banner ad

Goetel: Lata pod okupacją (cz. 4)

| 18 marca 2018 | 0 Komentarzy

Trudno odpowiedzieć na pytanie, czy już przed początkiem wojny istniała jakaś dokładna mapa, na której Niemcy wykreślili granice swoich „Lebensraum”ów i „Grossraum”ów, „Ostland”ów i gubernatorstw. Fakt, że zaraz po zajęciu Polski wytyczono linie podziału, Krzeszowice przerobiono na Kressendorf. Ciechanów – na Tiechenau, Gdynię – na Gottenhaven, Łódź – na Litzmannstadt, zdawał się świadczyć o dokładnym przygotowaniu sprawy. Żarłoczność, z jaką Reich pochłonął większą część Polski, część lekką ręką oddał Rosji a rdzeń nadwiślański i przykarpacki odłożył sobie na zapas, nie zostawiała wiele wątpliwości co do rozumu, przyświecającego polityce niemieckiej. Żadne z szaleństw nowej mapy nie dorównywało jednak pozostawieniu milionowej stolicy Polski na cyplu ziem Generalnego Gubernatorstwa, z granicą Reichu przebiegającą tuż obok niej. Miasto, położone jak żadna stolica Europy w samym środku swego kraju, miało się zamienić w pograniczny, przetokowy punkt. Przebiegające przez nią drogi stanęły, arteria wodna Wisły zamykała się już od Modlina. Rozgwiazda komunikacyjna, która w dużej mierze stanowiła o znaczeniu i rozroście miasta, została podcięta. Gdy równocześnie przydzielono do Reichu żyzne Kujawy, zabrano mu i przedpole, odgrywające wielką rolę w wyżywieniu ludności.

Warszawa miała zwiędnąć automatycznie. Klęska wojenna i pożar podcięły jej własne zasoby. Wyniszczenie głodowe ludności rzucało się w oczy od razu po zajęciu miasta. Na ulicach leżały szkielety końskie, oczyszczone z mięsa do ostatniego włókienka. Składy dymiły niedawnym pożarem, sklepy były zrabowane albo zamknięte na głucho. Kiedy kuchnie polowe, rozstawione na przedmieściach, rozdzielały ratunkową zupę, oblegały je tysiące warszawiaków. Zdawało się, że miasto nie może dalej istnieć. „Warschau ist ausradiert” – mógł powiedzieć Hitler.

Sposoby, jakie miały dokonać „wymazania” Warszawy z karty świata, były na pozór proste i oczywiste. Wygłodzone miasto miał opróżnić głód zastosowany już jako system zarządzeń i przepisów, racjonujących przydział żywności w skali nie notowanej nigdzie na świecie. Reszty miała dokonać zima, mróz, bezrobocie, wreszcie panika psychiczna. spowodowana rozmiarami klęski. Nadzieje nie były bezpodstawne. Kto pamięta głodowe przydziały, przyznane mieszkańcom Warszawy na czas okupacji, kto ma jeszcze w oczach plakaty, zapowiadające karę śmierci za nielegalny handel żywnością i ubój bydła, kto marzł przez zimę 1939 – 1940 w mieszkaniach z szybami z dykty czy tektury, kto suszył za piecem drzewo ścięte z plantacji ulicznych, ten zdaje sobie sprawę z położenia, w jakim miasto się znalazło. Nacisk szczególnie silnej załogi policyjnej świadczył, że prócz kleszczy gospodarczych, działać będzie jeszcze na terenie Warszawy ręka bezpośredniego ucisku politycznego.

– Na, hier heiss es nur auszuräumen – namawiali Niemcy po zajęciu Warszawy.

Po dwu latach, gdy Warszawa nabrała sił, syczeli:

– Eine unerhört widerspenstige Stadt. Nadszedł czas, gdy nazwali ją „ein Schlaraffenland”.

Jak się to stało? Jaka jest historia czarnego przemytnictwa żywności, począwszy od owej pierwszej babiny, która przykucnęła pod murem ulicznym z koszykiem bułek i paroma kilami słoniny, przywiezionej od krewniaka z Rembertowa czy Młocin, aż do powstania olbrzymiej organizacji przemytniczej, która z niechybną sprawnością zaopatrywała miasto w żywność w każdej ilości i jakości, nie dojdzie nikt. Nie mniej trudno odgadnąć, gdzie i w jaki sposób ukrył się towar, zgromadzony w Warszawie w przede dniu wojny w tak wielkiej ilości że jeszcze w r. 1942 konfiskują Niemcy u jednego z kupców warszawskich wagon herbaty.

To pewne, że Warszawa zlekceważyła godzący w nią system zagłady i jęła rozwiązywać na własną rękę sprawy swego bytu. Szybkość, z jaką umiała obrócić wniwecz godzące w nią zarządzenia, pomysłowość, z jaką jęła żyć „obok” narzuconej jej rzeczywistości, jest czymś bezprzykładnym i da się chyba wytłumaczyć jednym tylko pojęciem żywotności, do którego, jak wiadomo, ucieka się analityczna myśl, gdy wszystko inne zawodzi.

Awanturniczość i fantastyczność walki, śmieszność jej, nieraz tragiczna, nieprawdopodobieństwo jej epizodów, jej z reguły anarchiczne założenia, stworzyły z Warszawy coś w rodzaju „dzikich pól”, gdzie urabiał się człowiek surowy i brutalny, wspaniałomyślny i litościwy, oswojony z ryzykiem i niebezpieczeństwem, niekiedy bohaterski, rzadko kiedy nikczemny,

Miasta często porównywa się do mrowisk. Jeśli rozszerzyć to porównanie do końca i zgodzić się, że prawa mrówczego zespołu są niezrozumiałe i nieodgadłe, to tak chyba wyglądała Warszawa w oczach Niemców oraz przybyszów z innych stron świata.

Pewien dyplomata włoski, z którym dwukrotnie spotkałem się w Warszawie, nazywał Warszawę czymś co urąga wszelkim kryteriom.

– Dokąd ci ludzie pędzą, z czego żyją? – zdumiewał się, patrząc na ruchliwą ulicę. – To miasto żyje wbrew wszystkiemu co można uchwycić i przewidzieć. A człowiek traci głowę i robi to samo co inni. Przepraszam pana, zjadłszy przed chwilą ten wspaniały kotlet w restauracji, popełniliśmy przestępstwo?

– Tak, ściśle rzecz biorąc, karane śmiercią.

– A ta kobieta, co tu sprzedaje kiełbasę, też zasługuje na śmierć?

– Niezawodnie!

– A żyje i sprzedaje.

– Bywa, że i pod plakatem niemieckim, przewidującym za to karę śmierci.

– To szaleństwo.

– Nie większe od szaleństwa Niemców, którzy wydając niewykonalne zarządzenia, przypuszczają, że warszawiacy pozwolą się potulnie wytępić.

– Przypuśćmy! – zgodził się po chwili namysłu. – Niemcy są rzeczywiście niedoścignieni w nieznajomości Polaków. Lecz skąd pieniądze skąd środki, skąd zarobki, aby ten wasz sposób życia utrzymać i uczynić niezależnym od okoliczności zewnętrznych?

– Nie wiem. Być może, że zjadamy zasoby, zgromadzone podczas pokoju. Warszawa była miastem bogatszym niżeśmy to sami przypuszczali. Bankowcy, którzy byli obecni przy włamaniu się Niemców do „safes”ów bankowych, opowiadali, że były tam skarby, o których nikt nie miał pojęcia. A przecież znaczną ich część w porę wycofano. Hurtownicy miejscowi powiadają, że zapas niektórych towarów, które miasto wciąż posiada, pokrywa jego zapotrzebowanie na przeciąg dwu trzech lat.
– Co będzie gdy się to skończy?

– A któż by się tu zastanawiał, z czego będzie żył za dwa, trzy lata? Niech pan zauważy poza tym że, mimo wszystko, żyjemy o wiele skromniej, niż przed wojną. Zapobiegliwość nasza wzrosła. Pomysłowość jeszcze bardziej. Widział pan riksze warszawskie, zrobione z rowerów? Ford nie wyprodukowałby tańszych i lepszych. W mieście tym furczy tysiąc warsztatów przeróżnego rodzaju, wyrabiających artykuły zamienne dla wsi. A wieś, którą mamy pod bokiem, jest skrzętna, niezmordowana i wszechstronna w swej wytwórczości jak żadna inna.

Każde tłumaczenie zjawisk życia kuleje na jakimś punkcie. Człowiek, istota nieznana, jest równie nieuchwytny indywidualnie jak zbiorowo. Polak jest podobno najmniej uchwytnym z ludzi, warszawiak – jeszcze mniej od przeciętnego Polaka. Warszawiak, podrażniony przymusem regulaminowym, wyłamuje się w ogóle spod oceny.

Związek samoobrony, który powstał samorzutnie w pierwszych miesiącach okupacji na tle walki o prawo do swego własnego sposobu życia, miał okazać siłę i zwartość niepożytą. Działał niezależnie od wszelkich instrukcji czy impulsów politycznych. Rządził się prawem niepisanym, podobnym do praw klanów czy, jeśli kto chce, praw przestępczego świata. Łączył wszystkich, wielkich i małych. Przeinaczał społeczeństwo do gruntu. Prostaków przerabiał na inteligentów, z inteligentów robił awanturników i uczył ich najdziwniejszych zawodów. Iluż docentów, humanistów, artystów oceniało dolary, złoto i klejnoty, jak wytrawny spec. Ileż panienek z towarzystwa płynęło szlakiem przemytniczym taszcząc pakunki przez piachy podwarszawskie i lasy, nie dlatego by się obłowić lecz by utrzymać bliskich?

Przemyt żywności, może i handel złotem i walutami był najuczciwszą formą okupacyjnej walki o byt. Bardziej zawiłe sytuacje powstały tam gdzie omijanie prawa stawało się ubocznym zajęciem stale zatrudnionych ludzi. Tu wykonawca przepisów stawał się nieraz instruktorem jak je obchodzić.

Bilanse przedsiębiorstw warszawskich układali i poprawiali sami urzędnicy podatkowi. Mówiąc po prostu uczyli swych klientów jak oszukiwać skarb. Bankowcy, chyba bez wyjątku, spekulowali na różnicach kursów pieniężnych i papierów wartościowych. Kapitał obrotowy pochodził z kas bankowych. Zwracano go z powrotem, gdyż postępująca nieustannie inflacja gwarantowała bezpieczeństwo każdego interesu, opartego na kredycie gotówkowym. W zarządzie miejskim praktyki obejmowały przydziały żywności, odzieży, prąd i gaz a także sieć telefoniczną. Najosobliwszy trick zdobywania ubocznych czyli głównych środków do życia zastosowali rewizorzy linii telefonicznych, wyłączając umyślnie ten i ów telefon. Za szybką „naprawę” uszkodzenia brali specjalną zapłatę, której nie skąpił nikt, wiedząc jak niskie są ich płace. Klucz, stosowany przez rewizorów, nie był pozbawiony zasad moralnych, gdy chodziło o wybór aparatu. U przedsiębiorców, robiących dobre interesy, telefon „psuł się” kilka razy na miesiąc.

Cały ten system doskonalił się zwolna, i to co działo się w r. 1940 było jeszcze freblówką w stosunku do lat późniejszych, kiedy to przemyt objął i surowce niemieckie i ręką swoją sięgał do Rzeszy, Belgii i Francji, skąd sprowadzane towary w części tylko szły na przeróbką do fabryk uznanych za „kriegswichtig”. Przetok złota i klejnotów przestawał również być wewnętrzną sprawą Warszawy. Waluciarze warszawscy obracali dewizami i złotem w całej zajętej przez Niemców Europie i twierdzili, może i słusznie, że ceny i kursy „dyktuje” Warszawa a nie Paryż czy Bruksela.

Efektowne, choć mało chwalebne wyczyny walutowe były, rzecz jasna, udziałem nielicznej garstki spryciarzy i zuchwalców i miały tylko pośrednie znaczenie w walce toczonej przez ogół warszawski. Tysiąckroć większa armia przemytników żywności też nie była dostępna dla każdego, skoro służba w niej wymagała hartu, wytrzymałości, żelaznych nerwów i mięśni.

Ale i słabsi nie ginęli. Wyszkolone miasto pomagało im szczodrą ręką. Bywały całe okresy, gdy konduktorom tramwajowym płacono za bilet podwójnie, sam zaś bilet zwracano do powtórnej sprzedaży. Kolejarze polscy, zepchnięci przez sprowadzone z Rzeczy brygady na niższe stanowiska, stali się z czasem integralną cząstką rzeszy przemytniczej, która umiała zresztą wciągnąć rychło w swą sieć i ich niemieckich zwierzchników.

Podatność na korupcję, cechująca nasłanych na Warszawę urzędników niemieckich, ułatwiała oczywiście objęcie dyktatu gospodarczego przez czarny rynek. Czego nie wskórała łapówka, do śmieszności nieraz drobna, dokonywało ogłupienie stanem rzeczy, który Niemcom wymykał się całkowicie z rąk. Groźni z początku „Volksdeutsch”e i „Reichsdeutsch”e, przydzieleni do instytucji polskich jako pełnomocnicy, dyrektorzy czy „Treuhänder”zy, zamieniali się z czasem w wystraszonych i biernych świadków tego co się wokół nich dzieje.

Zdarzyło mi się raz jeden w „Kohlenhändlerverband”, że urzędujący tam dyrektor polski wyrzucił za drzwi „Volksdeutsch”ów, proszących o przydział węgla. Powodem odmowy było wiszące na ścianie zarządzenie. Niezwłocznie potem hojnie załatwił mi przedstawioną mu listę „opałową” literatów polskich i wręczył nieco gotówki na rozdawnictwo dla nich. W gabinecie sąsiednim siedział przy otwartych drzwiach jego zwierzchnik niemiecki. Przyglądałem się mu ciekawie, gdyż korciła mnie myśl, jak może wyglądać człowiek tak jawnie zlekceważony i wystrychnięty na dudka. Miał wyraz twarzy zamyślony i bezradny. Prawdopodobnie rozmyślał, że to co go otacza należy do „Schlaraffenland”u.

Lecz czy można gloryfikować zjawiska, które w zasadzie swej polegają na oszustwie i godzą w najbardziej podstawowe pojęcie o obowiązującym człowieka porządku rzeczy? Warstwą najbardziej upojoną „czarami” tego życia była młodzież. Wielu ludzi ze starszego pokolenia biadało też nad młodzieżą, która przeszła twardą szkołę lekkiego życia, znamienną dla czasów okupacji. Jak się odniesie do prawa i uczciwości w życiu codziennym, skoro nastaną normalne, pokojowe czasy?

Nie wiem, czy ludzie równie szybko oswajają się z prawem jak przyswajają sobie bezprawie. Obawiam się, że proces nawrotu jest trudniejszy i dłuższy. Każdy, kto patrzał na walkę o byt pod okupacją niemiecką, nie mógł się opędzić przed obawą, że ślady po niej i skazy sięgną głębiej niż się to nam wówczas mogło zdawać.

Pozostaną jednak i legendy, wstrząsające nieraz i bohaterskie. Z tych największą chyba powinna być pamięć o tym co zaszło w r. 1943, kiedy Niemcy zarządzili ogromną obławę na wszystkich targowiskach Warszawy. Czystka, odbyta szybko i sprawnie, z zastosowaniem całych batalionów policji, dała wynik znakomity. Złowiono ponad tysiąc młodych „knajaków” czarnego rynku, a więc całą niemal „czołówkę” wielkiej armii przemytu. Aresztowanych zgromadzono w budynku szkolnym na Pradze, po czym bez dochodzeń i śledztwa, załadowano ich na dworcu głównym do wagonów dla bydła. Pociąg, zapieczętowany i obsadzony uzbrojoną strażą, stał jakiś czas na dworcu. Wówczas przeszedł mimo wagonów pełniący na dworcu służbę polski policjant.

– Uwaga, chłopcy, uwaga, – gadał, patrolując tam i sam, – pociąg idzie do Treblinki. Ratujcie się jak się da.

Gdy pociąg pod noc ruszył i znalazł się za Warszawą, w kilku wagonach wyłamano drzwi i usiłowano wyskoczyć. Ogień broni maszynowej przeszkodził ucieczce. Wtedy w dwu wagonach środkowych uwięzieni „chłopcy” wyłamali deski w podłodze i rzucili je pod koła. Pociąg wykoleił się i rozerwał. Przerażona straż (Kałmucy Własowa) dała się rozbroić. Kilka wagonów zostało zmiażdżonych. Uwięzieni powrócili nazajutrz do Warszawy, przyniósłszy rannych i pokaleczonych ze sobą. Na miejscu zostało kilka dziesiątków trupów.

Przyznam się, że po tym zdarzeniu, o którym dowiedziałem się z ust jednego z jego uczestników, odnosiłem się z dziwnym respektem do dostarczanej mi „na lewo” mąki czy słoniny. I nie pytałem o cenę.

 

Ferdynand Goetel

Wiadomości  [23.04.1950] Londyn Rok 5, Nr 17 (212)

Kategoria: Historia, Inni autorzy, klasyki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *