banner ad

Sztajer: Nigdy mnie nie opuszczaj

| 27 marca 2018 | 0 Komentarzy

Każdy odczuwa pokusę budowania swojego wizerunku we własnych oczach, pozytywnego wizerunku. Absolutnie każdy. Nie jest możliwe, by myśleć o sobie tylko i wyłącznie szczerze, codziennie, przez cały czas trwania swojego świadomego życia. Autorefleksja zawsze zabarwiona jest drobnymi nieuczciwościami, fałszywymi poświadczeniami na swoją korzyść. Chyba, że ma się problem ze zbyt niską samooceną. Wtedy następuje sytuacja analogiczna, ale – w drugą stronę. Myśli o sobie samym są wówczas przesadnie zaniżone, a autocenzura powstrzymuje przed posłaniem pod własnym adresem kilku ciepłych myśli.

Och, psychorze, myślę sobie i mówię to szeptem sam do siebie – psychorze, jak dobrze pamiętam każde twoje słowo; wszystko, co mi mówiłeś tym swoim przyjemnym, niskim głosem. Ciekaw jestem, czy są specjalne egzaminy dla psychologów, które weryfikują ich głos – czy ma przyjemne brzmienie, czy się nadaje. Czy brzmi wystarczająco wiarygodnie, czy uwodzi.

Jeśli chodzi o mnie, nie daję złamanego grosza za bajki, którymi mnie karmisz.

Być może miewasz rację – ale tylko akcydentalnie.

Być może coś z twojego skarbca, jakiś drobny klejnocik, pasowałby mi do koszuli i nie byłoby w tym za grosz złego gustu – jeśli jednak chodzi o szaber, ja podziękuję. Wystawiasz przede mną swój kramik ze świecidełkami i udając, że nie patrzysz, zachęcasz do szabrowania swoich prawd. Jestem od tego daleki podwójnie – po pierwsze, twoja sztuczna biżuteria i perkalowe koraliki nie budzą we mnie najmniejszego zainteresowania. Wiesz dobrze, jak wysokie mam standardy – to akurat nie było dla ciebie zbyt trudne, potrafiłeś mnie przejrzeć w tym względzie. Nawet jak na psychora byłbyś wyjątkowo kiepski, gdybyś nie był w stanie tego zrobić. A więc nie, twoje tanie mądrości rodem z Freuda (chociaż to maskujesz, bo wiesz, że ja wiem, że u was to już niemodne), Junga i Fromma zupełnie mnie nie rajcują.

To jest jedno.

Po drugie, potępiam szaber. Nie po to studiowałeś tyle lat, robiłeś jeden, drugi, trzeci kurs, słono za to płacąc, żebym słuchał teraz twoich rad, przetwarzał je i wykorzystywał po swojemu, coś z nimi robił – nie w sposób literalny oczywiście, tak, jak zostały pomyślane, ale – zastanów się tylko – mógłbym na przykład udawać psychoterapeutę i, imitując ciebie, oszukać kilku frajerów. Myślisz, że by mi się udało? Och, oczywiście, gdybym tylko miał w sobie tyle energii, bezczelności i chciwości, żeby to robić.

A więc: nie. Dziękuję, postoję.

Otóż nie interesują mnie twoje teoryjki (Boże, one nawet nie są twoje; zapożyczasz je z kolektywnego rozumu transcendentalnej mądrości psychorów, z tego wora, gdzie kotłują się wszystkie wasze przesądy, Rorschachy, Zimbardo, Milgram, Freud – i inni). Płacę ci tylko dlatego, że daje mi to spokój sumienia. I że tego chce moja rodzina.

Te ostatnie kilka osób, które żywotnie interesują się kwestią mojego przetrwania. Bo gdybym nie przetrwał, jako rodzina przeżyliby osobistą tragedię.

Nie winię ich za to.

Nie winię ich za to, chociaż bez nich byłoby mi lżej. Czy też może raczej: łatwiej. Pewne sprawy byłyby mniej skomplikowane, otworzyłyby się pewne okna możliwości. Ba! – może nawet dosłownie byłyby to okna!

Mój Boże; nie pamiętam już, jak się tam znalazłem, ale byłem kiedyś na jedenastym piętrze mrówkowca z wielkiej płyty. Osobiście nie mieszkałem nigdy tak wysoko, a szkoda, bo lubię migotliwy widok świateł miasta. (Kiedy mówię, że coś lubię, nie sugeruję wcale, że są rzeczy, dla których warto czynić nadmierny wysiłek, więc nie szukajcie w tym naiwnej możliwości wpierania we mnie, że przecież istnieją rzeczy piękne i dla nich chociażby warto się postarać; Rzym płonął sobie pomimo tego, że w ogniu stały najczcigodniejsze budynki ówczesnej cywilizacji, a komu było wówczas życie miłe, ratował raczej swoje cuchnące ze strachu jestestwo; nie ma sensu starać się dlatego, że coś jest ładne czy fajne, to nie są racje dostateczne). Ale byłem tam, i patrzyłem z góry na asfaltowy chodnik, ale nie myślałem wtedy o niczym szczególnym, bo było to wiele, bardzo wiele lat temu.

A więc, wracając do rzeczy: moja rodzina chce, abym chodził na tę terapię. I przysięgam – odkładając na bok całe moje zgorzknienie, cynizm i skłonność do wydawania ostrych, kanciastych sądów – jestem im za to wdzięczny.

Nie dlatego, że mi to pomaga.

Wcale mi nie pomaga. Powiedziałbym, że to jedna okazja więcej do tego, żeby ujrzeć z bliska kolejnego biednego idiotę – i cóż z tego, że wychodzi na swoje, opowiadając te bajki – nie zdejmuje to jeszcze z niego odium idioty. A kiedy patrzę tak na niego z bliska, znów ulegam pokusie tego obsesyjnego myślenia o ubóstwie jego towaru; o bezsensowności tego, co próbuje mi sprzedać. To zaś daje mi asumpt do oceniania go w sposób bezlitosny i bezpardonowy, i staję się jeszcze bardziej gorzki.

Wychodzę na spacer, próbuję cieszyć się "kolorami jesieni, śmiechem dzieci, pierwszym śniegiem, wiosennym śpiewem ptaków" … – i mógłbym wyliczać dalej te akcesoria, totemy, którymi potrząsa mi się przed nosem, chcąc usunąć zakrzep, strup, koszmarny zator na mojej duszy czy też na moim mózgu (swoją drogą, psychorek nie wskaże na to, z którą opcją ewentualnie by się utożsamiał, bo nie może w czasie sesji ujawniać swoich poglądów. W życiu nie słyszałem o niczym bardziej żałosnym! Niemniej – nie ma sprawy – w końcu, jak już mówiłem, robię to dzięki rodzinie i dla rodziny, wiec nie przeszkadza mi właściwie, że za moje pieniądze oboje idiotycznie drepczemy w miejscu, bo jego etyka zawodowa, czymkolwiek to jest, zabrania mu uczynić pierwszego kroku. Doskonale.).

Ponieważ jednak mam się nimi cieszyć, jest jasne, że nie mogą mnie cieszyć ani trochę. To oczywiste.

Próbuję znaleźć coś innego. Próbuję naprawdę wszystkiego – w granicach rozsądku. Na nic to jednak.

Nie potrafię. Cokolwiek zdarzyło się dobrego, zapomniałem.

***

Nie zawsze tak było.

Może to trywialne – teraz, dla mnie, bez wątpienia brzmi to trywialnie. Co więcej, wspomnienie poprzedniego, innego życia, nie budzi we mnie żadnych emocji. Żalu, chęci powrotu, tęsknoty.

Na tym właśnie polega moja choroba. Choroba, powtarzam; bo jest to istotnie choroba, z której usiłuje mnie wyleczyć mój psychorek. Nie uda mu się to, bo zamiast uczciwego stetoskopu, skalpela i morfiny ma dla mnie swoje baśnie.

Zawsze jest możliwość, że opowiadając mi je, w istocie pomaga sobie samemu i, powtarzam – nie chodzi mi tutaj o aspekt finansowy. Może on naprawdę w to wszystko wierzy. Jeśli jest wierzący, nawet na ten żałosny sposób, to i tak w jakiś sposób mu zazdroszczę. Czy raczej – zazdrościłbym, gdybym był w stanie.

Czasem wspominamy sobie – mój Cinatrox i ja. Biorę na przykład, tak, jak mam przykazane, dzienną dolę leków. Sadzam właściciela mojego ciała przy stole, na taborecie, przekrajam na pół białą bułkę i rozrywam ją na fragmenty. Każdy taki urwany kawałek, przypominający kulkę z waty, wkładam do ust i żuję powoli i metodycznie.

To pierwsze wspomnienie: jedzenie kiedyś mi smakowało. Nigdy nie byłem łapczywy, ale potrafiłem czerpać przyjemność z posiłku. Biegałem. Dziś może trudno w to uwierzyć, patrząc na moje zwiotczałe mięśnie i opadłe ramiona, ale tak; byłem typowym miejskim biegaczem w rozpinanej bluzie i słuchawkach na uszach. Kilka razy na tydzień wybiegałem na ulice mojego zielonego miasta, i truchtałem, coraz szybciej i szybciej, z każdą chwilą coraz bardziej gubiąc za sobą myśli o codziennych, nieistotnych drobiazgach, godzinach spotkań służbowych, newsach prasowych, plotkach. Po jakimś czasie w skroniach pulsowała mi zdrowa, wzburzona krew, zaczynałem oddychać miarowo. Nie myślałem o niczym, a błogie, nieświadome zadowolenie rozlewało się po całym ciele. Roztrącałem gałęzie krzewów, które dziko wdzierały się w moje ulubione ścieżki, omijałem kałuże, czasem kiwałem dłonią innym biegaczom. Padał deszcz, pachniały bzy, Bystrzyca nie spiesząc się, zmierzała do swojego rozlewiska. Ja się spieszyłem.

                         Wracałem zdyszany do domu, kładłem się na kanapie. Drzemałem, a zadowolenie spływało z rozszerzonych tętnic i spoconego czoła wprost do serca. Miałem w sobie te dwa – sen i zadowolenie – leniwe, może odrobinę płytkie, ale uczciwe i pewne.

Potem wstawałem, byłem głodny. Piłem dużo wody i jadłem bułkę – tak właśnie, rwąc ją na kawałki, ze smakiem; z ciekawością, którą wzbudził długi, wytrwały bieg, maczając ją systematycznie w konfiturze jabłkowej.

Z przyzwyczajenia robię tak dalej. To znaczy, spożywam białe bułki, kajzerki, które kupuję dwa razy na tydzień w najbliższym dyskoncie. Nic innego z tego, co wcześniej wymieniłem, nie budzi już we mnie żadnych asocjacji, żadnych uczuć. Nie wiem, co poczułbym, gdybym próbował to powtórzyć.

Pewnie nic. Na moje szczęście nie mam okazji się rozczarować, oczekując wspaniałych doznań dzięki powtarzaniu starych nawyków – nie jestem w stanie biegać, niedożywiony i osłabiony lekami. Dżem wydaje mi się obrzydliwy.

Nie mogę jednak przyjmować leku na czczo, jem więc bułkę. A ponieważ pamiętam, jak to było kiedyś, odtwarzam ten schemat. Nie widzę powodu, żeby wymyślać coś nowego. Nihil novi sub sole, prawda?

Prawda – i tego się trzymajmy.

***

Drugie wspomnienie – pracowałem.

Mam taki pokój, czasami jeszcze go używam – do palenia. Przypomina kostnicę. Parapety, biurko, podłoga, powierzchnie płaskie – wszystko to pokryte jest warstwą kurzu i muszek. Na blatach porozkładane książki, porozrzucane notatki, plany, schematy. Niektóre rozgrzebane w połowie; rzeczy, które kiedyś zacząłem pisać; sterty materiałów, które zacząłem przeglądać i chciałem je zbadać.

Zapalam papierosa i przerzucam zesztywniałe kartki. Szkice do reportaży, abstrakty artykułów. Uśmiecham się do siebie na wspomnienie tego, jak to chciałem się rozwijać.

Uśmiecham się nie z rozczuleniem ani nawet z pobłażaniem; uśmiecham się jakby z dystansu, z bardzo daleka, z odległej galaktyki, a nie ma w tym uśmiechu ani bólu, ani przywiązania. Jest delikatny skurcz mięśni z jednej strony twarzy: zawsze uśmiechałem się jedną stroną twarzy, bo tylko tak potrafiłem. Prawy kącik ust wygina się w półkolisty łuk mostu przedstawianego na średniowiecznych rycinach, przerzuconego nad rwącą rzeką – ten zwięzły grymas drąży odległa galaktykę mojej obojętności i próbuje dotrzeć na skraj mojego dawnego życia – ale ono jest już martwe, zdrewniałe: zaklęte w tych papierach, na których próbowałem kiedyś coś uchwycić – ale co? – wytłumaczyć coś komuś – moim czytelnikom? kolegom – dziennikarzom? sobie samemu? – nie żyje od dawna. Ponieważ nie wierzę w możliwość pomyślnego końca jakichkolwiek poszukiwań intelektualnych (dla siebie obecnie nie widzę zaś nawet możliwości ich prowadzenia), nie mogę ich kochać – jest chyba zaś oczywiste, że bez miłości nie wskrzeszę ich do życia.

Nie rozumiem, co właściwie spodziewałem się tam znaleźć.

Przeglądam tytuły nagłówków notatek, które robiłem sam dla siebie: Herezja. Gnoza. Agnostycyzm. Noc ciemna.

Wydawało mi się, że każda z tych rzeczy jest inna. Wydawało mi się, że oprócz Tego Samego istnieje Inne. Że jego badanie jest wciągające. Że dokądś prowadzi. Pamiętam niejasno swoja radość, kiedy zapamiętywałem się w pisaniu, i kiedy robiłem sobie kolejną filiżankę herbaty, wstawał dzień, a ja witałem go w towarzystwie jakiejś nowej myśli. Sen opadał na moje powieki, a ja – z szarymi kręgami pod oczyma, ze zmierzwionymi włosami – czułem się, jakbym przebiegł właśnie maraton, jakbym był bliżej zrozumienia.

Po co jednak – tego nie wiem – po co zbliżać się do czegoś, co nie daje ukojenia? Po co dążyć ku bezsensownemu, niepotrzebnemu? Zrozumienie nie jest w stanie nic usensownić, tak poucza mnie dzisiaj właściciel mojego ciała, strzepujący teraz pył z papierosa na niedokończony szkic artykułu.

Jestem mu wdzięczny, że nie odkrył tego wcześniej. Z jakiegoś powodu nie jest mi obojętnym fakt, że mogłem pocieszyć się trochę, żyjąc w nieświadomości przez tyle lat.

***

Trzecie wspomnienie – wierzyłem.

Wierzyłem; i to, zdaje się, dość gorliwie, kiedy tak teraz o tym pomyślę. Przypomniało mi się to niedawno; otworzyłem okno i do środka wdarł się zapach bzu (jest maj i pod oknami kwitną krzewy; moje miasto jest bardzo zielone i choć jest to dla mnie rzecz całkowicie neutralna, wdzięcznie uznaję fakt, że zawsze mogło być gorzej). Przypomniał mi się wówczas okres mojej gorliwości – jeśli mogę tak powiedzieć, tak pachniała kiedyś moja wiara (ach, jakże ucieszyłby się mój psychorek, gdyby usłyszał, że ubieram swoje wspomnienia w takie metafory! Kazałby mi wrócić myślami do czasów, z którymi kojarzą mi się dane zapachy i smaki, pomyśleć nad tym, co w nich lubiłem i spróbować nazwać swoje emocje. Oszczędzę nam obu tych upokarzających wywodów i na naszym następnym spotkaniu nie wspomnę o tej myśli). Nie chodzi tu o jakość czy ezoteryczne właściwości zapachu, ale raczej o porę, z jaka kojarzą mi się moje najbardziej jaskrawe przeżycia religijne.

Pamiętam taką scenę – jestem gdzieś na wsi, boczna, gminna droga, rozłożyste drzewa. Tego majowego popołudnia znalazłem się tam przypadkiem, spacerując – zatrzymał mnie śpiew – wibrujący, niemal biały, miarowy, jednostajny. Dopiero po chwili, rozglądając się po okolicy, z perspektywą zamkniętą konarami wielkich drzew, zlokalizowałem jego pochodzenie – sześć starych, dostojnych kobiet jak w stalach siedziało na wąskiej ławce po obu stronach bardzo małej kapliczki. Odprawiały majowe. Powiedziałem, że były dostojne, ale to nie jest dobre słowo. Były śmiesznie, eklektycznie ubrane – swetry z lumpeksu, chustki, kiczowate chodaki z marketu. Pomarszczone twarze, powykręcane artretyzmem palce.

Przystanąłem obok i słuchałem, długo słuchałem, jak powoli, nie spiesząc się ,odprawiają niestrudzenie wszystko, co było do wyśpiewania. Śpiewały bardzo powoli – całą litanie, a potem "Wszystkie nasze dzienne sprawy", takim właśnie jednostajnym, nieznużonym rytmem; kompozycją głosów, w których brzmiało absolutne pogodzenie; dokonana konieczność, świadomość wykonania zadania od początku do końca; zadania żmudnego, mozolnego, koronkowej, miarowej roboty. To wtedy właśnie mocno pachniały bzy, a zniżające się powoli słońce impresjonistycznie przeświecało przez gałęzie, mieszając mi barwy w oczach.

W tamtym okresie mocno się czymś przejmowałem. Nie miałem całkowitej jasności co do pewnych kwestii związanych z wiarą ("nie mówię – "moja wiarą", ale wiarą w ogóle; traktowałem ja w kategoriach ogólnych po to właśnie, aby stać na pewniejszym gruncie, aby uzyskać pewność). Dużo czytałem o tym, w jakie sprzeczności popada doktryna, na jakim historycznym zakręcie się znalazła. Przestawałem to wszystko rozumieć, traciłem z oczu solidną klarowność dogmatu.

Nie pamiętam dokładnie, o co chodziło – być może była to kwestia traktowania nierozerwalności małżeństwa. Tym dziwniejsze było moje zaabsorbowanie, że nigdy mnie te sprawy osobiście nie dotyczyły. Wiedziałem tylko, że coś się zmieniło; że papież zmienił coś, czego nie miał prawa zmieniać. Rozmawiałem nawet ze swoim znajomym księdzem; myślałem, że należy do kasty mających pewność. Zazdrościłem im poczucia zakorzenienia, ale wyszedłem z tego spotkania zadziwiony. Kiedy powiedziałem mu, że tracę jasność i myślę o tym, żeby przystać do ortodoksów, obruszył się, że interesująca mnie kwestia – nierozerwalności małżeństwa – była przecież u nich traktowana daleko liberalniej. Odparłem wtedy, że nie interesuje mnie to; że nie o to wcale chodzi. Chodziło mi o stabilność i ciągłość nauczania i jasność w tej sprawie. Ortodoksja wschodnia ją oferowała. "A ty" – zapytałem – "masz jasność?"

Nie odpowiedział mi. "Czy znasz kogokolwiek, czy masz znajomego spośród księży katolickich, kto miałby jasność w tej sprawie?" Pokręcił przecząco głową.

Zabawne, że chociaż nie dotyka mnie to dziś tak jak wtedy, widzę go jako ruchomy obraz, jak animację, jak chińskie wahadełko niestrudzenie bujające się od prawa do lewa, jak tak kręci głową, i ten obraz multiplikuje się i rozciąga; kręci i kręci, aż mam lekkie zawroty, kiedy odtwarzam w pamięci ten groteskowy obraz, zniekształcony jak w gabinecie krzywych luster.

***

Czwarte wspomnienie – chciałem umrzeć.

Było to nieporównywalne z niczym wcześniej ani z niczym później.  Budziłem się rano i żałowałem, że jestem obudzony. Długo, długo leżałem, patrząc w sufit i nie mogąc znieść goryczy bycia żywym, nie mogąc znieść tej konieczności trwania.

Najgorsze były te poranki, kiedy przez mała chwilę po obudzeniu wszystko było jak dawniej, aż nie przypomniałem sobie, że mogłem umrzeć we śnie. Ciężki cień spadał na mnie całego i pozostawał ze mną przez cały dzień, w lepkiej pościeli i kwaśnym zapachu potu.

Czasami płakałem, chociaż to może złe słowo. Nie przypominało to szlochu ani płaczu ze złości, nie miało w sobie nic z ekspresji. Kanaliki łzowe wyręczały mnie w całym ciężkim zadaniu płaczu – oczy po prostu napełniały się łzami i dwie strużki ściekały mi po policzkach, ciurkiem i nieprzerwanie. Ja sam byłem zaś obok, jakby zdziwiony ekspansją tych cichych łez nie do zatrzymania.

Podobnie było z drżeniem ciała – drżałem cały, chociaż nic nie trzęsło mnie w środku; nie czułem połączenia z tym, co poruszało moje mięśnie i tkanki i wprawiało je w drżenie. Pogłębiało to moja dezorientację i sprawiało, że jeszcze silniej życzyłem sobie śmierci.

Koniec końców musiałem umrzeć.

Nie widzę innego wytłumaczenia, innej interpretacji mojej historii choroby. W jakimś najgłębszym, najbardziej dosłownym sensie tak po prostu musiało być.

Umarłem, ale nie pamiętam tego momentu (to chyba nie dziwne); nie pamiętam, co było bezpośrednio przedtem ani potem. Mam w tym miejscu lukę w pamięci – ale to nawet za mało powiedziane – to jest luka w istnieniu, jakaś egzystencjalna wyrwa, całkowite obumarcie ducha, wymiana wszystkich organów ciała na inne, obce; zupełny uwiąd.

                         Obudzono mnie, i od pewnego momentu prowadzę kontynuację mojego życia. Jest kontynuacja, ale nie ma ciągłości. Brak tej ciągłości jest spowodowany śmiercią. Tak bardzo chciałem umrzeć, że w końcu się to stało, ale jakaś złośliwość kazała mi powrócić do mojej skorupy i dalej sprawować nad nią pieczę, próbując zapanować nad niezrozumiałym dla mnie i odległym poprzednim życiem, niczym worek z gipsem ciążącym na moich plecach, na plecach mojego ciała; ciała, którego jestem właścicielem.

W irracjonalnej chwili szczerości (a może raczej zupełnie racjonalnej chęci bycia posłusznym wymogowi uczciwości) opowiedziałem o tym psychorowi. Z mądra miną, pełną wycmokanego zrozumienia, oświadczył, że rozumie moja potrzebę oznaczenia traum wyrazistymi etykietkami. "Wielu ludzi" – powiedział – "nazywa doświadczenia radykalnego przełomu lub wchodzenia w kolejny etap kryzysu >śmiercią<. Jest to zupełnie normalne".

Szczerze mówiąc, nie interesowało mnie nazewnictwo. Nie interesowało mnie i nie interesuje, co nazywają "śmiercią" inni nieszczęśnicy. Nie miałem i nie mam zamiaru niczego nazywać; nazywanie jest to czynność, której dokonujemy przed podziałem i uporządkowaniem, a podziału i porządkowania dokonujemy po to, by coś poznać, a potem – by coś zdziałać. Wszelkie działanie ma na celu dobro.

Ponieważ ja nie mam celów ani nie jestem już dobrym człowiekiem, bo nie ma wokół mnie dobrych rzeczy, panuje zupełna próżnia aksjologiczna, nie interesuje mnie poznawanie, a więc i nazywanie.

Poza wszystkim, psychor nadużywa słowa "normalny". Wiele rzeczy, które robię albo myślę, jest dla niego "normalne" i "naturalne".

Normalne! Gdybym był normalny; gdyby to wszystko było normalne, nie siedzielibyśmy w jego gabinecie jak dwa czuby – ja, wydając pieniądze, a on – zarabiając je. Gdyby wszystko było normalne, nie miałbym swojego lekarza od tabletek, dużo uczciwszego niż mój psychor; spokojnego rzemieślnika, który czynił swoją powinność, komponując moją medyczną dietę i co jakiś czas obdarzając mnie łaskawą receptą, na którą kupowałem sen i względną inercję ducha.

Wiele więc można było powiedzieć o mnie i moim stanie, ale nie to, że był normalny. To właśnie powiedziałem psychorowi, dodając, że gdy mówię o śmierci, mam na myśli śmierć właśnie, a nie jej metafory. Solidnie się zdenerwował, chociaż nieudolnie ukrył to za maską profesjonalizmu (miałem sporo zabawy, patrząc, jak wije się jak węgorz), a ja wystąpiłem w roli ostrożnie zruganego dzieciaka.

To jest cały problem z nami; ze mną i moim psychorkiem – tam, gdzie on widzi żywego człowieka, ja wyczuwam trupa. On jest jak chłopiec, które nie chce przyjąć do wiadomości, ze jego chomik nie żyje. "Uciekł" – mówią czasem nadopiekuńczy, chroniący dziecko przed światem rodzice. Niech więc będzie – to tylko moje zdrowie na chwilę uciekło; wywołamy jednak dużo pozytywnych emocji, wyleczymy się z ran zadanych nam w dzieciństwie i anulujemy śmierć, bo to nie była wcale śmierć, tylko takie przedstawienie, gra; w szkolnym przedstawieniu Staś zastrzelił mnie z plastikowego sztucera, a ja upadłem i umarłem wcale nie krwawiąc. Za chwilę wstanę i ukłonię się wszystkim pięknie, zamiatając kapeluszem o podłogę. Psychorek będzie bił brawo i pocieszał się, że wszystko jest w porządku, a śmierć to tylko rekwizyt w szkolnym przedstawieniu; mimo wzbierających nad sobą chmur będzie wierzył, że sam nigdy nie umrze.

Nie ma sprawy, to jeszcze mogę dla niego zrobić. Be my guest.

***

Wspomniałem, że największą udręką i nierozwiązywalna aporią jest próba znalezienia pomostu, zarysowania ciągłości tego i poprzedniego życia. To prawda, ale jedna rzecz zaskakuje mnie czasem pozytywnie: stare lektury. Poezje, które kiedyś czytałem. Stare książki, które czytałem tylko dla przyjemności. Nie chodzi o przesłania – nie ma dla mnie przesłań, świat nie ma mi nic do przekazania – ani świat ludzi, ani świat – natura.

Frazy, obrazy, wrażenia – to jedno potrafi być czasem interesujące. Ostatnio, przerzucając karty jakiejś starej, niemiłosiernie zniszczonej książki, natknąłem się na taki fragment:

Lato jest dobre a zima nie

U wnijścia każdej zimy złej

Opiekun ciała truchlejąc tak śpiewał[1]

Opiekun ciała – przecież to kapitalne! Miałem właściciela swojego ciała; sam sprawowałem tę niezaszczytną funkcję. Gdybym miał opiekuna, może obchodziłby się ze mną lepiej, tkliwiej. Może byłoby mi łatwiej, wszystko byłoby nieco lżejsze, bardziej na miejscu, odrobinę bardziej pogodne.

Gdybym miał opiekuna ciała, tak by mówił: Panie, mocą swojego wiecznego Istnienia, spraw, abyś był. Bądź, jeśliś jest, i pobudź Siebie do bycia, a będę ocalony. I nawet, jeśli Cię nie ma, nigdy mnie nie opuszczaj. Wszystko dopuszczam, Panie – nie znając Cię, dozwalam na cokolwiek – czyś jest obojętną, samomyślącą się myślą, czy skrwawionym sercem wszechświata bijącym na zbrodniczej ludzkiej dłoni; wszechmocnym, przerażająco rzetelnym i nieskończenie surowym inspektorem ludzkich wnętrz, czy też straszliwą głębią, przyzywającą ludzką głębię, co obawia się sama swej własnej przepastności – wszystko jedno, tylko nigdy, przenigdy mnie nie opuszczaj.

 

Agnieszka Sztajer

 

 


[1] E. Stachura, Pieśń: Świętokradztwo


 

 

 

Kategoria: Agnieszka Sztajer, Publicystyka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *