banner ad

Goździk: Jean Raspail „Na królewskim szlaku” – Recenzja

| 17 października 2020 | 1 Komentarz

Jean Raspail – człowiek wielu talentów, którego raczej nikomu nie trzeba przedstawiać. Znamy go głównie z dorobku powieściowego, obejmującego dzieła zaliczone do kanonu książek monarchistycznych, choćby „Sire” czy „Pierścień rybaka”. Tym razem otrzymaliśmy w języku polskim zatytułowaną „Na królewskim szlaku”, opowiadającą o monumentalnej podróży autora wraz z trójką przyjaciół. Już teraz zapewniam – warto po nią sięgnąć.

Podróż o której mowa miała miejsce w roku 1949. Czworo młodych mężczyzn pokonało niemal 3000 mil, płynąc w dwu małych kanoe przez Rzekę Świętego Wawrzyńca, Wielkie Jeziora i Missisipi, z terytorium dzisiejszej Kanady do Stanów zjednoczonych. Niegdyś był to królewski szlak wodny, prowadzący od Trois-Riveres do Nowego Orleanu, słynący z morderczego wysiłku wymaganego do jego pokonania. Relacja z podróży francuzów prawdopodobnie nigdy nie zostałaby napisana, gdyby nie porządki w archiwach cenionego autora-rojalisty, w których wyszperał on autentyczny dziennik podróży. Prócz danych technicznych, pokonanego dystansu, numerów posiłku czy warunków atmosferycznych, Raspail notował swoje przemyślenia i refleksje dotyczące przygód i widzianych krajobrazów. Pracując nad książka francuz miał także w pamięci 400-stronicową powieść, którą w 1948 r. odrzuciły wszystkie paryskie wydawnictwa, a która po latach w opinii autora była tak zła, że zaledwie 10 stron zasługiwało na wspomnienie.

Wielce pomocna była także Raspailowi perspektywa – do pracy przystąpił bowiem wiele dziesięcioleci od słynnej podróży. Mógł dzięki temu pogłębić refleksje, lepiej zrozumieć pewne sprawy, a przede wszystkim wzbogacić opisy o nowe doświadczenia, które nabył podczas późniejszych podróży do Kanady i Stanów Zjednoczonych. Jako 23-latek autor zmiany i przekształcenia, które niezmiernie go zasmucały. Upływ kolejnych dziesięcioleci uzmysłowił mu, że świat przyspiesza, a ślady dawnej rzeczywistości zacierane są coraz szybciej. Na kartach książki Raspail przeżywa wiele rozczarowań, choćby widząc Indian noszących garnitury bądź pijących piwo za dniówkę wypracowaną na budowie. Członkowie wyprawy wytrwale poszukiwali okruchów przeszłości co rusz dziwiąc się ludzkiej obojętności.

Wyprawa, zorganizowana po gruntownym prześledzeniu dawnych map i historii związanych z działalnością francuskich pionierów, zarówno duchownych jak i świeckich, na amerykańskiej ziemi, zyskała symboliczny patronat Jacquessa Marquette'a, XVII-wiecznego odkrywcy i ewangelizatora Indian, którego tropem podążali nasi bohaterowie. Ekspedycja spotkała się z ogromnym zainteresowaniem ze strony władz mijanych miasteczek i osad, przedstawicieli armii, kleru, organizacji skautowych i wielu, wielu innych. Na okazję wizyt oficjalnych młodzi Francuzi przywdziewali galowe stroje skautowe, a na mobilny maszt obozowy wciągali flagę. Otrzymali niezliczone honorowe obywatelstwa i prezenty, poznali wiele ciekawych postaci, a także przeżyli liczne przygody, z których jedna zakończyła się iście hollywoodzkim twistem – szczegółów oczywiście nie zdradzę. Raspail słusznie i z przekąsem zauważa, że byli oni „celebrytami”, choć wówczas nikt jeszcze nie znał tego słowa. Posiadali także, nienazwane jeszcze wówczas „fanki”, którymi słynni ludzi mogli się poszczycić już wcześniej – choćby Franciszek Liszt, obrzucany po koncertach elementami damskiej garderoby.

Ekspedycja kusiła widzów swą egzotyką i anachronizmem – w połowie XX w. kanoe stanowiło raczej eksponat muzealny, a nie było ono jedynym aspektem staroświeckości naszych podróżników. Ich ekwipaż, składający się z rzeczy niezbędnych, był nad wyraz skromny. Żywili się ryżem ze słoniną bądź upolowaną zwierzyną. Pokornie przyjęli na siebie wszelkie trudny, które towarzyszyły pokonującym Szlak Świętego Wawrzyńca przez setki lat. Doskonale przyswoili sobie znaczenie pojęć znanych rzecznym żeglarzom: dekowanie, co oznacza schronienie w najbliższym możliwym miejscu, burłaczenie, określane przez Raspaila mianem "pokuty", a polegające na ręcznym przeciąganiu kanoe przez płycizny. Na kartach książki nieustannie powraca także "przenioska", czyli po prostu przenoszenie konoe przez zapory, których podróżnicy napotkali ogrom. Niejednokrotnie łodzie niesiono przez kilka kilometrów, a nie można przecież zapominać o wadze bagażu, który również ciążył Francuzom na plecach. Nieodłącznym towarzyszem żeglugi były komary, nacierające całymi zastępami. Zdecydowanie można stwierdzić, że nie była to wyprawa dla mięczaków. 

Przed wyruszeniem Nacional Geographic zaproponował naszym podróżnikom intratny kontrakt, wiążący się ze spełnieniem kilku warunków – Raspail miał płynąć sutannie Czarnego Płaszcza (tak Indianie określali jezuitów), a jeden z jego kompanów – w stroju indiańskim. Wszyscy czterej zgodnie odmówili, wzgardzając komercjalizacją przedsięwzięcia i będąc zdania, że byłoby to "nieprzyzwoite na drodze, na której cierpiało tyle tysięcy ludzi". Skromny budżet reperowali pisząc do pomniejszych gazet, jednak w istocie przetrwanie zawdzięczali ludzkiej dobroci i bezinteresowności bowiem niejednokrotnie uzyskali od napotkanych osób pomoc w potrzebie. A pomagano im z różnych pobudek – dla jednych byli po prostu ciekawym widowiskiem, atrakcją. Inni mieli w pamięci swą domieszkę francuskiej krwi sprzed wieków. Jeszcze inni, wywodzący się zwłaszcza z kręgów duchownych, traktowali wyprawę jako hołd złożony francuskim misjonarzom i odkrywcom, którzy oddali te ziemie królowi Francji. Pewnego razu, gdy utracili większość bagaży podczas burzy, zorganizowano na ich rzecz hojną zbiórkę, której efekt przyjęli z wdzięcznością, ale też z pewną dozą rozczarowania własną potrzebą.

Książka wypełniona jest opisami zmieniających się krajobrazów, wioślarskich znojów i rozmaitych radości i trosk, które towarzyszyły podróżnikom. Jest to jednak zaledwie otoczka znacznie głębszej opowieści o francuskiej Ameryce, która zapoczątkowała swój byt jeszcze w XVI wieku. W 1534 podróżnik Jacques Carier, powróciwszy z wyprawy, został podjęty w Luwrze, będącym wówczas królewską rezydencją, przez króla Franciszka I. Na nowo odkrytych ziemiach pozostawił krzyż i symbol lilii. A z odległego kontynentu przywiózł dwóch Indian, synów wodza plemienia Irokezów. Raspail z zachwytem przywołuje widowisko, które miało wtedy miejsce. "Dowódca pałacu, Monluc, z białą wstęgą swej godności na zbroi, ustawiający równo swoich gwardzistów w lśniących hełmach, by oddawali honory dwóm odzianym w gruby zamsz dzikusom, ze świeżo pomalowanymi twarzami i piórami orła we włosach, którzy z godnością kroczyli między dwoma rzędami halabardników". Carier, wraz z dwoma towarzyszami, powrócił do Ameryki w kolejnym roku, a wieść o europejskich cudach niosła się "od ogniska do ogniska", wśród Indian różnych szczepów. 

Lektura pozwala także dostrzec kontrast między obszarami będącymi niegdyś we władaniu Francuzów, a tymi zarządzanymi z Londynu. "Kanada francuska to była wiara, katolickie nauczanie, zdyscyplinowana młodzież, stałość chrześcijańskich rodzin, kler" – powiedział 25 lat po wyprawie ojciec Tassier, który w znaczny sposób przyczynił się do jej ziszczenia, zapewniając wioślarzom dwa kanoe. W połowie XX wieku Kanada była już cieniem dawnej, katolickiej wielkości. Dorobek misjonarzy i odkrywców przepadł. W sposób kąśliwy Raspail opisuje Anglików, którzy przybyli na te rozległe tereny by kolonizować i czerpać zyski bez zważania na chrystianizację, wysługując się Irokezami. Kanada, pozostająca dziś pod zwierzchnictwem Korony, przoduje dziś w laicyzacji i upadku, choć francuskojęzyczny Quebec wyróżnia się na tym tle, choćby z uwagi na 75% obywateli deklarujących wyznanie katolickie.

Pod względem wydawniczym i edytorskim książka prezentuje bardzo wysoki poziom, a literówka stanowi widok rzadszy niż niepochodzący z Polski katolik na Islandii. Pewne mankamenty, jeśli ich podkreślenia wymaga rzetelność, choć nie wpływają negatywnie na całościowy odbiór książki, można dostrzec jedynie w sferze treściowej. Pomimo rozmaitych zabiegów literackich autor nie uniknął pewnej powtarzalności – nie można go winić, wszakże monotonia i powtarzalność czynności jest nieunikniona podczas pokonywania 3000 mil w kanoe. Aspekt wymagający wzmożonej uwagi stanowi nazewnictwo przemierzanych okolic, będące barwną mozaiką języków indiańskich, francuskiego i angielskiego, a czasem także innych, zostawiających ślad po różnych zakątkach Europy i świata. Rozeznanie w narracji ułatwiają jednak dołączone do tekstu mapy, obrazujące kolejne etapy podróży. Wreszcie, choć nie jest to klasyczna wada, czytając trudno nie odnieść wrażenia, że książkę w pełni będą w stanie docenić jedynie osoby, które są doskonale zaznajomione z czymś co pozwolę sobie określić mianem "ducha Francji" – mieszanki głębokiej religijności, poszanowania kultury, monarchizmu, a wreszcie szacunku dla cywilizacyjnego i ewangelizacyjnego dziedzictwa kraju. Myślę jednak, że w naszych czasach jest to gatunek niezwykle rzadki. 

W tym miejscu skończę, choć to zaledwie część wątków wartych poruszenia. Książka, którą miałem przyjemność zrecenzować, nie stanowi zwykłej relacji z podróży. To nostalgiczna opowieść o przemijaniu, o zapomnianym dziedzictwie, z którego kolejne pokolenia mogłyby wynieść bezcenne nauki. Raspail wywiązał się z zadania, które sam sobie powierzył – zebrał okruchy i unieśmiertelnił je w tomie zasługującym na pochłonięcie jednym tchem, zapracowując przy okazji na prestiżowe Grand Prix Francuskiego Towarzystwa Geograficznego. Jakaż to szkoda, że kilka miesięcy temu ziemska wędrówka mistrza pióra dotarła do swego kresu…

 

Tomasz Goździk, 7 października 2020 r.

 

Książkę można nabyć na stronie internetowej wydawnictwa Dębogóra.

Kategoria: Publicystyka, Recenzje, Tomasz Goździk

Komentarze (1)

Trackback URL | Kanał RSS z komentarzami

  1. Gierwazy pisze:

    Francuski pionier podróżnik po Ameryce to Jakub (Jacques) Cartier nie "Carier"; niemniej recenzja ciekawa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *