banner ad

Prof. Panfil: Wspomnienie na 13 grudnia

| 13 grudnia 2015 | 0 Komentarzy

hqdefaultPrzez ostatnich 35 lat szczerze i gorąco nienawidziłem generała Wojciecha Jaruzelskiego. Najbardziej nienawidziłem go za płacz mojej Mamy wieczorem 13 grudnia i za zabicie rodzącego się w Polsce patriotycznego i obywatelskiego społeczeństwa. 

Pamiętam dobrze gorący sierpień 1980 roku w Szczecinie. Strajkujących ponad 130 zakładów pracy, z komunikacją miejską włącznie. Tłumy ludzi próbujących dojechać do tych firm, które jeszcze pracowały. Kierowców syrenek, maluchów, trabantów, starych warszaw i nowych fiatów, żuków i nysek zatrzymujących się by podwieźć nieznajomych bliżej celu. "Kto na Pogodno?!" – krzyczał kierowca fiata 126 i upychał do niego 5 osób.

Pamiętam swoje kursy rowerowe po rozległym mieście – 50, 60 kilometrów dziennie – do strajkującego ojca w zakładzie na drugim, prawym brzegu Odry z jedzeniem, pod stocznię na brzegu lewym z jedzeniem i po wiadomości, wieczorny ból mięśni nóg. Ale najbardziej pamiętam tę nieśmiałą radość i niepewną nadzieję rozświetlające twarze wszystkich: strajkujących, pracujących, czekających na okazję na przystankach i po mortadelę w kolejkach i na wieści spod stoczni. I jeszcze solidarność (jeszcze przez małe es) życzliwych sobie i pomocnych ludzi. Nigdy już się z takim nasyceniem dobrych uczuć nie spotkałem. W latach 1981-89 czerwoni bandyci zabili nie tylko sto kilkadziesiąt osób. Zabili również tworzącą się solidarność (znów przez małe es) obywatelską. Pamiętam stoczniowca, zwykłego „robociarza” nieporadnie ale z autentycznym przekonaniem tłumaczącego przez kraty bramy, że oni strajkują za wszystkich, że domagają się podwyżek dla nauczycieli i dla lekarzy. Bo tamci strajkować nie mogą, więc oni, tu w stoczni, musza upomnieć się o nich. I było to naturalne i wspaniałe. Nie pamiętam już więcej takich strajków. Idealiści częściowo wyjechali (dobrowolnie lub pod przymusem) za granicę, inni pochylili głowy i wrócili do codziennej walki o byt rodzin. Jeszcze inni konspirowali, a niektórzy kolaborowali. Potem, w 1988 roku strajki wybuchły znów. Oczywiście, pojawiły się wtedy postulaty ogólnospołeczne. Ale chyba nie zdarzył się taki zwyczajny, ludzki odruch, który później Jan Paweł II ujął w formule „Jedni drugich ciężary noście”.

Powtórna szansa na stworzenie społeczeństwa obywatelskiego pojawiła się wiosną 1989 roku. Nie wynikała ona jednak z ze spotkania przy okrągłym stole „ludzi przychodzących z różnych stron historycznego podziału”, lecz z autentycznego i powszechnego – powiedzmy kolokwialnie – wkurzenia totalną beznadzieją rozkładającego się komunizmu. Sprawę z tego, że wprawdzie rozkłada się system gospodarczy, lecz pasożytujący na nim aparat partyjno-wojskowo-esbecki jest w fazie przepoczwarzania się, zdawali sobie tylko nieliczni. W maju ’89 chęć „dokopania” komunistom, wzięcia wreszcie rewanżu za lata upokorzeń była wśród ludzi niesłychanie silna. W dużej mierze była to zasługa olbrzymiej rzeszy ludzi działających w lokalnych Komitetach Obywatelskich. Pamiętam dobrze te spotkania z ludźmi (najczęściej po niedzielnej Mszy Św.), to tłumaczenie dlaczego, jak i po co. I konsternację, gdy nasza „elita” stwierdziła, że należy wprowadzić do Sejmu 35 najbradziej zasłużonych sługusów reżimu umieszczonych na tak zwanej liście krajowej. Wtedy się zbuntowaliśmy, my "robotnicy u podstaw" w całej Polsce. Tłumaczyliśmy ludziom, że muszą pracowicie skreślić nazwisko po nazwisku całą trzydziestkępiątkę, że kreślenie „na krzyż” wobec wykładni Komisji Wyborczej będzie nieskuteczne. Słuchali, kiwali głowami. I znów na twarzach tych zwykłych ludzi z okolicznych wsi i małych miasteczek widziałem nadzieję. Nie tak świeżą i radosną jak 9 lat wcześniej. Bo te ciemne lata musiały rzucić cień na ludzkie dusze. Ale nadzieja była. 
 

Nadzieja roku ’89 przeżyła tylko dni kilkanaście. Gdy okazało się, że z całej listy krajowej do Sejmu wszedł tylko Mikołaj Kozakiewicz z ZSL i ostatni na liście Adam Zieliński, byliśmy dumni. Potem "nasze autorytety” przerażone, że dil okrągłostołowy może się nie udać przez naiwne pojmowanie demokracji przez nieświadomy złożoności sytuacji lud, dogadały się z komunistami. Zmieniono ordynację między pierwszą a drugą turą. 
 

Nie wiedziałem jak tłumaczyć to ludziom. Zresztą oni chyba sami zrozumieli, że nic się nie zmieni. Przez te kilkanaście dni wierzyli, że ich decyzja podjęta w kabinie wyborczej, że te ich 30 skreśleń ma znaczenie, że „Solidarność” (ale tylko przez duże Es), że demokracja, że wreszcie będzie inaczej. Potem im to wybito z głowy. Strach przed prostym, intuicyjnym, ale trafiającym w sedno pojmowaniem spraw przez ludzi pozostał w „elicie” do dzisiaj. Dlatego bardzo dbają, żeby zawsze na podorędziu był jakiś autorytet, który z telewizora wytłumaczy prostaczkom co jest dla nich dobre, a czego myśleć nie należy.

Obraz pesymistyczny? Też tak jeszcze nie dawno myślałem. Teraz, mimo wszystko, wydaje mi się, że wbrew wszelkim wysiłkom „przepoczwarzonego” czerwonego, mimo zaangażowania olbrzymich pieniędzy, sił i ludzi, polskie społeczeństwo nie tylko żyje, ale powolutku, pomalutku zaczyna nabierać sił. Co ważniejsze odżywa również Naród. A Naród świadomy swych obywatelskich praw to już siła potężna. A jeśli tak jest, jeśli mam rację, to ten straszny dzień kwietniowy zyska sens.

Trochę się tylko boję, że się nam naprawdę uda. Może to tylko skrzywienie zawodowe historyka, ale… Kiedy poprzednim razem pełni zapału, kochający Ojczyznę Polacy zbudowali wspaniałe państwo, nasi sąsiedzi postanowili nas po prostu wymordować.

Prof. Tomasz Panfil

Kategoria: Historia, Inni autorzy, Myśl, Polityka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *