banner ad

Jak myśli Obama

| 5 czerwca 2014 | 0 Komentarzy

obamaPrezydent nie jest tak do końca socjalistą. Co więc naprawdę napędza jego wrogość wobec prywatnych inicjatyw? Przyjrzyjmy się jego korzeniom.

 

Barack Obama jest najbardziej anty-biznesowym prezydentem doby współczesnej, a być może i w całej amerykańskiej historii. Dzięki niemu era wielkiego rządu powraca. Zwiększa zadłużenie publiczne tak, że niedługo może ono iść nie w miliardy, a w biliardy dolarów. Rozszerzył kontrolę władz federalnych na kredyty hipoteczne, inwestycje banków, opiekę zdrowotną, motoryzację i sektor energetyczny. Weekly Standard podsumował podejście Obamy jako wszechwładzę wewnątrz kraju oraz bezsilność na zewnątrz.

 

Działania prezydenta są tak dziwne, że wprawiają w zdziwienie zarówno jego krytyków, jak też zwolenników. Zważmy nagłówek Wall Street Journal z 18 sierpnia 2009: „Obama pokrywa koszty odwiertów morskich”. Przeczytaliście poprawnie? Tak. Administracja [prezydenta] wspiera odwierty morskie – tyle, że te u wybrzeży Brazylii. Przy poparciu Obamy U.S. Export-Import Bank zaoferował 2 miliardy dolarów w pożyczkach i gwarancjach należącej do skarbu państwa brazylijskiej firmie naftowej Petrobras celem sfinansowania odwiertów w Santos Basin niedaleko Rio de Janeiro. I to nie ze względu na fakt, że USA nie mają dość ropy. Obama finansuje to przedsięwzięcie, by ropa pozostała w Brazylii.

 

Więcej zaskakujących przykładów: w przemówieniu stanowiącym odpowiedź na wyciek ropy Obama skupił się nie na strategiach oczyszczania, lecz na tym, że Amerykanie konsumują 20% światowego wydobycia, podczas gdy ich własne zasoby stanowią około 2% globalnych zapasów”. Obama ma pretensje do Ameryki za jej „100-letnie uzależnienie od paliw kopalnych”. Tylko co to ma wspólnego z wyciekiem ropy? Czy ta katastrofa była by mniejsza gdyby Ameryka zużywała około 10% światowego wydobycia?

 

Dziwactwa postępują coraz dalej. Administracja Obamy deklaruje, że nawet banki, które chcą spłacić pieniądze otrzymane w ramach dofinansowania, mogą nie dostać na to zezwolenia. Zwrócenie podatnikom ich pieniędzy stanie się możliwe dopiero, gdy współpracownicy Obamy rozliczą bank za pomocą federalnego „stress test”, jakkolwiek – co stwierdził Tim Geithner, Sekretarz Skarbu, nawet w takim wypadku (pozytywnego wyniku kontroli – przyp. tłum.) Administracja może nakazać bankowi zatrzymanie środków.

 

Prezydent chce nadal naciskać na stymulację nawet, jeżeli setki miliardów dolarów, przeznaczone na ten cel, zdziałały niewiele. Stopa bezrobocia w chwili obejmowania przez Obamę urzędu wynosiła 7,7% – obecnie wynosi 9,5%. Aktualnie chce on wydawać jeszcze więcej, a rachunek planuje wystawić Amerykanom zarabiającym 250.000 dolarów rocznie lub więcej. Bogaci – nalega Obama – nie płacą sprawiedliwego udziału. Samo przez się jest to faktycznie osobliwe: 1% Amerykanów wpłaca 40% kwoty stanowiącej federalne przychody z tytułu opodatkowania; kolejne 9% uiszcza 30%. Tak więc 10% podatników pokrywa 70% wpływów podatkowych państwa. Znajdujące się na samym końcu 40% podatników nie wpłaca prawie nic. W istocie wydaje się to niesprawiedliwe – tyle, że dla bogatych.

 

Polityka zagraniczna Obamy jest nie mniej dziwna. Zaplanowano m. in. wsparcie kwotą 100 milionów dolarów projektu budowy meczetu w pobliżu miejsca, gdzie terroryści w imię islamu zburzyli dwie wieże World Trade Center. Wyjaśnienia Obamy, że „nasze zobowiązanie do zachowania wolności religijnej musi pozostać nienaruszone” wydaje się nieodpowiednie do tego, dlaczego projektowany Cordoba House powinien stanąć właśnie w Strefie Zero.

 

Nie tak dawno The London Times doniósł, że Administracja Obamy poparła warunkowe zwolnienie Abdela Baset al-Megrahi’ego, zamachowca z Lockerby, któremu zarzuca się współodpowiedzialność za śmierć 270 osób, w większości Amerykanów. Sprawa ta mówi sporo. Gdy bowiem Szkocja uwolniła Megrahi’ego z więzienia i odesłała do Libii w sierpniu 2009, Biały Dom publicznie i odpowiednio do sytuacji wyrażał swoje niezadowolenie. The Times zdobył wszakże list, który administracja Obamy wysłała do Szkocji na tydzień przed w/w wydarzeniem, a w którym pisze się m. in., że uwolnienie Megrahi’ego „na gruncie współczucia” było akceptowalne „gdy przetrzymywano go w Szkocji, zaś odesłanie go do Libii będzie nawet „bardziej pożądane”. Szkoccy urzędnicy uznali, że obiekcje USA wobec wypuszczenia Megrahi’ego są „wymuszone”. Uwolnili go pozwalając wyjechać do rodzinnego kraju, gdzie żyje do dziś jako wolny człowiek.

 

Jeszcze jedna anomalia. Kilka miesięcy temu szef NASA Charles Bolden ogłosił, że od teraz pierwszoplanową misją amerykańskiej agencji zajmującej się przestrzenią kosmiczną będzie poprawienie relacji ze światem muzułmańskim. Hm??? Bolden stwierdził, że ma wytyczne od samego prezydenta: „On chce, żebym znalazł sposób pozwalający dotrzeć do świata Islamu i zaangażować wiodące narody muzułmańskie po to, by pomóc im poczuć się lepiej w zakresie ich historycznego wkładu w naukę, matematykę i inżynierię”. Bolden dodał też, że Międzynarodowa Stacja Kosmiczna od dłuższego już czasu była projektem przyszłości NASA, tym bardziej że przestała ona być realizowana wyłącznie przez Stany Zjednoczone, a zaangażowano w nią również Rosjan i Chińczyków. Zmiana w funkcjonowaniu NASA wywołała konsternację byłych astronautów, takich, jak Neil Armstrong i John Glenn, a nawet wśród osób wspierających Prezydenta: większość ludzi myśli o pracy NASA w kategoriach lądowania na księżycu lub Marsie i odkrywaniu odległych miejsc. Jasne – jesteśmy za muzułmańskim poczuciem własnej wartości, ale po co ono Obamie aż tam?

 

Nie brakuje teorii, które starają się wyjaśnić cele i działania prezydenta. Krytycy ze środowisk biznesowych – w tym niektórzy zwolennicy Obamy , odczuwający obecnie wyrzuty sumienia – wykazują tendencję do skupienia się na dwóch głównych hipotezach. Zgodnie z pierwszą Obama nie ma pojęcia o biznesie. Druga twierdzi, że jest on socjalistą – nie czystej wody marksistą, ale swego rodzaju socjalistą w europejskim stylu, z zamiłowaniem do wyrównywania i rządowej redystrybucji.

 

Teorie te nie są tyle złe tak bardzo, jak są nieadekwatne. Nawet, jeżeli są w stanie naświetlić nieco politykę wewnętrzną, którą prowadzi Obama, to nie wyjaśniają jego polityki zagranicznej. Prawdziwy problem z Obamą jest gorszy – znacznie gorszy, niestety pozostawaliśmy ślepi na jego cele, gdyż na całym politycznym spektrum wszyscy szukaliśmy sposobu dopasowania go do którejś z wersji amerykańskiej historii. W międzyczasie ignorowaliśmy historię samego Obamy. Jest to człowiek, który spędził okres dorastania – pierwsze 17 lat swojego życia, poza centrum Ameryki – na Hawajach, w Indonezji i Pakistanie, w międzyczasie odbywając liczne podróże do Afryki.

 

Dobrym sposobem dotarcia do tego, czym naprawdę kieruje się Obama, jest zadanie prostego pytania: jakie jest jego marzenie? Czy to tzw. amerykański sen? Czy może sen Martina Luthera Kinga? A może coś innego?

 

Z pewnością nie jest to amerykański sen, taki, jakim widzieli go założyciele [państwa]. Wierzyli oni, że naród był „nowym porządkiem na wieki”. Pół wieku później Alexis de Tocqueville pisał o Ameryce jako o czynniku formującym „odmienny gatunek w obrębie ludzkości”. Znamy to jako teorię o amerykańskiej wyjątkowości (exceptionalism). Gdy na konferencji prasowej w roku 2009 zapytano Obamę, czy wierzy w ten ideał, odpowiedział, że nie. Ameryka – stwierdził – nie jest już bardziej wyjątkowa niż Wielka Brytania lub Grecja, albo jakiekolwiek inne państwo.

 

Może więc Obama podziela sen Martina Luthera Kinga o społeczeństwie bez podziałów rasowych? Prezydent jest niewątpliwym beneficjentem tego snu. Prowadził kampanię jako kandydat ponad-rasowy, a wielu Amerykanów głosowało na niego ze względu na to, że uosabiał właśnie takie ideały. Jednak nawet jeżeli tak było, to sen Kinga nie jest snem Obamy. Prezydent nigdy nie podnosił zagadnień o braku podziałów ze względu na kolor skóry lub neutralności rasowej. Tego rodzaju bierność nie jest zresztą wyłącznie taktyczna: kwestia rasowa nie jest po prostu czynnikiem kierującym działaniami Obamy.

 

Jaki jest więc ów „sen Obamy”? Nie musimy na ten temat spekulować, gdyż prezydent mówi nam o nim sam w swojej autobiografii „Dreams from My Father”. Zgodnie ze słowami samego Obamy jego marzenie jest marzeniem jego ojca. Zauważmy, że tytuł nie brzmi „Dreams of My Father” lecz “Dreams from My Father”. Obama nie pisze o marzeniu swojego ojca. On pisze o marzeniu, które zostało mu przekazane przez jego ojca.

 

Kim więc był Barack Obama Senior? Był członkiem plemienia Luo, dorastał w Kenii i studiował na Harvardzie. Był poligamistą – w trakcie swojego życia miał cztery żony i ośmioro dzieci. Jeden z jego synów, Mark Obama, zarzucał mu znęcanie się i bicie żony. Był ponadto regularnie prowadzącym pod wpływem alkoholu kierowcą, sprawcą licznych wypadków; w konsekwencji jednego z nich zginął człowiek, a na skutek innego konieczna była amputacja jego własnej nogi. W roku 1982 upił się w barze w Nairobi i prowadząc uderzył w drzewo ponosząc śmierć.

 

Dość osobliwy wybór jeśli chodzi o mającego inspirować bohatera. Ale dla jego syna starszy z Obamów reprezentował wspaniałą i szlachetną sprawę – ideę antykolonializmmu. Obama Senior dorastał w czasach, gdy Afryka walczyła o wyzwolenie spod rządów Europy, zaś on sam był jednym z członków pokolenia, które podjęło decyzję o studiach w Ameryce, by później móc kształtować przyszłość własnego kraju.

 

O antykolonializmie wiem dość sporo, gdyż pochodzę z Mumbai w Indiach. Jestem członkiem pierwszego pokolenia, które przyszło na świat po uniezależnieniu się przez mój kraj od Wielkiej Brytanii. Antykolonializm stanowił powód lamentów wznoszonych przez polityków Trzeciego Świata przez większą część drugiej połowy XX wieku. Większości Amerykanów pojęcie to nie jest jednak bliskie, pozwólcie więc, że wyjaśnię.

 

Antykolonializm to doktryna, zgodnie z którą bogate kraje Zachodu zdobyły swoje zasoby najeżdżając okupując i grabiąc biedne kraje Azji, Afryki i Ameryki Południowej. Jak ujął to Franz Fanon, jeden z uznanych intelektualnych przewodników Obamy, w książce The Wretched of the Earth: Dobrobyt i postęp Europy został zbudowany na fundamencie potu i martwych ciał Murzynów, Arabów, Indian i ras żółtych”.

 

Antykolonialiści utrzymują, że nawet gdy poszczególne kraje pozostają politycznie niepodległe, to niejednokrotnie pozostają zależne od swoich byłych okupanów na płaszczyźnie ekonomicznej. Zjawisko to nosi nazwę neokolonializmu, który to termin po raz pierwszy zdefiniowany został przez afrykańskiego polityka Kwame Nkrumah’a (1909 – 1972) w jego książce Neocolonialism: The Last Stage of Imperialism. Nkrumah, Pierwszy prezydent Ghany, pisze tam, że kraje ubogie mogą być nominalnie wolne, ale w dalszym ciągu manipulowane są przez potężne elity korporacyjne i plutokratyczne spoza własnych granic. Siły te uciskają zresztą nie tylko populacje krajów Trzeciego Świata, lecz również obywateli ich własnych państw. Oczywistym rozwiązaniem jest tu stawienie oporu i odrzucenie ciemiężców. I to właśnie była antykolonialna ideologia Baracka Obamy Seniora oraz ludzi jego pokolenia, w tym wielu moich rodaków z Indii.

 

Obama Senior był ekonomistą. W roku 1965 opublikował ważny artykuł w The East Africa Journal, zatytułowany „Problemy stojące przed naszym socjalizmem”. Nie był on socjalistą w znaczeniu doktrynalnym, raczej widział przejęcie bogactw przez państwo jako niezbędne dla osiągnięcia celów antykolonialnych w postaci odebrania środków zagranicznym szabrownikom i zwrócenia ich ludom Afryki. Dla Obamy Seniora była to kwestia narodowej niezależności. „Czy to Afrykańczyk jest właścicielem swojego państwa? Jeżeli jest, to dlaczego nie ma on kontrolować ekonomicznych środków wpływających na wzrost tego państwa?”.

 

Jak zauważa: “Musimy usunąć potężne struktury, wzniesione poprzez nadmierne gromadzenie, tak, by to nie tylko nieliczne jednostki kontrolowały znakomitą większość środków – co ma miejsce obecnie”. Proponował, by państwo konfiskowało ziemię znajdującą się w rękach prywatnych i podnosiło podatki bez określenia jakiejś górnej granicy. W rzeczy samej twierdził, że „w teorii nie ma niczego, co może powstrzymać rząd od zabrania 100% przychodów tak długo, jak długo ludzie będą beneficjentami dokonywanego przezeń podziału środków stanowiących ich przychód w ramach opodatkowania”.

 

Dość niezwykłe, że prezydent Obama, który świetnie zna historię swojego ojca, nigdy nie wspomniał o jego artykule. Jeszcze bardziej zdumiewa, że w ogóle nie wspomina się o dokumencie, który wydaje się być odpowiedzią na to, co Obama Junior robi obecnie w Białym Domu.

 

Gdy senior Obama wzywał Afrykę do wyzwolenia się spod neokolonialnych wpływów Europy, a szczególnie Wielkiej Brytanii, wiedział już w chwili swego przybycia do Stanów w roku 1959, że globalna równowaga ulega zmianie. Już wówczas widział coś, co potem stało się tematem przewodnim nowej antykolonialnej ideologii: dzisiejszym liderem neokolonializmu jest już nie Europa, lecz USA. Jak napisał palestyński uczony Edward Said – jeden z wykładowców Obamy na Uniwersytecie Kolumbia – w swojej książce Culture and Imperialism: Stany Zjednoczone zastąpiły wcześniejsze wielkie imperia i stały się główną z zewnętrznych sił dominujących [innych – dop. tłum.]”.

 

Z perspektywy antykolonialnej imperializm amerykański demoluje obecnie wszystko na swojej drodze. Przez chwilę ograniczał go Związek Radziecki, ale od czasu zakończenia zimnej wojny USA stały się jedyną potęgą. Co więcej – 9/11 dostarczył okazji do najazdu i okupowania dwóch krajów – Iraku i Afganistanu, a także szukania politycznej oraz ekonomicznej dominacji w ten sam sposób, w jaki niegdyś robili to Francuzi i Brtyjczycy. Z antykolonialnego punktu widzenia Ameryka jest więc teraz słoniem-samotnikiem starającym się opanować i zdeptać inne nacje świata.

 

Sugestia, że antykolonialna ideologia Baracka Obamy Seniora popierana jest przez jego syna, obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych, może wydawać się niewiarygodna. Ale tak właśnie uważam. Od wczesnych lat, poprzez okres dojrzewania Obama uczył się patrzeć na Amerykę jako na dominującą i destrukcyjną potęgę naszego globu. Przyjął punkt widzenia, że armia USA stanowi narzędzie neokolonialnej okupacji. Zaadaptował stanowisko swojego ojca, zgodnie z którym kapitalizm i wolny rynek to słowa kluczowe dla ekonomicznej grabieży. Obama wzrastał postrzegając bogaczy jako klasę ciemiężców, rodzaj neokolonialnej potęgi wewnątrz Ameryki. W jego światopoglądzie zyski to odbicie tego, jak efektywnie zdzierałeś z reszty społeczeństwa, natomiast światowa pozycja Ameryki unaocznia stopień samolubstwa, z jakim dokonywała ona konsumpcji światowych zasobów i jak bezwzględnie tyranizuje oraz dominuje resztę planety.

 

Dla Obamy rozwiązania są proste. Musi pracować nad wyżęciem neokolonializmu z USA oraz całego Zachodu. I oto nasze rozumienie Obamy zaczyna się na dobre, dostarcza bowiem niezbędnego klucza do wyjaśnienia nie tylko jego głównych działań politycznych, ale także nieco mniejszych szczegółów, do których nie pasowała żadna inna teoria.

 

Po co wspierać odwierty u wybrzeży Brazylii, ale nie w Ameryce? Obama wierzy, że Zachód zużywa nieproporcjonalnie dużą ilość światowych zasobów energii, chce więc, by neokolonialna Ameryka posiadała ich mniej, a byłe kolonie – więcej. Idźmy dalej: jego propozycje opodatkowania węgla mają niewiele wspólnego z tym, czy klimat naszej planecie ulega ociepleniu, czy też ochłodzeniu. Jest to po prostu sposób penalizacji, a co za tym idzie – zredukowania amerykańskiego zużycia węgla. Jeszcze jako senator, a potem w swojej przemowie na forum ONZ już jako prezydent USA, Obama zaproponował, że Zachód winien w sposób znaczący subsydiować produkcję energii w krajach rozwijających się.

 

Odrzucając formułę socjalistyczną: Obama nie zdradził intencji zmierzających do nacjonalizacji banków inwestycyjnych lub sektora zdrowotnego. Szuka raczej możliwości dekolonizacji tych instytucji, co oznacza utrzymywanie ich na smyczy rządu. To dlatego Obama zachowuje prawo do odmowy zwrotu dofinansowania – chce utrzymać kontrolę. Dla Obamy firmy zajmujące się sprzedażą ubezpieczeń zdrowotnych same w sobie są uciskającymi reketierami, odkąd jednak poddały się nadzorowi instytucji federalnych – wydaje się zadowolony ze współpracy z nimi. Obiecał nawet rozszerzenie ich działalności ze w konsekwencji prawa nakładającego na każdego Amerykanina wykupienie ubezpieczenia zdrowotnego.

 

Jeżeli Obama istotnie podziela antykolonialną krucjatę prowadzoną przez swojego ojca, to stanowi to wyjaśnienie tego, dlaczego chce, by ludzie płacący podatek wysokości niemalże 50% swoich przychodów wpłacali jeszcze więcej. Antykolonialiści wierzą, że ponieważ bogaci prosperują tak dobrze kosztem innych, ich bogactwo nie należy tak naprawdę do nich. Stąd też wszystko, co można im wyrwać, jest jak najbardziej usprawiedliwione. Przywołajmy raz jeszcze słowa Obamy Seniora z roku 1965: nie ma stopy podatku, która była by zbyt wysoka, czasem w obliczu pewnych okoliczności można usprawiedliwić nawet 100%.

 

Obama wspiera meczet w Strefie Zero, gdyż dla niego 9/11 jest wydarzeniem, które rozpętało amerykańskie koszmary i pchnęło nas do Iraku i Afganistanu. Postrzega niektórych muzułmanów, walczących przeciw Ameryce poza jej granicami, jako sprzeciwiających się jej imperialistycznym dążeniom. Z pewnością jest to właśnie sposób, w jaki przedstawiał sam siebie w trakcie procesu Abdel Baset al-Megrahi, zamachowiec z Lockerby. Postrzeganie go przez Obamę jako antykolonialnego bojownika mogło by wyjaśnić przyczynę, dla której dał on milczącą zgodę na wypuszczenie tego mordercy kilkuset Amerykanów na wolność.

 

Wreszcie NASA. Żadne wyjaśnienie poza antykolonializmem nie jest w stanie nadać jakiegoś sensu dziwacznemu mandatowi Obamy, pozwalającemu zmienić agencję zajmującą się przestrzenią kosmiczną w muzułmański i międzynarodowy ośrodek pomocy. To, jak dobrze sprawdza się nasza teoria, możemy zweryfikować przywołując lądowanie Apolla 11 na księżycu w roku 1969. „Jeden mały krok człowieka” – powiedział wówczas Neil Armstrong”. „Jeden gigantyczny skok ludzkości”. Niestety reszta ludzkości widziała to zupełnie inaczej. Miałem wtedy 8 lat i żyłem w moich rodzinnych Indiach. Pamiętam, że dziadek opowiadał mi o wielkim wyścigu pomiędzy Ameryką i Rosją o umieszczenie człowieka na księżycu. W sposób oczywisty to Ameryka wygrała i był to ogromny skok nie dla całej ludzkości, lecz dla Stanów Zjednoczonych. Jeżeli Obama podziela ten pogląd, to nic dziwnego, że stara się on osłabić program NASA i zmienić go z symbolu amerykańskiej wielkości w bardziej odpowiadający publiczności program public relations.

 

W sposób jasny antykolonialna ideologia Baracka Obamy Seniora przebywa długą drogę, zanim uda jej się wyjaśnić posunięcia i politykę, którą prowadzi jego syn zasiadając w Gabinecie Owalnym. Możemy być niemal pewni wpływów ojca, gdyż potwierdzają to ci, którzy dobrze znają Obamę. Jego babcia Sarah Obama – nie jego biologiczna babcia, tylko jedna z późniejszych żon dziadka obecnego prezydenta) powiedziała Newsweekowi: „Patrzę na niego i widzę te same rzeczy – wszystko odziedziczył po swoim ojcu. Syn realizuje wszystko, czego chciał ojciec. Sny ojca nadal żyją w jego synu”.

 

W swoich własnych pismach Obama podkreśla znaczenie centralne miejsce postaci swojego ojca nie tylko w zakresie podzielania wiary i przekonań, ale również samej tożsamości. Nazywa jego pamiętniki „zapisem osobistej, wewnętrznej podróży – poszukiwaniem ojca podjętym przez chłopca, a przez to realnego znaczenia życia jako Afro-Amerykanina” I dalej: „To istniało w wyobraźni mojego ojca, czarnego człowieka, syna Afryki, bym zebrał wszystkie te cechy, które zobaczyłem, w sobie”. Nawet wobec faktu, że jego ojciec pozostał fizycznie nieobecny niemal całe jego życie, Obama pisze: „Głos mojego ojca mimo to pozostaje wyraźny, inspirujący, upominający, udzielający lub wstrzymujący aprobatę. Nie pracujesz wystarczająco ciężko Barry. Musisz pomóc w walce swojego narodu. Zbudź się czarny człowieku!”.

 

Punkt kulminacyjny narracji Obamy następuje w chwili, gdy przybywa on do Kenii i szlocha nad grobem ojca: “Gdy moje łzy już spłyneły – pisze – poczułem spływajace na mnie ukojenie. Poczyłem, że krąg nareszcie się zamyka. Zdałem sobie sprawę z tego, kim jestem, to o co się dotąd troszczyłem, przestało być li tylko kwestią intelektu lub zobowiązań, nie było już wyłącznie konstrukcją słów. Spostrzegłem, że moje życie w Ameryce – to czarne, to białe, poczucie odrzucenia, którego doznałem jako chłopiec, frustracja i nadzieja, których byłem świadkiem w Chicago – wszystko to było połączone z małym skrawkiem ziemi gdzieś za oceanem, złączone czymś więcej, niż tylko zbieżność nazwisk lub kolor skóry. Ból, który czułem, był bólem mojego ojca”.

 

W pełnej grozy konkluzji Obama pisze, że „Usiadłem na grobie mojego ojca i rozmawiałem z nim przez czerwoną ziemię Afryki”. W pewnym sensie przez ziemię obcuje ze swoim ojcem i otrzymuje jego ducha. Przejmuje jego walkę – oczywiście nie uzdrawia jego ciała, ale obejmuje jego sprawę. Decyduje, że tam, gdzie Obama Senior zawiódł, on sam wygra. Nienawiść Obamy Seniora do systemu kolonialnego stała się nienawiścią Obamy Juniora. Jego nieudana próba naprawy świata determinuje cele jego syna. Przez pewien rodzaj uświęconego rytuału na rodzinnym grobie walka ojca stała się dla jego potomka nowym początkiem.

 

Kolonializm jest już dziś kwestią martwą. Nikt już o nie go nie dba – z wyjątkiem człowieka w Białym Domu. Jest ostatnim antykolonialistą. Kształtujące się obecnie rynki, takie jak Chiny, Indie, Chile i Indonezja rozwiązały już problem opóźnienia. Wykorzystują swoją przewagę w sile roboczej i wzrastają znacznie szybciej, niż USA. Jeżeli Ameryka ma zamiar pozostać na szczycie, musimy przyjąć współzawodnictwo w bardzo trudnym środowisku.

 

Niestety zamiast przygotowywać nas na to wyzwanie, nasz Prezydent utknął w machinie czasu swojego ojca. Niewiarygodne, ale USA są rządzone zgodnie z marzeniem członka plemienia Luo z lat 50-tych XX wieku. Ten uganiający się za spódniczkami, nadużywający alkoholu afrykański socjalista, wściekły na świat za odmowę realizacji jego antykolonialnych ambicji, ustawia obecnie porządek dnia kraju poprzez reinkarnację jego marzeń w osobie jego syna. Ten ostatni wprowadza je w życie, jednak szczerze przyznaje, że odzwierciedla jedynie marzenia swojego ojca. Niewidzialny ojciec dostarcza inspiracji, zaś syn sumiennie wykonuje całą pracę. Dzisiejsza Ameryka jest rządzona przez ducha.

 

Dinesh D’Souza

Tłum. Mariusz Matuszewski

 

Kategoria: Mariusz Matuszewski, Polityka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *