banner ad

Rękas: W roli prezydenta Ukrainy – Wołodymyr Zełenski

| 20 kwietnia 2019 | 0 Komentarzy

Czy można zrozumieć politykę danego państwa bez znajomości najpopularniejszych w nim seriali political-fiction i programów satyrycznych? Z pewnością lepiej lub gorzej oddają one stan nastrojów społecznych, recenzują bieżące wydarzenia i podpowiadają reakcje na widzialną polityczność, często przecież będącą wcale nie mniejszą kreacją artystyczną. Nigdzie jednak chyba serial i kabaret nie STAŁY SIĘ polityką – a to właśnie zachodzi na Ukrainie.

Wszystko już było – rzekł Ben Akiba…

Interesujący włoski filozof kultury (i autor powieści… fantastycznych), Roberto Quaglia – opisał niegdyś zjawisko sprzężenia zwrotnego między naszym postrzeganiem rzeczywistości, a przemysłem fikcji (?) artystycznej i rozrywkowej: filmem, telewizją, beletrystyką, grami komputerowymi itd. Otóż żyjemy współcześnie w świecie, w którym coraz mniej może nas zadziwić – bo niemal wszystko… widzieliśmy już w kinie, przeżyliśmy w wirtualnych grach, czy przeczytaliśmy w książkach. Nasze własne doświadczenia i wiedza zostają więc uzupełnione całymi masami zdarzeń potencjalnych, możliwych, a w każdym razie umiejętnie wykreowanych. I przyznajmy, że tak właśnie jest: czego by terroryści dziś nie wysadzili – już pewnie w jakimś filmie czy grze wybuchło! Ogłasza nam się, że prezydent tego czy tamtego kraju okazał się potworem – cóż, już nas tym kiedyś jakiś reżyser straszył. I tak dalej – przecież nawet, gdybyśmy przeżyli lądowanie kosmitów, to po nagraniu ich na smartfon moglibyśmy co najwyżej stwierdzić, że w filmie X. efekty były jednak znacznie lepsze…

Czy zjawisko to ma zastosowanie praktyczne? Spiskolodzy, zwłaszcza śledzący związki Hollywood z polityką amerykańską – gotowi są przysięgać, że tak, pokazując konkretne przykłady różnych inwazji i urabiania opinii światowej do uległości wobec strachów terrorystycznych, tolerancji na coraz powszechniejszą inwigilację itp. Oczywiście niekwestionowany jest też wpływ kulturowy, cywilizacyjny, kształtowanie trendów społecznych i konsumenckich, zwyczajów międzyludzkich. No dobrze, ale czy można użyć produkcji filmowej i scenicznej wprost jako mechanizmu politycznego, na poziomie taktycznym, jednych wyborów, a nie przemian obliczonych na pokolenia czy przynajmniej dekady? Przykład Wołodymyra Zełenskiego pokazuje, że jest to jak najbardziej wykonalne i skuteczne.

„To kto jest prezydentem w 1984, Ronald Reagan?!”

Jasne, tego też Hollywood próbowało wcześniej. Wszyscy wiemy, że w USA najszybciej ustalono, że skoro w wyborach chodzi o to, żeby dobrze wyglądać, ładnie mówić, dobrze podawać cudze teksty i umieć opowiadać kawały – to najlepiej zatrudnić aktora, który jest do tego odpowiednio wyszkolony, a jeszcze może mieć talent. Przykład Ronalda Reagana zawsze będzie obecny przy każdym takim projekcie politycznym – bo też i był dotąd najefektywniejszy w dziejach, tak skuteczny, że uczestniczący w nim wyborcy często do dziś nie zorientowali się, że wzięli udział w czymś w rodzaju happeningu, co oczywiście nie znaczy, że bez globalnych skutków politycznych. Wprost przeciwnie.

Aktor na prezydenta! A jeszcze lepiej – komik, z takim bowiem w dzisiejszych szydzących, sceptycznych (acz naiwnych…) czasach utożsamić się bodaj najłatwiej. Jest to pomysł właściwie doskonały – osoby takie mogą bowiem i przywalić łatwiej (w końcu są komikami, nie bije się błaznów, nie wolno gniewać na klaunów, to nieeleganckie!), a odpowiedzieć im nie sposób. Zaraz bowiem mogą schować się za kostiumem swej roli, wziąć w cudzysłów i z każdą próbą obrony, polemiki czy kontrataku to sam konkurent wypada coraz śmieszniej, coraz żałośniej, coraz bardziej klaunowato. Komików używano więc dotąd przede wszystkim do kanalizowania głosów protestu, wymiennie m.in. z rzekomymi „self-made manami”, przeważnie bogaczami, co to „tymi ręcami” i oczywiście „poza układem” doszli do miliardów i teraz idą pomóc swym znękanym rodakom – niczym Ross Perrot i Donald Trump.

Zatrudnieni do polityki komicy byli jednak przeważnie zadaniowani do konkretnych celów – wyrażenia emocji szczególnie niezadowolonej części elektoratu, zdezawuowania konkurencji (zwłaszcza aktualnie rządzących), zorganizowania głosów brakujących do zwyczajnych, poważnych (?) gier parlamentarnych etc. Takie role przypadły między innymi Coluche’owi (znanemu w Polsce niemal wyłącznie z komedii „Skrzydełko czy nóżka”), który w 1981 r. tak skutecznie wydrwiwał skorumpowany francuski establishment, że aż musiał pospiesznie rezygnować z kandydowania, na tyle poważna była groźba, że faktycznie zasiądzie w Pałacu Elizejskim. Pod sztandarami kabaretowego cyklu skeczów o Skautach Piwnych w 1991 r. do Sejmu RP wmaszerowała reprezentacja Polskiej Partii Przyjaciół Piwa, złożona jednak bynajmniej nie z komików, ale z raczej ponurej mieszaniny cwaniackiego biznesu i paru mikro-celebrytów, rozdzielonych następnie między „poważne” partie (KLD i SLD). Wreszcie wcale nie żartem okazał się Ruch 5 Gwiazd, partia obecnie współrządząca Włochami, a pierwotnie będąca tylko kreacją Beppe Grillo – komika i showmana.

Pomysł z Zełenskim nie jest więc bynajmniej oryginalny – i wcale taki być nie musiał, bowiem Ukraińcy, jak i Polacy, i wszyscy inni widzowie (pardon – wyborcy…) najbardziej jednak lubią te filmy, które już widzieli i te kawały, które wszyscy znają.

Sługa Kołomojskiego

Dla opowiedzenia o kończącej się właśnie kampanii wyborczej na Ukrainie – trzeba więc pamiętać to wszystko: o kreatywnej roli filmu i telewizji; o tym, że nic już nas nie ma zdziwić, skoro wszystko już widzieliśmy; o tym jak zatrudnia się aktora, do czego wykorzystuje komików i jeszcze jak okrasza się ich self-made-manskim oraz antysystemowym sosem. Przede wszystkim jednak – trzeba… zrecenzować serial „Sługa narodu”. Bo bez niego ukraińskiej polityki zrozumieć, a przynajmniej opisać – po prostu się nie da.

Projekt „Prezydent Hołoborodko” (jak nazywa się postać stworzona dla Zełenskiego w tym serialu) wydawał się ewoluować. Pierwszy sezon serialu, emitowany od listopada 2015 r. na kanale 1+1 należącym do oligarchy Igora Kołomojskiego – był początkowo klasyczną opowiastką o prostym, ale uczciwym nauczycielu historii, który wyprowadzony z równowagi wyrzuca z siebie potok bluzgów wymierzonych w rządzących, oligarchów, system polityczny i warunki życia na Ukrainie, upowszechniony następnie spontanicznie przez uczniów Hołoborodki w postaci filmiku. Ten przysparza mu milionowej widowni, następnie daje zebrane crowfundingowo fundusze na rejestrację kandydatury prezydenckiej, a wreszcie przynosi miażdżące, 60-procentowe zwycięstwo wyborcze. Zełenski twardo gra więc na sposób komików francuskich – prostaczka rzuconego w świata pokus, konsumpcji, zadęcia i pozorów, którym jednak zaczyna się skutecznie opierać, dzięki twardemu kręgosłupowi moralnemu, zdrowemu rozsądkowi oraz wsparciu przyjaciół (najpierw wspomnianych uczniów, a potem kolegów z własnej klasy, których czyni swą prezydencką drużyną). Wasylowi Piotrowiczowi Hołoborodce pomaga też… znajomość historii, w postaci nawiedzających go a to Plutarcha, a to Lincolna, a to Che Guevary, a to Iwana Groźnego – prowadzących go albo zwodzących na krętych ścieżkach prezydentury.

Program wczesnego Hołoborodki był więc sformułowany na czuja, raczej sztampowo: „bandu het!”, no ale ponieważ się nie da, to chociaż wyrzucić 90 proc. z 450 tysięcy urzędników. Ukrócić łapówkarstwo – ale na początek przynajmniej oddać łapówki na wypłatę zaległych pensji w budżetówce. No i oczywiście – nie słuchać oligarchów, w tej części jeszcze tyleż groźnych, co anonimowych. Przy tym wszystkim zaś prezydent Hołoborodko cieszy się jak dziecko, gdy Ukrainę mają przyjąć do Unii Europejskiej – i jest w rozpaczy, gdy okazuje się to pomyłką kanclerz Merkel. Najważniejsze jest też oddawanie długów zaciągniętych w zachodnich bankach – choćby nawet przez to matka prezydenta musiała odwołać odejście na emeryturę, a ojciec wygnał go z domu za podniesienie akcyzy na alkohol.

Tak prezentowany prezydent Ukrainy wydaje się iść od sukcesu do sukcesu (poza naprawą dróg – których, jak się okazuje, naprawić w tym kraju po prostu się nie da) – aż do rozbicia piramidy korupcyjnej, wraz z aresztowaniem stojącego na jej czubku premiera Jurija Iwanowicza Czujko (niewątpliwie od strony czysto aktorskiej najzabawniejsza w całym serialu rola Stanisława Bokłana). No dobrze – ale taki Hołoborodko mógł co najwyżej służyć co tygodniowej rozrywce widzów 1+1, a nie o zabawianie Ukraińców z całą pewnością chodzi jego właścicielowi. I nie o prymitywne namawianie ich na to, na co wcale nie mają ochoty i o czym zupełnie nieśmiesznie i tak codziennie na poważnie słyszą: o zaciskaniu pasa, czy o błogosławieństwach ze współpracy z Zachodem. Nie, przed drugą serią „Sługi Narodu” – postawiono raczej Ukraińców posłuchać.

Sztuka jest zwierciadłem rzeczywistości” – i odwrotnie

I posłuchano. Rozpoczęty w czerwcu 2017 r. drugi sezon serialu to już pełnoformatowa kampania Zełenskiego, nastawiona na dwa podstawowe cele. Nie tylko stworzenie wizji prezydenta idealnego, za którym mogłaby opowiedzieć się zdecydowana większość Ukraińców, ale także przećwiczenie wszystkich wariantów, którymi ktoś mógłby próbować plan ten zniweczyć. W drugiej serii prezydent Hołoborodko jest więc nadal zabawny- ale już nie ma prawa być śmieszny. Zełenski gra cały czas na nucie „bycia normalnym”, jego emocje mają być ludzkie, odbierane przez widza jako zupełna naturalność”. Umówmy się – czy inny był pomysł na prezydenturę choćby… Baracka Obamy czy Justina Trudeau?

Dalej, Hołoborodko przestaje być bezkrytycznym euroentuzjastą. Przeciwnie, umie dostrzegać cwaniactwo zachodnich partnerów i musząc wybierać – bezwzględnie opowiada się za interesem ukraińskim, choćby nawet nie spotykało się to ze zrozumieniem rodaków Ewidentnie produkcję tych – już ściśle ukierunkowanych – odcinków poprzedzono poważnym badaniem co właściwie Ukraińcy chcieliby usłyszeć. Czyżby więc okazało się, że pomimo, a może w skutek intensywnej propagandy pro-europejskiej – mieszkańcy Ukrainy zrozumieli, że nikt na nich nie czeka z prezentami, a przeciwnie, ich państwo traktowane jest raczej jako danie do zachłannej konsumpcji? A zatem potrzebny byłby prezydent, który umiałby się wreszcie Zachodowi postawić – i stąd właśnie kreacje Zełenskiego.

Kreacja zresztą asekurowana i w serialu zabawnie uzupełniana wtrętami ze strony ustandaryzowanego przeciętnego wyborcy, łatwo ulegającego wszystkiemu, co usłyszał w telewizji – w postaci ojca prezydenta, niezbyt mądrego, ale koniec końców przecież będącego porządnym chłopem z kościami! Potrafi on mocno pogniewać się na swojego Waśkę i przyrżnąć mu nawet ścierą – i tu właśnie dochodzimy do drugiego potężnego zadania politycznego serialu. Otóż przećwiczono w nim właściwie wszystko, co mogłoby się Zełenskiemu przytrafić, co mogłoby przeciw niemu wypłynąć i co mogłoby zostać powiedziane, a nawet pokazane. Fałszywe oskarżenia, fotomontaże, podsunięta kochanka, prowokacje, kłamstwa, a nawet… użycie sobowtóra… Widz/wyborca ma nie uwierzyć w nic, cokolwiek wyciągnięto by Zełenskiemu – bo przecież już widział, jak robią to Hołoborodce! Genialne w swojej prostocie…

Ukraina już nie chce być Polską

Dla lubiących ciekawostkowe „miłe wątki polskie” – można nadmienić, że nasz kraj pojawia się w serialu bodaj czterokrotnie. Jako miejsce, w które syn prezydenta jedzie na wycieczkę, jako kraj, w którym pracuje jego siostrzenica (bo jako człowiek pryncypialny rodzinie pracy nie załatwił) – oraz w skeczu pochodzącym ze snu Hołoborodki. Snu o gwałtownym rozwoju Ukrainy, która przy użyciu całego swego potencjału i zagranicznej pomocy (która jednak na jawie okazuje się oszustwem) staje się pierwszą potęgą świata, pożyczającą ze swych bogactw miliony zbankrutowanemu Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu. Oto polski lokaj usługuje w tym sennym raju ojcu Hołoborodki, narzekając, że za mało się na Ukrainie płaci tej wielkiej rzeszy przybyłych z Polski za chlebem – a w odpowiedzi słyszy, że mógłby się przecież nauczyć języka zamiast mazać.

Najciekawsze jest jednak pojawienie się Polski po raz czwarty – już w trzecim sezonie (wyemitowanym tuż przed I turą realnych wyborów prezydenckich). Już nie we śnie, ale na jawie – Ukraina podczas drugiej kadencji Hołoborodki przeżywa ogromny boom gospodarczy, stawia na młode pokolenie, edukację, innowacyjność, wysokie technologie, nawet leci w Kosmos – i napotyka niechęć i opór partnerów europejskich. Ci, wzywając Hołoborodkę – strofują: „po co to wam, że wystarcza wam nam pensje, że już nie kradną – to dobrze, ale po co zaraz w Kosmos? To przecież nie wasza specjalizacja! Wy Europa Wschodnia, waszym przeznaczeniem – rolnictwo. Bierzcie przykład z Polski…”. Ha – i to jest dopiero wic, użycie Polski jako negatywnego przykładu! Dobre, co? Pokazuje to, jak zasadnicze przemiany zaszły wśród Ukraińców jeszcze 5 lat temu przekonanych, że najlepsze, co ich kraj może spotkać – to pójście „polską drogą”. Te parę milionów ukraińskich pracowników w Polsce jednak miało oczy otwarte, skoro już nie chcą…

Kandydat atakoodporny

Trzeba także dodać, że przy całej dosadności, nagromadzeniu aktualnych żartów, czytelnemu już w drugim i trzecim sezonie powiązaniu postaci serialowych z realnymi politykami i oligarchami – „projekt Hołoborodko” całkowicie prześlizguje się przed podstawowymi w rzeczywistym świecie sprawami. W „Słudze Narodu” nie ma problemu Donbasu, ani Krymu, gdy rozpadnięta na republiki oligarchiczne Ukraina w finale jednoczy się pod prezydenturą Wasyla Piotrowicza – to bez kontekstu międzynarodowego, a tylko na gruncie zwykłej, ludzkiej wspólnoty. Wszystkie podziały – na Wschód i Zachód, na banderowców i komunistów, prezentowane są jako sztucznie podtrzymywane i inspirowane przez oligarchów rękoma sprzedajnych polityków. Jedność i zgoda – tymi hasłami od zawsze szczególnie łatwo wygrywało się wybory.

I konsekwentnie, największym strachem/straszakiem eksploatowanym w „Słudze Narodu” – staje się wspomniany rozpad Ukrainy, zawiniony także przez oligarchów, jak i polityków pragnących samemu stać się oligarchami a to pod hasłami nacjonalistycznymi, a to post-sowieckimi, a to hetmańskimi. Swój kawałek wykrawają nawet Chińczycy i… Żydzi! T ak, Zełenski i Kołomojski nie boją się żartować(?) i ze swoich – a może znowu, tylko przyzwyczają widownię do rezerwowych scenariuszy? Twórcy serialu podkpiwają też z problemu narodowego (rosyjskojęzyczność produkcji próbowano krytykować po pierwszej serii), w efekcie czego sprawia on wrażenie granego kijowskim surzykiem – trochę, po rosyjsku, trochę po ukraińsku. Przypadek? Oczywiście – nie. Zełenski będzie najprawdopodobniej kolejnym prezydentem Ukrainy, dla którego największym wyzwaniem będzie… nauczenie się po ukraińsku. I znowu – jako aktor ma pod tym względem łatwiej…

No właśnie – ale czy na pewno będzie prezydentem? Przekonamy się dosłownie zaraz, jednak wydaje się, że o ile administracja prezydenta Petro Poroszenki nie zdecyduje się na masowe fałszerstwa wyborcze – wynik głosowania wydaje się przesądzony. Dzięki zastosowaniu opisanych mechanizmów – Zełenski stał się w kampanii praktycznie atakoodporny. Nic, nawet zamieszanie z debatami i stworzenie wrażenia, że stchórzył przed spotkaniem zaaranżowanym przez sztab obecnego prezydenta – nie jest w stanie zaszkodzić faworytowi.

Warszawa czeka na instrukcje

Tymczasem jest to niemal niezauważalne w polskich mediach. Choć przecież przy wszystkich innych okazjach słyszymy o kluczowym, strategicznym znaczeniu Ukrainy dla III RP – wynik pierwszej tury wyborów spowodował, że sprawa naszego tak istotnego sąsiada niemal zniknęła z nadwiślańskich publikatorów. Tak, jakby dyżurni komentatorzy nie dostali tym razem instrukcji z jasno rozdzielonymi… rolami – kto dobry, a kto zły i komu przypadnie happy end. Warszawa została wyraźnie po raz kolejny pominięta w przekazie informacyjnym z Waszyngtonu, decydującym przecież dla wschodnioeuropejskiego Who’s Who. Właściwie poza odruchowym powielaniem przez nielicznych zwolenników kijowskiego reżimu wypuszczanego przezeń czarnego PR-u o „komiku na usługach Kremla” – żaden z wybitnych ukrainologów i szpeców od polityki wschodniej nie podjął się jak dotąd ani prognozowania wyniku wyborów na Ukrainie, ani analizy ich skutków dla Polski, ani nawet sensownego opisania fenomenu Zełenskiego i jego twórców.

Że nie jest to bowiem wyskok jednego człowieka – jest zupełnie oczywiste. Dość wspomnieć, że Zełenski nie jest nawet głównym autorem tekstów dla granej przez siebie postaci ani wymyślił głównej linii scenariuszowej firmowanego przez siebie serialu! To w pełnym tego słowa znaczeniu człowiek do wynajęcia, więcej – człowiek wynajęty do odegrania roli prezydenta Ukrainy. W telewizji i w świecie rzeczywistym.

 

 

Konrad Rękas

Krótsza wersja tekstu ukazała się na Sputnik Polska

Kategoria: Polityka, Publicystyka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *