ostatecznie w głębie zwątpienia co do naszej marnej kondycji. Jeśli będą wam mówić, że dzieci są dziś rozwydrzone, niewychowane, do cna zepsute, złe – nie wierzcie.

          Owszem, są nie do zniesienia – dokładnie tak samo jak dorośli. Tak samo jak pisząca te słowa i tak jak czytelnik (proszę mi wybaczyć). Człowiek to dość paskudne zwierzę, i każdy z nas w cichości serca powinien to przyznać. A więc jeżeli mówimy, że młodzi ludzie są okropni – owszem, można na to przystać, ale wtedy konsekwentnie trzeba przyznać, że wszyscy inni są jeszcze gorsi.

          Widzę moich uczniów wszystkich razem i każdego z osobna, i nie widzę w nich ani jednej wady, której w takiej czy innej formie, w mniejszym lub większym stopniu nie byłoby we mnie. Dopiero zawód nauczyciela pozwala to zobaczyć, i dlatego jest zawodem tak szlachetnym – bo jak żaden inny uczy pokory.

          To, co jeszcze ukazuje się uważnemu nauczycielowi, to – jak bardzo niedoskonałe jest nasze poznanie człowieka, tej oto konkretnej osoby. Siłą rzeczy i przez swoje ograniczenia widzimy drugiego aspektywnie (nawet matka patrząca na swoje dziecko nie zawsze jest od tego wolna), i nigdy nie jest to pełna prawda o nim. Czasami jest to  wręcz całe kłamstwo.

          Uczeń złośliwy, kapryśny, głośny i absolutnie odporny na wiedzę – takim widzi go nauczyciel w szkolnej sali. Kim jest poza nią? Może ów nauczyciel nigdy się tego nie dowie, bez względu na wszystko powinien jednak pamiętać o jednym: gdyby Bóg miał oceniać nas na podstawie naszych najgorszych momentów, nikt nie uniknąłby potępienia.

          Niech będzie mi wolno przyznać się do momentu, w którym zapomniałam o tej prawdzie (a być może jest to najważniejsza prawda o naszych bliźnich). Przypuśćmy, że nazywał się Mariusz. Mariusz miał dziesięć lat i nic mu się nie chciało – jeśli nie był apatyczny, wówczas był nieznośny; nie tylko się nie uczył – nie wykonywał absolutnie żadnego wysiłku umysłowego, aż miało się wrażenie, że robi to specjalnie.

          I cóż – nie będzie chyba budzić zdziwienia, jeśli powiem, że zdarzyło mi się podchodzić do Mariusza ze starannie ukrywaną oschłością, a charakter naszej relacji wyczerpywałoby słowo "zniechęcenie".

          Krótko przed tym, nim nasze drogi się rozeszły, spotkaliśmy się przypadkiem, w listopadzie na cmentarzu. Mariusz przyszedł na grób ojca, a towarzyszyła mu chora matka.

          Niektóre momenty wstydu, tego przed sobą samym, gryzą nawet we wspomnieniach.

A jednak ta historia posiada swój happy end – czasami ci, dla których byliśmy niewystarczająco dobrzy, są zadziwiająco hojni dla nas. Hojność owa jest tym bardziej zaskakująca, jeśli ma formę naburmuszonego nastolatka. Otóż prawie rok później z mojego zwyczajowego otępienia w matni supermarketu wyrwało mnie głośne "Dzień dobry!" . Musiałam przez chwilę mrugać oczyma i dochodzić do zwykłego stanu świadomości, żeby zorientować się, że to Mariusz macha do mnie ze stolika w kawiarni w centrum handlowym. Proszę nie myśleć, że to błaha rzecz- naturalne dla człowieka w tym wieku jest rozglądać się na boki lub przechodzić na drugą stronę ulicy w wypadku spotkania z nauczycielem poza szkołą. Proszę sobie wyobrazić, że Mariusz był z kolegami – przyznać się głośno do znajomości z facetką od angielskiego to jest, nie bójmy się tego powiedzieć, akt męstwa cywilnego.

          Uśmiech nie schodził mi z twarzy do końca dnia.

 

          Wiele się mówi o współczesnym kryzysie wychowania – że narybek jest dzisiaj bezczelny, że dzieci są przyrośnięte do smartfonów, tabletów, że nie myślą etc. etc. – resztę możecie państwo, zwłaszcza jeśli jesteście konserwatystami, dopowiedzieć sobie sami (jesteśmy najlepsi w tworzeniu takich list zażaleń, nasza formacja ideowa jest w absolutnym czempionacie mędzenia).

          Jeśli jednak zechcą państwo wysłuchać relacji żołnierza frontowego, odpowiem krótko za Cambronnem: merde!

          To znaczy, owszem, problemy są. I są to nawet, w przybliżeniu, jakieś emanacje wyżej wymienionych szlagierów. Niemniej, na ich wyliczaniu skupiają się zazwyczaj ci, którzy młodych ludzi znają tylko z widzenia albo też, wstyd się przyznać, z własnych wyobrażeń (każdy zaś sądzi po sobie).

          Co widzi nauczyciel? Nauczyciel widzi, owszem, nastolatkę, która pocięła się cyrklem (w sposób przezornie nieszkodliwy), ale nie dlatego, "że to modne" – właśnie przeprowadziła sie z rodziną do nowego kraju, czuje sie zagubiona. Nauczyciel widzi dwunastolatka, który co prawda buja w obłokach na zajęciach, ale jest geniuszem technicznym – potrafi sam zbudować ładowarkę do telefonu, świecący baner, armatkę. Widzi trzynastolatka od sześciu (!) lat zakochanego w tej samej koleżance z ławki. Widzi nastoletnich dżentelmenów, którzy, owszem, nie odmówią maratonu na konsoli, ale przez czterdzieści minut potrafią dyskutować wyższość hulajnogi zwykłej nad elektryczną.

          Kiedy więc będą wam mówić, że najmłodsze pokolenie do niczego się nie nadaje, odpowiedzcie z przekonaniem: sam pan jesteś do niczego.

 

          I na sam koniec, wbrew zapowiedziom mała uwaga o kryzysie oświaty: nawet jeśli przyznamy, że jesteśmy w stanie kryzysu (a pewnie jesteśmy), najistotniejszym jest wiedzieć, że nauczyciel zawsze będzie pracował "na materiale kryzysowym" – człowiek, kimkolwiek by nie był, jest w permanentnym kryzysie.

          Jedyną możliwą reakcją jest – wyciągnąć rękę, żeby ratować i siebie, i innego, nawet jeśli miałoby to nic nie dać. Chodzi o sam akt dokonania próby – edukacja jest niczym innym, jak ciągła próbą mierzenia się ze światem i sobą samym.

          A skoro doszliśmy juz do tego poziomu ogólnych truizmów, nie ułatwię sprawy i zakończę jeszcze jednym, tym razem w formie praktycznej porady: nauczyciele, bądźcie dobrzy dla swoich uczniów. Prędzej czy później – ale za to z całą pewnością – odpłacą się tym samym.

 

 

Agnieszka Sztajer

 

 

         

Kategoria: Agnieszka Sztajer, Publicystyka, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *