banner ad

Wojciech Karpiński, „Henryk”

| 28 października 2016 | 0 Komentarzy

big_wkarpinski-henryk-okladkaSensacje intelektualne czy nowa tożsamość wydobywana z wybranych przez autora i pozostawionych strzępków dziennika? Trudno dookreślić, czym jest właściwie książka Wojciecha Karpińskiego Henryk, tropiąca głównie ślady dróg, na których te noty powstały, a może i te, które zostały zatarte, wyrwane z zeszytu, odłączone. Autor odnajduje zdjęcia, miejsca, osoby, które posłużyły mu za przewodniki, by wysnuć opowieść z fragmentaryczności zdarzeń i ciągłości rozmów. Karpiński, szukając klucza do wyobraźni Krzeczkowskiego, uporczywie powraca do wskazówki zamieszczonej na zdjęciu siostry Henryka, które miało się okazać pożegnalnym: „Pamiętaj, bądź człowiekiem. Nieważne nic, ważne by godnie kończyć”. Czy jednak to rzeczywista wskazówka do tego, by zbudować z jednego życia dwie tak różne, jeśli nie w ogóle przeciwstawne, drogi? Można przejść głęboką przemianę, co zdarzało się w żywotach świętych, ale nie przy pomocy tej samej wskazówki, która stała u progu drogi przed zmianą. Życie Henryka Krzeczkowskiego ani w pierwszym, ani też w drugim wcieleniu nie było święte, choć prostowało się w eleganckość, ogładę. Wielokrotnie mówił i pisał, że jest człowiekiem religijnym, ale to wyznanie świadczyło bardziej o kondycji jego umysłu, choć nie zawsze (gdy idzie zwłaszcza o okres wcześniejszy) o przynależności duchowej do konkretnej formacji religijnej. Jego nawrócenie na katolicyzm nie stanowiło jednorazowego aktu przemiany, czaiło się długo, rozwijało, cichło i znów wzmagało, jak się da wyczytać, w powracającej potrzebie Boga, który wyznacza nie tylko koniec, ale i początek drogi. W tym niespójnym życiu musi być jakiś łącznik, który nie zawsze był widoczny, ale zawsze w nim drzemał. Sam próbował budować ten łącznik poprzez wybierane karty pamiętnika, ale – jak zanotował – „Stwarzam pozory ciągłości – jeżeli droga zapoczątkowana dokądś musi prowadzić. Nie cierpię konfrontacji z przeszłością z jeszcze jednego powodu. W okresie szczególnego »mitotwórstwa« stworzyłem się na nowo…”.

W dzienniku jest wiele usprawiedliwień nie wprost, wiele mycia rąk, konieczność pisania zamiast rozmowy i niekompletna porcja szczerości. Budowanie własnego mitu z odrobiny sceptyka, kawałka homoseksualisty i konieczności odnalezienia jakiejś wiary doprowadzi go w końcu do drugiej postaci wykreowanej, którą chciał stworzyć i w którą chciał uwierzyć, jak we własną. Bardzo samotny na tej poplątanej drodze, piekielnie inteligentny, szukał przyjaciela idealnego, adekwatnego do świata wyobrażonego, z czasem udawało mu się znajdować doraźnych, kawiarnianych rozmówców, później do dłuższych, domowych rozmów. Zaczynał oddziaływać na niektórych intelektualistów i coraz bardziej fascynować coraz to młodsze, ale zawsze wąskie, środowiska (w tym autora książki – Wojciecha Karpińskiego, Marcina Króla, Pawła Hertza, a dalej z Ruchu Młodej Polski – Tomasza Wołka, Aleksandra Halla, Marka Jurka, Jacka Bartyzela, Kazimierza M. Ujazdowskiego). Najbardziej porywał sposobem mówienia, polemizowania i bycia. Z zapisków nie wynika jednak, by miał świadomość swoich wpływów, raczej sam chciał ze spotkań czerpać nie tyle wiedzę, ile punkty odniesienia.

Henryk Krzeczkowski, w swoim pierwszym wcieleniu Herman Gerner, urodził się w Stanisławowie (19 IV 1921), w komunistycznej rodzinie żydowskiej. W czasie II wojny światowej, po wkroczeniu Niemców, udał się w głąb Związku Sowieckiego. Był wykładowcą przedmiotów wojskowych m.in. w szkole w Knowce. Później wstąpił do I Polskiej Dywizji Piechoty im. T. Kościuszki, gdzie skończył szkołę podoficerską i przechodził szybką ścieżkę awansu, aż do zastępcy dowódcy kursu w Wyższej Szkoły Oficerskiej w Riazaniu. W 1945 r. trafia do Rembertowa, a już jesienią do Sztabu Generalnego WP (sprawy zagraniczne, referat anglosaski). W następnym roku na parę miesięcy zdemobilizowany, powraca do wojska do pracy w II Oddziale Sztabu Generalnego. Zostaje agentem komunistycznego państwa i najpierw wyjeżdża do Włoch. Jego dobrze rozwijająca się kariera wojskowa i wywiadowcza zostaje przerwana pijacką bijatyką. Niektórzy twierdzą, że i homoseksualizm przysłużył mu się do rozstania z wojskiem. Później trafia do redakcji zagranicznej Polskiego Radia, z której zostaje zwolniony za podrabianie podpisów swoich przełożonych i wyrzucony z partii. Kręci się wokół różnych redakcji. Nosi już nazwisko Krzeczkowski (zmienione jeszcze w wojsku), ale poszukuje swojej nowej, właściwej, odpowiedniej tożsamości. Odpowiedniość musi mieć swój odnośnik, a ten właśnie przestaje funkcjonować. Odczuwa samotność i potrzebuje jakiejś duchowości. „Człowiek naprawdę wierzący zachowuje godność” – zapisze. Przed nim jeszcze daleka droga i ciągła potrzeba dyscypliny, ale już tym razem nie wojskowej, tylko tej wewnętrznej, moralnej, hamującej dopuszczanie zła, współudziału. Nabiera też coraz głębszego przekonania, że choć sam w zbrodniczych procederach komunistycznej bezpieki nie uczestniczył, to cała ta obrzydliwość, która się dokonywała w jego orbicie, korzystała także z jego wiedzy. Kiedy więc później bezpieka wprost usiłowała go zwerbować, posiłkując się wiedzą o jego słabościach – stanowczo odmawiał. Do swojej wcześniejszej pracy wywiadowczej nigdy później nie nawiązywał. Czy jednak wybór tej samotności dla człowieka, który potrzebował przyjaciela, a realnie przede wszystkim interlokutora, był jakąś próbą samoobrony czy mistyfikacją nakładaną również na własne lustro?

Wybór lektur, tych, które tłumaczył, i tych, o których lubił rozprawiać, był w znacznej części ważny także dla mojego pokolenia, choć punkt wyjścia całkiem odmienny. Ulubionym jego powieściopisarzem był Evelyn Waugh, do którego z upodobaniem powracał w wielu rozmowach. Pisał, a częściej jeszcze mówił o konserwatyzmie, o braku możliwości wyobrażenia sobie przyszłości bez przeszłości. Musiał się głęboko zakorzeniać i ta tęsknota towarzyszyła mu od dzieciństwa. Które więc korzenie wydały jego właściwą drogę, może te literackie, może wielorakie i poplątane?

Wojciech Karpiński z taką pieczołowitością podchodzi do pozostawionych tropów, że celebruje każdy ślad na piasku, choć postać już uleciała.

Dr Małgorzata Bartyzel

20 IV 2016

Kategoria: Inni autorzy, Recenzje

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *