banner ad

Sekularyzacja sterowana

| 5 października 2014 | 2 komentarze

rewolucja

Znaczna część socjologów zgodna jest co do tego, że procesy sekularyzacyjne przebiegają w Polsce inaczej niż w pozostałych krajach europejskich. Tu nic nie pasuje do jednoznacznych modeli, które próbowano za pomocą taniej kserokopiarki zastosować w polskiej rzeczywistości.

Przez długi czas w polskiej publicystyce lansowana była teza, zgodnie z którą modernizacja, która dokonuje się w Polsce od 1989 roku, powinna skutkować także sekularyzacją. Przez sekularyzację rozumie się tu rozmaite zjawiska. Zarówno usunięcie z przestrzeni publicznej odwołań do religii, jak i zanik praktyk religijnych. Dla jednych sekularyzacja oznacza usunięcie się religii w cień i zredukowanie jej do wymiaru osobistego, dla innych całkowite wyrugowanie jej z życia jednostek. Jeśli ktoś wypowiada to magiczne słowo „sekularyzacja”, wcale nie musi się tłumaczyć ani wikłać w definicje. Sekularyzacja to taki fetysz, magiczne słowo, zabobon naszych czasów. Nie musi tu obowiązywać metodologiczna poprawność. Jeśli w coś się naprawdę wierzy, a intelektualiści naprawdę potrafię wierzyć w największą głupotę, jaka im do głowy przyjdzie – więc jeśli naprawdę w coś się wierzy, to jest się zwolnionym z tych nudnych i żmudnych tłumaczeń własnej postawy. Intelektualistom naprawdę z tym wygodniej.

Zabobony i gusła

Zwolennicy tej tezy przyjmują, że rozwój ekonomiczny i technologiczny społeczeństwa musi wiązać się także z przemianami obyczajowymi oraz ze zmianą stosunku do religii. Jako przykład podawane są państwa Europy Zachodniej, w której powojenny bum ekonomiczny, rozwój instytucji liberalno-demokratycznych, a także doświadczenie rewolucji obyczajowej z lat 60., spowodowały zanik praktyk religijnych, a następnie identyfikacji obywateli z jakąkolwiek zinstytucjonalizowaną religią.

Za tą tezą kryje się kilka założeń, które stanowią rodzaj współczesnych zabobonów. Po pierwsze, przyjmuje się, że demokratyzacja oznacza indywidualizację. Człowiek definiuje się już nie przez wspólnotę religijną czy system wierzeń, ale ma stawać się coraz bardziej samosterowny, to on wyznacza sobie cele i to on się sam definiuje. Taka postawa ma wchodzić w konflikt z tradycyjną formą wiary. Gdzieś w tle pozostaje cały czas krytyka religii, jaką dokonywali mistrzowie podejrzeń – ci filozofowie XIX wieku i początku wieku XX, którzy położyli podwaliny pod współczesne zsekularyzowane koncepcje społeczne. Jeśli weźmiemy chociażby Feurebacha, który w religii dostrzegał potencjał niszczący jednostkę i przeszkadzający jej w ziemskie samospełnienie poprzez przeniesienie celu życia poza ten świat oraz absolutyzację bytu względem człowieka zewnętrznego, a więc Boga. Religia miała człowieka osłabiać, wtłaczać go w mechanizmy samoobwiniania, niszczyć indywidualność, wolę mocy, chęć tworzenia. Dzisiejsi zwolennicy tezy o nieuchronnym konflikcie jednostki i religii niewiele odchodzą od tego, co w XIX wieku pisał Feurebach. Podobnie jak on, nie potrafią dostrzec w chrześcijaństwie potencjału budowania jednostki. Przyjmują zatem, że jeśli jednostki wzmacniają wiarę we własny potencjał, to proces odchodzenia od wiary w Boga stanie się nieuchronny.

Po drugie, pokutuje specyficzna forma oświeceniowego zabobonu, który skłaniał ludzi do wiary, że postęp nauki negatywnie zweryfikuje przekonanie o istnieniu Boga. Założenie z góry, że unaukowienie obrazu świata wyruguje z niego Stwórcę, ten dowód pychy, przybiera dziś specyficzną postać. Choć mało kto już wierzy zarówno w oświeceniową, jak i scjentystyczną koncepcję nauki, to jednak znaczna część elit jest przekonana, że edukacja odwiedzie ludzi od religii. W XIX i części wieku XX chodziło o to, że prawda nauki pokona prawdę religii. Dziś potomkowie dawnych scjentystów w istnienie prawdy naukowej raczej już nie wierzą. Sądzą jednak, że grzebiąc prawdę, grzebią też Boga. Są w tym jednak bardzo podobni do scjentystów, przyjmują bowiem, że paradygmat nauki, którym się kierują, jest na tyle prawomocny, że zniesie religię, podobnie jak wcześniej miały dokonać tego odkrycia fizyki i biologii. Skoro nie ma prawdy, nie może też być jednego Boga. Im bardziej jednostka nabiera przekonania, że niemożliwe jest stworzenie jednego i przyjmowanego przez wszystkich obrazu świata, że wszystkie one są równie nieprawomocne i niepewne, to i sama religia musi usunąć się w cień, skoro sama pozostaje w starym paradygmacie i nie znosi konkurencji, ale sama chce ustanowić się jedyną i prawomocną.

Po trzecie, religii ma szkodzić osiągnięcie przez społeczeństwa dobrobytu. Kryje się za tym kolejny zabobon, który upowszechnił się w XIX wieku. Zgodnie z nim, religia jest odpowiedzią na materialną nieporadność człowieka. Biedny, poddawany żywiołom przyrody, ciągle zagrożony – taki człowieka miał tworzyć religię i jej ulegać. To religia miała dawać pociechę umęczonemu człowiekowi, nadając sens cierpieniu i przenosząc naturalne dla człowieka marzenie o błogostanie w czasy przyszłe. Uwolnienie człowieka od przyrody i zaspokojenie jego potrzeb materialnych znosi – zgodnie z tą koncepcją – potrzebę religijną. Człowiek syty, bezpieczny i myślący już tylko o pomnażaniu swojego bogactwa nie odczuwa już religijnej potrzeby. Nie potrzeba mu przyszłego zbawienia, skoro może pokładać nadzieję w tym, co tu i teraz. Przenoszone jest to także na psychologię. Człowiek nieznający siebie, szukał terapii w religii. Dziś, w dobie unaukowionej psychologii i rozwiniętych szkół terapeutycznych, człowiek ma już nie szukać pociechy religijnej, spowiedzi, ascezy, sakramentów. Wystarczyć mu ma porada, terapia, a ostateczności odpowiednio przepisane leki. To chyba najbardziej kuriozalne z pośmiertnych zwycięstw materializmu – pośmiertne, bo materializmu jako takiego już dano nie powinno być, skompromitował się dostatecznie. Pozostała tylko jego parodia.

Święty i błogosławiony Zachód. Nirwana polskich elit lat 90.

Do tych zabobonów w Polsce dochodzi jeszcze czwarty. To przekonanie, że wejście Polski w struktury polityczne świata zachodniego, otwarcie granic, wymiana osób, ekspansja kultury wypracowanej w Europie powojennej – że mianowicie to wszystko przyspieszy w kraju procesy, które reszta Europy przechodziła w ciągu kilkudziesięciu lat. A zatem, że westernizacja spowoduje w Polsce szybką sekularyzację.

A jak jest naprawdę? Niektóre procesy opisywane przez socjologów jako sekularyzacja rzeczywiście w Polsce zachodzą. Problem w tym, że wolniej niż się spodziewano i niekoniecznie w takim wymiarze, jak by chciano. Następuje choćby spadek liczby powołań kapłańskich i zmniejszenie liczby praktykujących katolików. Wzrasta też przyzwolenie na odejście od niektórych moralnych wskazań Kościoła – na przykład w kwestiach dotyczących małżeństwa i życia seksualnego. Wszelako towarzyszą temu procesy, które są trudne do wytłumaczenia dla zwolenników tezy o rychłej sekularyzacji. O ile więc powoli spada liczna dominicantes – a więc wiernych uczestniczących w niedzielnej liturgii, to jednak o wiele radykalniej wzrasta liczna comunicantes – czyli wiernych przystępujących do sakramentu komunii. Większa jest liczba przystępujących regularnie do spowiedzi. Wzrasta wreszcie liczba osób deklarujących się jako głęboko wierzący.

Demokratyzacja sprawiła wprawdzie, że wzrosła świadomość obywatelska i gotowość do publicznego wypowiadania się jednostek, ale ta tendencja zdaje się raczej sprzyjać odwadze w otwartym mówieniu o swojej wierze. To wszystko powinno nastrajać optymizmem. Wszelako oprócz sekularyzacji, która w dużej mierze jest mitem, istnieje jeszcze inne zjawisko, rzadziej opisywane przez socjologów, a niezwykle ważne w rozumieniu obecności religii katolickiej w polskiej sferze publicznej. Chodzi mianowicie o przyzwolenie na stymulowanie procesów sekularyzacyjnych. Możemy bowiem podpierać się badaniami, zgodnie z którymi sekularyzacja w Polsce nie postępuje, ale nie możemy negować tezy o tym, że rośnie przyzwolenie elit na stymulowanie procesów odchodzenia od religii.

O co dokładnie chodzi i jakie tendencje można tu zauważyć?

W okresie komunistycznym polskie społeczeństwo poddawane było chwilami radykalnym procesom ateizacji. Jeśli patrzymy na badania dotyczące świadomości religijnej Polaków po wyborze Karola Wojtyły na papieża, może nam się wydawać, że była to ateizacja nieskuteczna. Wybór Jana Pawła II oznaczał wzrost zarówno świadomości narodowej, jak i religijnej Polaków. Rosła liczba powołań kapłańskich, praktyk religijnych i odwołań do religii w sferze publicznej. Po 1989 roku religia wróciła do szkół, krzyż zawisł w Sejmie, a biskupi zaczęli święcić obiekty publiczne. Wywoływało to wściekłość co bardziej agresywnych ateistów, ale nic nie mogli poradzić na to, że znaczna część polskiego społeczeństwa na tę sakralizację przestrzeni publicznej przyzwalała, czy wręcz miała czelność jej się domagać. Porządek prawny kształtujący się w latach 90. tę tendencję utrwalał. Wbrew temu, co twierdzą antyklerykałowie w polskim prawie nie ma pojęcia świeckiego państwa. Istnieje natomiast wolność publicznego wyznawania swojej wiary. Póki nie zagraża ona wolności innych, nie istnieje żadna przeszkoda publicznej obecności religii. I tym różni się polski model wolności religijnej od modelu choćby francuskiego.

Jeśli przyjrzymy się sferze najbardziej drażliwej, a więc wychowaniu kolejnych pokoleń, to również zauważymy, że istniało, przynajmniej w latach 90 przyzwolenie na wprowadzanie wątków religijnych do programów wychowawczych. Zarówno w tym najbardziej instytucjonalnym wymiarze, czyli w podstawie programowej i tworzonych zgodnie z nią programach nauczania, jak i w formie miękkiej. W latach 90 w publicznej telewizji pojawiają się programy religijne dla dzieci, jak wątki religijne wchodzą do programów już istniejących.

Przełom antyklerykalny

To wszystko zmienia się jednak w ostatnich kilku latach. Odwołania religijne znikają z podręczników i programów dziecięcych. Ponownie stawiana jest kwestia symboliki religijnej w instytucjach publicznych i w wypowiedziach polityków. To nie jest tak, że nie wolno się już tych kwestiach wypowiadać, ale dopuszczalne staje się kwestionowanie prawa do takich wypowiedzi.

Jeśli w Polsce można mówić o fali sekularyzacyjnej, to jest to sekularyzacja sterowana, a więc świadoma próba stymulowania procesów społecznych na wielką skalę. Jeśli liczby dotyczące wiary obywateli nie sprzyjają, to intelektualiści tymi liczbami nie będą się przejmowali. Jeśli ludzie uparcie trzymają się jeszcze praktyk religijnych, to trzeba im je wybić z głowy. Najlepiej, dając im do wierzenia objawioną prawdę o tym, że czas religii się kończy i społeczeństwo jutra jest już całkowicie wiary pozbawione. Że wreszcie to nieładne i bardzo niedemokratyczne, że publicznie się własną wiarę wyznaje.

Katolicy w tę pułapkę czasem wpadają i zaczynają myśleć o sobie z nieśmiałością i przestrachem, bojąć się, że publicznym wyznaniem naruszą czyjeś uczucia, że będą zaściankowi i nienowocześni. Ten proces zachodził w Polsce dwuetapowo. Po śmierci Jana Pawła II, gdy już zgasły znicze i uniesienia żałobne straciły swoją świeżość, pojawiło się przekonanie, że śmierć papieża zapoczątkowała także odwrót od religii. Skoro wcześniejsze ożywienie było spowodowane wyborem papieża Polaka, to jego śmierć, zgodnie z tym przekonaniem, powinna także oznaczać obumarcie tego, co narodziło się w 1978 roku. Drugi etap rozpoczął się w 2010 roku. Żałoba po katastrofie smoleńskiej miała religijny wymiar. Jej symbolem stał się krzyż. Wtedy też pojawiła się radykalna reakcja. Część elit, z powodów czysto politycznych, dała przyzwolenie na antyklerykalizm w najbardziej skrajnej postaci. To właśnie wtedy bluźnierstwo weszło w sferę publiczną. Coś, co wcześniej było ukrywane, traktowane jako mało interesujący margines, w 2010 roku stało się częścią życia publicznego.

Czy rok 2010 będzie antytezą roku 1978? To nie zależy od nieuchronnych procesów dziejowych. Tak jak katastrofa smoleńska nie była wydarzeniem nieuchronnym, fatum, zmową bezosobowych sił, tak samo reakcja na to wydarzenie ma charakter w pełni ludzki, to znaczy, że zależna jest od ludzkiej woli, od decyzji, jakie podejmują konkretni ludzie.

I w tym tkwi cała prawda o sekularyzacji i zabobonie, jakie przynosi. Nie ma nieuchronnych procesów odchodzenia od wiary. Wiara jest aktem woli posłusznej rozumowi. Akt woli przynależy osobie. Wszystko jest więc zależne od nas. Gdybyśmy podtrzymywali zabobon, że procesy sekularyzacyjne nie zależą od woli pojedynczych osób, oznaczałoby to, że niewiele różnimy się od zwierzęcego stada, które kieruje się wyłącznie instynktem. Gdyby nami rządził wyłącznie instynkt nie powstałby ten tekst, ani nikt z was by go nie przeczytał. Nikt nie kupiłby kolejnego Nowego Państwa, bo i po co.

I nawet antyklerykałowie nie mówiliby tego, co mówią. Wygrzewali by się tylko w majowym słońcu po udanej konsumpcji. Skoro zaś piszą książki, to znaczy, że myślą, a przynajmniej próbują to robić. I że też mogą się nawrócić wbrew procesom dziejowym, w które tak wierzą.

 

Mateusz Matyszkowicz

Za: Rebelya.pl

Kategoria: Religia, Społeczeństwo

Komentarze (2)

Trackback URL | Kanał RSS z komentarzami

  1. Piotr pisze:

    Tekst niełatwy ale wart przeczytania.

  2. Piotr pisze:

    Tekst niełatwy ale wart przeczytania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *