banner ad

Solarewicz: Praca nad książką – jak to ugryźć metodą domową

| 15 października 2020 | 0 Komentarzy

Zaczęło się od rozmów przyszywanej wnuczki z jej starszą sąsiadką, które łączyła sympatia do ciekawych ludzi. Skończyło wydaniem grubej książki. Małe marzenie stało się wielką przygodą. Chętnie podzielę się z rówieśnikami doświadczeniem, jak ułatwić sobie przygotowywania na wczesnym etapie. Ściślej mówiąc, jak doprowadzić marzenie do zbioru tekstów, a zbiór tekstów do postaci, którą można by przedstawić potencjalnemu wydawcy.

Moją pracą i radością było nagranie i spisanie wspomnień Barbary z Surzyńskich Zakrzewskiej (1922-2015), córki Leona Surzyńskiego, ostatniego wicemarszałka Sejmu II RP, a wdowy po znanym fredrologu prof. Bogdanie Zakrzewskim (1917-2011).

Przygotowywanie książki o przedwojennej Wielkopolsce i powojennym Wrocławiu trwało ponad 8 lat, od 70. rocznicy 17 września, kiedy to wyszedł mój reportaż w „Rzepie”. Barbara Zakrzewska zmarła wiosną 2015, a jej autobiografia pt. „Było… Wrocławsko-wielkopolska opowieść domowa” wyszła jesienią 2017. Zanim do pracy włączył się wydawca, przez redakcyjny gąszcz przedzierałam się sama (nie dostając jeszcze honorarium). Mam nadzieję, że moje wnioski ułatwią pracę komuś innemu.   

Jak to z czasem „Było…”

Już od 2009 przychodziłam do pani Basi jako sąsiadka, młodsza o dwa pokolenia, na herbatę i rozmowy na ciekawe tematy. Słuchałam, nagrywałam, czytałam dokumenty, w miarę swoich możliwości publikowałam. Nie myślałyśmy jeszcze o książce, ale to wtedy powstało sporo luźnych nagrań i tekstów, które potem weszły w jej skład.

W połowie roku 2013 pani Barbara postanowiła, że ze swoich wspomnień stworzy książkę dla wnuków i prawnuków i włączy do niej dawniej nagrane opowieści. W styczniu 2014 zwróciłyśmy się do potencjalnego wydawcy, który był moim wykładowcą akademickim, a uczniem prof. Bogdana Zakrzewskiego. Szybko dostałyśmy odpowiedź, w której dr Jan Choroszy ostrożnie zachęcił nas obie do intensywnej pracy, dając nadzieję, że się tekstem zajmie.

Etap bezpośrednich przygotowań (jak się okazało, 2 ostatnie lata życia autorki) obejmował zbieranie porozrzucanych tekstów i wszechstronne ich uzupełnianie, z uwzględnieniem sugestii i poleceń wydawcy. Pracowałyśmy razem przeciętnie 3 razy w tygodniu po 3 godziny, stosownie do wieku i sił autorki. Z wielką nadzieją i energią do działania. 

Technika, czyli wędrowne biuro

Dzisiaj chyba każdy z nas  pracuje w systemie wędrownego biura. Jest to jeszcze ważniejsze w przypadku współpracy z osobą starszą, która sama nie jest w stanie koordynować działań wydawniczych lub po prostu nie ma w domu potrzebnej infrastruktury. Ja przychodziłam na spotkania z telefonem i dyktafonem, a potem kiedy tekst już był spisany, z komputerem. Czytałam głośno to, co spisałam z taśmy, pani Basia komentowała i od razu korygowałam tekst. Okazało się, że w jej domu jest bezprzewodowy Internet, i odtąd mogłyśmy wyszukiwać informacje w sieci i poszerzać – chyba w nieskończoność – tematy i wątki. Dawało to 90-letniej autorce wiele radości!

Czasem trzeba było sięgnąć do dokumentów rodzinnych, żeby przepisać dane. Skanera nie posiadam, więc to, co mogłam, kopiowałam na własny użytek za pomocą aparatu fotograficznego i u siebie w domu przepisywałam tekst. Co ważne, już na początku tej archiwistyczno-dziennikarskiej pracy założyłam sobie, że nie pożyczam od autorki żadnych oryginałów. Kierowałam się doświadczeniem własnego dziadka, któremu znany dziennikarz nie oddał cennych fotografii sprzed wojny, a potem zmarł i zdjęcia przepadły. Umrzeć nie zamierzam, ale chcę uniknąć okazji do zaniedbań, bo ewentualnej szkody nie będę w stanie wyrównać.    

Ctrl F, czyli o metodzie pracy

– Do wszystkiego musi być dyspozycja – mawiała z naciskiem pani Barbara.– Ja jestem tak nauczona – podkreślała absolwentka uniwersytetu w Poznaniu. Dyspozycja znaczy plan. W tak zwanym „zeszycie do dyspozycji” spisałam pierwszy plan książki, podyktowany przez autorkę. Według niego nagrywałyśmy, następnie zaczęłam pracę z tekstem.

Przepisywanie wielu godzin nagrań to drobiazg wobec konieczności uciążliwego uzupełniania tekstu. Warto od razu kompletować przypisy z dokładnymi danymi oraz wprowadzić indeks nazwisk (z notkami biograficznymi włącznie). Im dalej posuwa się praca, tym bardziej dopracowywanie szczegółów i sklejanie ze sobą faktów męczy. Ponieważ jednak trudno jest przepisywać nagranie i co chwilę przeskakiwać do indeksu za komendą „Ctrl F”, nazwiska można wypisywać póki co na kartce papierowej, ale już z odpowiednim dopiskiem genealogicznym (powtarzalność imion!). Pod koniec dnia pracy uzupełnia się nimi indeks w pliku elektronicznym.

Nie warto zostawiać żadnych literówek, błędów i niedopowiedzeń. Kiedy tekstem zajmie się wydawca, będzie miał wystarczająco dużo szczegółowych pytań i na jego polecenie trzeba będzie wykonać szereg drobnych uzupełnień. Trudno jest po tylu miesiącach pracy wrócić nagle do 153 strony, by wyjaśnić, czy „pan Garlicki” to przypadkiem nie „pan Garliński”, a Jaga to Jadwiga czy może jednak nie. Lepiej od razu zaznaczyć w konkretnym miejscu, że sprawa dyskusyjna lub fakt wymaga pilnej weryfikacji. Każda dokładność na samym początku pod koniec zwraca się tysiąckrotnie. Ukłony z mojej strony pod moim własnym adresem!  

Priorytet, a więc zdjęcia
Tak się złożyło, że Autorka była już wówczas osobą niewidomą. Pani Barbara (prosiła, by tak się do niej zwracać) miała jednak fenomenalną, ścisłą, plastyczną pamięć, będącą przedmiotem podziwu wszystkich znajomych. W starym domu przechowywano stosy zdjęć. Brałam do ręki kolejne fotografie i je opisywałam. Nie musiałam nawet podawać szczegółów, bo ona w mig kojarzyła, które to zdjęcie, i wiedziała, o kogo chodzi. Wybierała zdjęcia do książki.

Taką zidentyfikowaną fotografię należy delikatnie podpisać ołówkiem, oznaczyć numerem porządkowym i wpisać do rejestru zdjęć. W sensie fizycznym, komplet zdjęć przeznaczonych do książki wkłada się do osobnej torby, o której wszyscy w domu wiedzą, gdzie się znajduje – gdyby autora zabrakło, a wydawca poprosił.

Uporządkowanie i opisanie fotografii jest nawet pilniejsze niż indeks nazwisk. A co jeśli autor nagle odejdzie i nie znajdzie się nikt, kto rozpozna osoby na zdjęciach?

Rodzina i jej korekty

Chociaż nie miałam z tym problemu, przygotowując książkę pani Basi, wiem, że może on dopaść przy okazji innego redaktora. Starszy człowiek, który już sam nie jest w stanie skontrolować wszystkiego, może zechcieć, by gotowy tekst klepnął ktoś z rodziny. Ktoś zaufany. Takie uwiarygodnienie treści ma swoje zalety, przede wszystkim swego rodzaju autoryzację i pierwszą recenzję, a nawet dyskretną korektę faktów. (Jak mi poradziła mi kol. Hanka Fastnacht-Stupnicka, podania rodzinne należy traktować z rezerwą. Jako przykład podała, że wśród jej rozmówców, gdy pisała „Sagę rodów dolnośląskich”, dziwnie namnożyło się akcjonariuszy lwowskiego hotelu „George”). Niebezpieczeństwo rodzinnego recenzowania polega na tym, że wytypowany krewny może źle zrozumieć swoją rolę i przeprowadzi wszechstronną korektę tekstu. Czytaj: przerobi go według swojej własnej wizji. W kontakcie z familią potrzeba asertywności.

Edycja w jednym paluszku
W grudniu 2013 pani Barbara Zakrzewska i ja miałyśmy przygotowany osobny „paluszek”, czyli pendrive z plikami kolejnych rozdziałów i plikami dźwiękowymi, mniej więcej odpowiadającymi treści tych rozdziałów. Gdy porównam tę pierwszą wersję z faktyczną zawartością książki, która leży dziś przede mną, dociera do mnie, że to był faktycznie szkic. Jednak każdy etap tworzenia książki przynosi wiele radości, wciąga, popycha do dalszych starań i poszukiwań. Tego życzę wszystkim redaktorom!  

 

Aleksandra Solarewicz, wrocławski oddział SDP     

 

B. Zakrzewska, „Było… Wrocławsko-wielkopolska opowieść domowa”, Agencja Wydawnicza a linea, Wrocław 2017

Kategoria: Aleksandra Solarewicz, Publicystyka, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *