banner ad

Danek: Ostatni ludzie cesarza

| 13 lipca 2018 | 0 Komentarzy

 

Sztampowa polska historiografia, która całe porozbiorowe dzieje Polski każe nam oglądać oczami sprawców i uczestników kolejnych (przeważnie nieudanych) powstań, a zwłaszcza jej nurt przeznaczony na użytek popularny, od pierwszej lekcji w szkole wbija nam w głowy obraz Polaków pod zaborami jako narodu ciemiężonego i cierpiącego. Obraz ten w odniesieniu do każdego z trzech państw zaborczych jest w pewnym stopniu przerysowany (co nie znaczy z drugiej strony, że całkowicie bezpodstawny), dochodzi jednak do poziomu czystego bajkopisarstwa, gdy odmalowuje Polaków uciemiężonych w Austrii, w 1867 r. przekształconej w dualistyczne Austro-Węgry. Nie chodzi tylko o, bądź co bądź opisywaną w podręcznikach, autonomię galicyjską, dzięki której Polacy stali się panami swojego życia zbiorowego w granicach zamieszkiwanej przez siebie prowincji imperium. Chodzi o coś znacznie bardziej interesującego – o pozycję Polaków w naddunajskiej monarchii jako całości. W istocie bowiem Polacy byli elitą państwową cesarstwa Austrii, kwiatem jej administracji. Warto w tym kontekście przytoczyć słowa Romana Kwiatkowskiego (1885-1948), brata Eugeniusza, ministra, wypowiedziane w rozmowie z kolegami z Komisariatu Generalnego Rzeczypospolitej Polskiej w Wolnym Mieście Gdańsku (w skomplikowanej strukturze Komisariatu, będącego gdańską ekspozyturą różnych polskich ministerstw i organów państwa, Roman Kwiatkowski zajmował stanowisko delegata Ministerstwa Spraw Wewnętrznych): „(…) pokonstytucyjna monarchia Habsburgów posłużyła nam za szkołę administracji. Wyrobiliśmy sobie nie byle jakie kadry urzędnicze. Linde, znakomity twórca wzorowej w skali światowej PKO, był w 1918 r. dyrektorem urzędu pocztowego w Tarnowie. Obecny wiceminister spraw zagranicznych Wysocki służył w austriackiej dyrekcji policji, Haller zawodowo w austriackiej armii, tak jak ongi dyktator powstańczy Traugutt w armii carskiej. Gdzie jak gdzie, ale właśnie w Wiedniu Polacy pokazali, co umieją, dochodząc do szczytowych stanowisk państwowych premierów, ministrów spraw zagranicznych i skarbu w zwycięskiej konkurencji z elitą intelektualną Niemców, Czechów, Węgrów, Kroatów. I podkreślali na tych stanowiskach ostentacyjnie swą polskość, jak to czynił taki Biliński czy Dunajewski, czy Korytowski, Badeni, Gołuchowski.” (1). Naród polski nie tylko nie był więc w państwie rakuskim ciemiężony, ale osiągnął w cesarstwie zamieszkanym przez wiele ludów faktyczny status narodu współrządzącego. Polacy z zaboru austriackiego wydali swoistą korporację państwowców, którzy nie wyrzekając się narodowego patriotyzmu ani działania w partykularnym interesie krajowym, umieli zarazem pracować w służbie imperium i byli za to cenieni. Chciałbym tu opowiedzieć o kilku z nich – tych, co pozostali do końca wierni domowi Habsburgów, doczekali upadku monarchii i odrodzenia Polski jako państwa suwerennego.

            Do pocztu Polaków służących w Austrii na najwyższych stanowiskach państwowych obok ministra spraw wewnętrznych (1859-1860) Agenora Gołuchowskiego starszego (1812-1875), premiera (1870-1871) Alfreda Józefa Potockiego (1822-1889), ministra skarbu (1880-1891) Juliana Dunajewskiego (1822-1907), premiera (1895-1897) Kazimierza Badeniego (1846-1909) czy ministra spraw zagranicznych (1895-1906) Agenora Gołuchowskiego młodszego (1849-1921) wszedł również Leon Biliński (1846-1923). Należał do najbardziej wpływowych mężów stanu cesarstwa. Jako taki sportretowany został między innymi przez polityka doby galicyjskiej i kronikarza ostatnich lat habsburskiego imperium, Konstantego Srokowskiego (1878-1935): „Mimo całej swej niebywale szybkiej i wielostronnej kariery (generalny dyrektor kolei państwowych, dwukrotny gubernator Banku austro-węgierskiego, kilkakrotny minister) i mimo, że dzięki tej karierze Biliński należał już od dawna, lub przynajmniej mógł należeć, do klanu tych, spośród których Austria wybierała swych dygnitarzy, nie opuszczał on nigdy gruntu, z którego wyszedł – mianowicie polityki parlamentarnej. W parlamentarnej grze zakulisowej mistrz jeden z niewielu, znawca gruntu lokalnego jeden z najprzedniejszych, przenikający ludzi i ich interesy na wylot, Biliński czynił użytek z tej swojej potężnej broni na arenie parlamentarnej przede wszystkim – z mistrzostwem, jakie rodzi tylko zamiłowanie do sztuki jako sztuki… Stanowiło to zarazem siłę jego i słabość. Siłę, bo umiał obalać rządy tak gładko i bezboleśnie, jak nikt inny z polityków parlamentarnych. Słabość, bo właśnie ta sztuka obalania rządów i rządzących otaczała go atmosferą strachu, niechęci i nieufności. Bano się jego aksamitnego dotknięcia, które najczęściej okazywało się – dotkliwym drapnięciem… Natury słabsze ustępowały mu, równie zręczne podejmowały walkę ze zmiennym szczęściem, silne zaś i twarde nie ukrywały mu swojej niechęci.” (2). Gdy w 1918 r. imperium Habsburgów przestało istnieć – na zawsze, jak przesądził dalszy bieg dziejów – doświadczenie i umiejętności Bilińskiego okazały się potrzebne zmartwychwstałej na jego gruzach Polsce. Latem 1919 r. położenie walczącego o ugruntowanie niepodległego bytu państwa polskiego nie było łatwe. Nasilały się niekontrolowany wzrost cen i inflacja, problemy z zaopatrzeniem miast, deficyt węgla na rynku. W tej sytuacji premier Ignacy Paderewski zdecydował się powołać Bilińskiego na stanowisko ministra skarbu. W Polsce nie było chyba wtedy człowieka lepiej przygotowanego do tej funkcji, niż profesor ekonomii, niegdysiejszy szef banku centralnego wielkiego państwa i jego kilkukrotny minister skarbu. Natychmiast jednak dał o sobie znać typowo polski duch partyjnictwa, który wraz z Rzecząpospolitą powstał z grobu, w jakim została pochowana w XVIII wieku. Odgrywająca w kraju rolę ekspozytury wpływów francuskich endecja od samego początku domagała się w życiu publicznym ostracyzmu dla polityków obozu aktywistycznego z okresu I wojny światowej, orientującego się wówczas na państwa centralne. Nominacja Bilińskiego oznaczała jawne odrzucenie przez rząd kordonu sanitarnego wymyślonego przez narodowych demokratów. Rozzłoszczeni tym faktem endecy rozpoczęli nagonkę prasową na nowego ministra. Ich główny organ prasowy, „Gazeta Warszawska”, posunął się do pisania, że Biliński jest bardziej Austriakiem niż Polakiem. Napadniętego wziął mocno w obronę dziennik konserwatystów krakowskich „Czas”, redagowany jeszcze przez Rudolfa Starzewskiego (1870-1920), czyli Dziennikarza z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego. Gdy wkrótce potem Starzewski zmarł, na stanowisku redaktora naczelnego zastąpił go Antoni Beaupré (1860-1937), który 28 czerwca 1919 r. w Galerie de Glaces pałacu w Wersalu jako jeden z korespondentów polskiej prasy na własne oczy obserwował podpisanie traktatu wersalskiego. Beaupré pozostał na tym stanowisku prawie dwie dekady, do końca swojego życia. Dopóki kierował redakcją „Czasu”, dziedzictwo Austro-Węgier wywierało wpływ na koncepcje geopolityczne krakowskich konserwatystów. Jeden z jego ówczesnych podwładnych, Edmund Moszyński (1912-2004), tak go wspominał po latach: „Dość często pisywał artykuły wstępne (…). Dotyczyły przeważnie problemów międzynarodowych. Inspirację do nich czerpał z prasy zagranicznej, a zwłaszcza z wiedeńskiej »Neue Freie Presse« i z budapeszteńskiego »Pester Lloyd«. Już wybór tych dzienników wskazywał, jak żywa była jego więź z czasami monarchii austriacko-węgierskiej.” (3). Adolf Bocheński (1909-1944) w opracowanej  przez siebie w 1932 r. geografii politycznej prawicy w Polsce scharakteryzował konserwatystów krakowskich jako ośrodek przejawiający „nastawienie filowęgierskie i filoaustriackie”, które eksponowali tam tacy autorzy, jak Stanisław Estreicher (1869-1939), Jan Konstanty Dąbrowski (1890-1965) czy Konstanty Grzybowski (1901-1970). (4).

            Ministerstwo dla Bilińskiego rozgniewało endeków, ponieważ był to pierwszy taki przypadek na szczeblu rządowym. Na niższych szczeblach władzy od początku nikt przy zdrowych zmysłach nie przejmował się ich postulatem, bo inaczej nie byłoby z kogo budować aparatu państwa, które jeszcze przed kilkoma miesiącami nie istniało. Biliński nie był też pierwszym dostojnikiem c.k. monarchii, jaki objął wysokie stanowisko państwowe w niepodległej Polsce. Od 1871 r. w skład rządu Austrii wchodziło dwóch ministrów bez teki, nazywanych ministrami dla Czech i dla Galicji, reprezentujących w nim interesy swoich  krajów koronnych. Jako ostatni funkcję ministra dla Galicji piastował Kazimierz Gałecki (1863-1941). Pełnił ją od sierpnia do października 1918 r. 28 października, gdy imperium Habsburgów rozpadało się pod uderzeniami wojsk Ententy, wzmocnionych masami amerykańskich żołdaków przerzuconych do Europy zza oceanu, w Krakowie ukonstytuowała się Polska Komisja Likwidacyjna. Zadaniem tego ośrodka władzy było pokojowe przecięcie prawno-państwowych więzów łączących dotąd Galicję z Austrią. W bardzo niepewnym położeniu politycznym, wśród wstrząsów zmieniających oblicze świata, Gałeckiemu powierzono delikatną misję prowadzenia ze strony polskiej negocjacji z austriackimi władzami. Objął stanowisko delegata PKL w Wiedniu. Komisji przydała się jego znajomość stosunków panujących w stolicy cesarstwa. Od stycznia do marca 1919 r. Gałecki urzędował w Wiedniu już jako poseł Rzeczypospolitej Polskiej. Następnie przeszedł ze służby dyplomatycznej do administracji. Od marca służył w tej ostatniej jako Generalny Delegat Rządu na Galicję, w której toczyły się walki z Ukraińcami. Rządził tą dzielnicą do września 1921 r., kiedy, po ustabilizowaniu sytuacji wewnętrznej i zorganizowaniu regularnych struktur administracji terenowej, został pierwszym wojewodą krakowskim. Że była to już ostatnia sprawowana przezeń funkcja, przesądziły wydarzenia, jakie rozegrały się na ulicach Krakowa 6 listopada 1923 r. Rosnąca wówczas w Polsce błyskawicznie inflacja ściągnęła groźbę głodu zwłaszcza na uboższe grupy społeczne. Przez kraj przetaczała się fala strajków i demonstracji o gwałtownym przebiegu. W październiku przywództwo Polskiej Partii Socjalistycznej wezwało do strajku generalnego. Zdołano do niego wciągnąć pracowników służb publicznych i infrastruktury państwowej: poczty, kolei, zakładów energetycznych. Na ulicach coraz częściej dochodziło do zamieszek i aktów przemocy. Reagując na sytuację, która najpoważniejsza stawała się właśnie w Krakowie, Gałecki wprowadził najpierw zakaz zgromadzeń na otwartej przestrzeni, a po podwyższeniu stopnia pogotowia również zakaz zgromadzeń w lokalach zamkniętych. W obu wypadkach uczynił to na wyraźne polecenie rządu. Ponieważ demonstranci, wraz z partyjnymi i związkowymi bojówkami, nie podporządkowali się tym rozporządzeniom, na ulice wyprowadzono oddziały policji i wojska. W rezultacie doszło do walk ulicznych, które przerodziły się w regularną bitwę. Nie była to masakra bezbronnego tłumu: obie strony ostrzeliwały się z broni długiej. Do akcji wkroczyły nawet wozy pancerne, które prowadziły ogień z karabinów maszynowych (mimo to jeden z nich został zdobyty przez bojowców). Nad krakowskim śródmieściem przelatywały samoloty wojskowe, a wokół miasta krążył pociąg pancerny. W walkach w ciągu jednego dnia zginęło osiemnastu cywili i czternastu żołnierzy. Gdy na ulicach huczały salwy, wojewoda Gałecki prowadził negocjacje z przywódcami strajku, starając się zatrzymać dalszy rozlew krwi. Mimo to rząd postanowił usunąć go ze stanowiska, bo domagali się tego strajkujący, i jego obowiązki niezwłocznie przejął tymczasowy zastępca (5). W grudniu Kazimierz Gałecki oficjalnie przeszedł w stan spoczynku, po wielu latach pracy w służbie wielonarodowej monarchii, a potem państwa polskiego w pierwszym, najtrudniejszym okresie jego niepodległości. Poświęcenie go w charakterze kozła ofiarnego nie uratowało jednak rządu. Krwawe wypadki z 6 listopada wywołały w Warszawie kryzys gabinetowy, który w grudniu doprowadził do upadku rządu Wincentego Witosa.

            Gałecki nie był jedynym ministrem bł. Karola I, któremu przyszło oglądać rozpad imperium Habsburgów istniejącego od szesnastego wieku i upadek cesarskiej korony przekazywanej w ich rodzie od wieku piętnastego. W skład ostatniego cesarskiego rządu wchodził jeszcze jeden Polak, Jerzy Madeyski (1872-1939). Madeyski pracował w austriackim Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświaty od 1896 r., dochodząc w 1913 r. do rangi radcy ministerialnego. W 1916 r. został szefem Cywilnego Komisariatu Krajowego przy Generalnym Gubernatorstwie w Lublinie, to znaczy stanął na czele cywilnej administracji utworzonej na terenie części Królestwa Polskiego okupowanej od 1915 r. przez wojska Austro-Węgier. Na tym stanowisku zastał go traktat brzeski, zawarty 9 lutego 1918 r. przez rządy w Berlinie i Wiedniu z Ukraińską Republiką Ludową. Postanowienia traktatu odrywały od Polski i przekazywały URL w całości powiaty tomaszowski i hrubieszowski, prawie cały powiat zamojski wraz z Zamościem, prawie cały powiat chełmski, część powiatów biłgorajskiego i krasnystawskiego, w całości powiaty włodawski i bielski, prawie w całości powiaty radzyński i konstantynowski. W sumie było to więcej, niż terytorium guberni chełmskiej, utworzonej na krótko przed I wojną światową wskutek podjętej przez władze carskie decyzji o wyodrębnieniu Chełmszczyzny z Królestwa Polskiego. Ponadto Austro-Węgry zaciągnęły w Brześciu tajne zobowiązanie, że Galicja Wschodnia i Bukowina zostaną w ramach cesarstwa wydzielone w nowy kraj koronny, rządzony przez Ukraińców. Zawarcie tej umowy przez rząd habsburskiej monarchii nie świadczyło o antypolskim nastawieniu Wiednia, jak później przedstawiała to zwłaszcza publicystyka endecka. Zostało natomiast wymuszone wojenną koniecznością. Nad państwami centralnymi, opasanymi przez Ententę blokadą kontynentalną i odciętymi przez nią od dostaw żywności i surowców z zewnątrz, wisiało widmo głodu. Mieszkańcy Warszawy pod rządami niemieckiego gubernatora generalnego Hansa von Beselera jedli już wówczas chleb z trocinami, którymi rozcieńczano coraz szczuplejsze zapasy mąki. Dwa cesarstwa na gwałt potrzebowały porozumienia z Ukrainą, aby najżyźniejsze czarnoziemy w Europie jak najszybciej zaczęły dostarczać zboże aparatom aprowizacyjnym ich wojsk. Dla Polski warunki tego porozumienia pozostawały jednak nie do przyjęcia, dlatego Polacy w austriackiej służbie państwowej protestowali przeciwko niemu, gremialnie podając się do dymisji. Dymisję taką złożył również Madeyski. W lipcu został jednak ministrem oświaty walczącej o przetrwanie habsburskiej monarchii. Pełnił tę funkcję do 25 października 1918 r. Podczas wojny polsko-bolszewickiej 1920 r. zgłosił się na ochotnika do Wojska Polskiego. W latach 1921-1923 był posłem nadzwyczajnym i ministrem pełnomocnym Rzeczypospolitej Polskiej w Berlinie, pierwszym tej rangi przedstawicielem dyplomatycznym państwa polskiego przy władzach republiki weimarskiej. Tak zapamiętał go Jan Gawroński (1892-1983), jego ówczesny podwładny na placówce: „Był niewątpliwie szczerym i gorącym Polakiem – w Wiedniu z pewnością bronił polskich uprawnień, gdzie mógł i jak mógł – ale polskość oznaczała dla niego przynależność lokalną w ramach habsburskiej monarchii – gente Polonus, natione Austriacus. We własnym przekonaniu był nawet polskim patriotą, lecz przede wszystkim czuł się austriackim ekscelencją i to było miarą jego samopoczucia. (…). Do niezbyt jeszcze wytrawnych rządców nowej Polski odnosił się z pobłażliwym lekceważeniem, ale i z życzliwą gotowością pomagania im z piedestału swej fachowości. Przy tym nie był w najmniejszym stopniu nadęty ani napuszony. Przeciwnie – w codziennym życiu był to nader delikatny i skromny człowieczek z zakorzenionym od młodości kompleksem pomiatanego urzędniczyny, pełen dobroci i zrozumienia dla krzywd ludzkich i gotowości służenia bliźniemu z całego serca. Może właśnie dlatego szczerze współczuł mniej szczęśliwym rodakom, zmuszonym do parania się rządami, a nie obeznanym z dobroczynnymi tajnikami c. k. biurokracji.” (6). Charakterystyka to cokolwiek zgryźliwa, ale nie należy się tym sugerować, bo Gawroński sportretował zgryźliwie bodaj wszystkie wspominane przez siebie postacie z polskiego życia publicznego tamtej epoki, z wyjątkiem jednej – marszałka Piłsudskiego. Po zakończeniu misji w Wiedniu Madeyski pracował w komisji oszczędnościowej przy Prezydium Rady Ministrów, kierowanej przez Stanisława Moskalewskiego (1876-1936), wieloletniego działacza Ligi Narodowej. Współpraca „pasywisty” Moskalewskiego z „aktywistą” Madeyskim dowodzi, że nie wszyscy politycy spod znaku Narodowej Demokracji podzielali uprzedzenia swojego obozu.

            Poprzednikiem Kazimierza Gałeckiego na stanowisku ministra dla Galicji w rządzie Austrii był Juliusz ze Skrzypny Twardowski (1874-1945), który pełnił tę funkcję w latach 1917-1918. W austriackiej służbie państwowej pozostawał Twardowski od 1898 r., najpierw w Prokuratorii Skarbu, później w Ministerstwie Handlu. W 1907 r. współorganizował nowe Ministerstwo Robót Publicznych, w którym potem kierował dwoma departamentami. Po upadku cesarstwa pozostał w Wiedniu. Przez następne dekady przewodził tamtejszej Polonii. Od kwietnia 1919 r. był pełnomocnikiem Głównego Urzędu Likwidacyjnego i przedstawicielem Polski w Konferencji Posłów w austriackiej stolicy. W 1921 r. zorganizował Austriacko-Polską Izbę Handlową i sam stanął na jej czele. Jednocześnie pracował w Poselstwie RP w Wiedniu oraz pełnił funkcję prezesa Związku Stowarzyszeń Polskich w tym mieście. Znany nam Jan Gawroński, od 1932 r. już samodzielny przedstawiciel dyplomatyczny Polski przy władzach Austrii, wspominał po latach, że Twardowski „interesy polskie w Wiedniu świetnie reprezentował”, dodając, iż „Austriacy nie dysponowali równie dobrymi siłami w Polsce” (7). Zapewne właśnie ta rzetelność i sprawność negocjacyjna przesądziły o powołaniu go przez rząd na stanowisko przewodniczącego polskiej delegacji, która w latach 1928-1930 prowadziła w Warszawie rokowania poprzedzające zawarcie pierwszego polsko-niemieckiego traktatu handlowego. Wywiązawszy się z tego skomplikowanego zadania, Twardowski powrócił do Wiednia. W oczach Gawrońskiego był to „ostatni z Galicjan” (8). Nikt przy tym nie kwestionowałby jego patriotyzmu. W 1934 r. Twardowski wygłosił nawet w Wiedniu po niemiecku odczyt „Polska jest mocarstwem”, na który gremialnie przybyły wiedeńskie elity polityczne, w tym prawie wszyscy członkowie austriackiego rządu.

            Wśród ostatnich habsburskich Polaków był jednak i taki, którego doświadczenia jako męża stanu Polska nie wykorzystała. Po śmierci Stanisława Koźmiana (1836-1922) żył już tylko jeden spośród „ojców-założycieli” krakowskiej szkoły historycznej i kręgu stańczyków – Michał Bobrzyński (1849-1935), za monarchii minister dla Galicji (1916-1917) przed Juliuszem Twardowskim, a wcześniej namiestnik tej prowincji (1908-1913), zaufany człowiek starego cesarza Franciszka Józefa. W niepodległej Polsce nie pełnił niemal żadnej funkcji publicznej, wyjąwszy przewodniczenie tzw. Ankiecie, pozaparlamentarnej komisji konstytucyjnej powołanej przez premiera Ignacego Paderewskiego i działającej przez kilka miesięcy 1919 r. Za sejmokracji przesądzić o tym mogła skrajna niechęć Bobrzyńskiego do zabiegania o popularność. Natomiast za rządów sanacji właściwie sam sobie uniemożliwił powrót do służby państwowej. W 1926 r. jako legalista potępił sprawców zamachu majowego. Zgodzi się nawet wówczas, by Narodowa Demokracja – z którą jako namiestnik Galicji prowadził walkę na noże z powodu jej moskalofilskiego programu i ochlokratycznych metod uprawiania polityki – wystawiła go przeciw kandydatowi piłsudczyków w wyborach prezydenckich. Na krótko przed swoją śmiercią Dawid Abrahamowicz (1839-1926), w czasach galicyjskich przywódca „podolaków”, czyli konserwatystów lwowskich, wyraził żal, że Bobrzyński nie został w Polsce pomajowej premierem czy ministrem spraw wewnętrznych. Była to w gruncie rzeczy fatalna omyłka dla niego i dla kraju, bo nawet w kręgu stańczyków, w którym poziom kwalifikacji był nadprzeciętnie wysoki, niewielu ludzi odznaczało się aż tak wielkimi uzdolnieniami, jak Bobrzyński.

            Gdy rozpada się imperium, państwa partykularne powstające na jego ruinach z reguły próbują się odseparować od jego tradycji, budować własną tożsamość na jej negacji. Tymczasem skuteczniejszą strategią wydaje się działanie odwrotne – przejęcie tradycji nieistniejącego już imperium, czy wręcz jej zawłaszczenie. Największy sukces odniesie to spośród państw sukcesyjnych, które przejmie największą część nie tylko kadr państwowych (i ich wiedzy), ale również kapitału symbolicznego pozostałego po imperium. I tak na przykład w latach trzydziestych Józef Mackiewicz na próżno przekonywał, że dziedzictwo Wielkiego Księstwa Litewskiego powinno zostać podjęte przez jego państwa sukcesyjne. Z Austro-Węgrami działo się podobnie: z początku od ich tradycji odcinały się wszystkie państwa powstałe na ich gruzach, w tym stworzona przez socjaldemokratów republika Austrii. Zmieniło się to dopiero za kanclerstwa Kurta von Schuschnigga. W tym samym czasie, w obliczu rodzącego się zagrożenia ze strony Hitlera (owładniętego nienawiścią do Habsburgów i cesarstwa, w którym się wychował) myśl sukcesyjna została podniesiona również w Polsce. W 1936 r. Karol Ludwik Koniński (1891-1943) na łamach narodowo-mesjanistycznego tygodnika „Zet” przedstawił wizję stworzenia Cesarstwa Polskiego: federacji złożonej z Polski, krajów bałtyckich, Austrii i Węgier oraz państw „małej Ententy” (Czechosłowacji, Rumunii i Jugosławii), rządzonej dziedzicznie przez dynastię Habsburgów, z siedzibą cesarza na zamku wawelskim w Krakowie i siedzibą arcyksięcia w Wiedniu.

 

Adam Danek

    

 

1. Cyt. za: Roman Wodzicki, Wspomnienia. Gdańsk – Warszawa – Berlin 1928-1939, Warszawa 1972, s. 172-173.

 

2. Konstanty Srokowski, NKN. Zarys historii Naczelnego Komitetu Narodowego, Kraków 1923, s. 168-169.

 

3. Edmund Moszyński, Ludzie i czasy „Czasu”. Z historii czołowej gazety i wybitnych konserwatystów Drugiej Rzeczypospolitej, Toruń 2004, s. 26.

 

4. Adolf Bocheński, Zagadnienie prawicy w Polsce, [w:] tenże, O ustroju i racji stanu Rzeczypospolitej, Warszawa 2000, s. 109.

 

5. Zob. drobiazgową, godzina po godzinie, rekonstrukcję wypadków krakowskich w: Tomasz Marszałkowski, Zamieszki, ekscesy i demonstracje w Krakowie 1918-1939, Kraków 2015, s. 111-146. Autor również wyciąga wniosek, że Gałeckiego nie można winić za tragiczny przebieg wydarzeń.

 

6. Jan Gawroński, Dyplomatyczne wagary, Warszawa 1965, s. 81-82.

 

7. Tenże, Moja misja w Wiedniu 1932-1938, Warszawa 1965, s. 454.

 

8. Tamże, s. 148.   

 

Kategoria: Adam Danek, Historia, Myśl, Polityka, Publicystyka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *