Roch Witczak – Myśl Konserwatywna https://myslkonserwatywna.pl Tradycja ma przyszłość Mon, 28 Jan 2019 12:22:44 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=6.4.3 https://myslkonserwatywna.pl/wp-content/uploads/2020/04/cropped-cross-1-150x150.png Roch Witczak – Myśl Konserwatywna https://myslkonserwatywna.pl 32 32 69120707 Witczak: Ruusbroec i herezje https://myslkonserwatywna.pl/witczak-ruusbroec-i-herezje/ https://myslkonserwatywna.pl/witczak-ruusbroec-i-herezje/#respond Thu, 31 Jan 2019 06:00:46 +0000 http://46.101.235.190/?p=23948  I sometimes feel I have wasted most of my life chewing on shadows; but this was all part of a process, that long road which leads to clarity and faith.

(David Tibet)

 

Przeżuwając cienie – nieco karkołomna fraza, w każdym razie w języku polskim, niemniej łatwo można się domyślić, co miał na myśli artysta, którego zacytowaliśmy. Co prawda niekoniecznie podzielamy jego przeświadczenie, iż faktycznie dotarł do "jasności i wiary" (z różnych powodów skłonni byliśmy w to wątpić i wtedy, gdy to pisał – i teraz, po bez mała piętnastu latach), ale sama refleksja warta jest przywołania.

Istotnie: życie duchowe, pojęte możliwie szeroko (w sposób, który umożliwia nam niejako równoczesne mówienie o teologii, metafizyce i mistyce) pełne jest fałszywych drogowskazów i ścieżek wiodących na manowce. Pół biedy, gdy błąd został nazwany i sklasyfikowany, opatrzony etykietą, gdy dobrano do niego odpowiedni "-izm" (jak np. patrypasjanizm, tak podziwiany przez cytowanego p. Buntinga). Znacznie gorzej, gdy fałsz pojawia się niepostrzeżenie – nie w formie precyzyjnej deklaracji lecz jako coś z kategorii "posmaku", "atmosfery" czy "nastawienia". Niełatwo go wówczas zauważyć, a jeżeli nawet się to uda, to i tak długo jeszcze będzie uciekał przed krytyką, chroniąc się w bezpiecznym obszarze niedookreśleń i wieloznaczności. Tak przecież było z modernizmem katolickim. Z jednej strony został on opisany i przedyskutowany przez apologetów katolickich, z drugiej jednak trudno byłoby znaleźć kogoś, kto wprost podpisałby się pod wszystkimi potępionymi tezami, a tym bardziej utożsamił się z etykietą "modernizmu".

Duchowa wędrówka jest trudna przede wszystkim ze względu na ową niedoskonałość naszego języka. Po pierwsze, trudno nam dobrze zrozumieć i zapamiętać nasze myśli, przeżycia i odczucia. Po drugie, jeszcze trudniej jest je wyrazić słowami. Po trzecie, dochodzi do tego kwestia interpretacji, jaką przyjmie odbiorca.

W dociekaniach na temat Absolutu, Boga czy Ostatecznej Rzeczywistości częste są zboczenia ze ścieżki ortodoksji w kierunku pociągających alternatyw: takich jak np. panteizm, immoralizm czy gnostycyzm (w sensie zbliżonym do tego, który cechował owe pamiętne sekty z późnej starożytności tudzież schyłku średniowiecza, vide katarzy). Dla przykładu, wielu mistyków (chrześcijańskich i np. islamskich) pisało o "zjednoczeniu z Bogiem", "byciu w Bogu", "przebóstwieniu człowieka" tudzież o tym, iż de facto istnieje tylko Bóg. A jednak nie wynika z tego, iż byli monistami i panteistami, iż uważali pojedynczą ludzką egzystencję za fikcyjną w każdym sensie albo że zbawienie postrzegali jako zanik jednostkowej świadomości czy uświadomienie sobie własnej boskości. Bynajmniej: problem jednak leżał w bardzo subtelnych rozróżnieniach ontologicznych. Na przykład jeśli przez "autentyczne" czy "realne" istnienie rozumieć istnienie nieuwarunkowane, to rzeczywiście można je przypisać jedynie Bogu – i w ten sposób świat stworzony to jedynie maya, złudzenie, rzecz do zdmuchnięcia przez Boga w ułamku sekundy. Na tej zasadzie biskup Kallistos Ware, duchowny schizmy wschodniej, mógł napisać, iż "Bóg jest ponad i poza wszystkimi rzeczami, wszelako jako stwórca jest również we wszystkich rzeczach" – i nazwać to panenteizmemi. Czy jednak znaczy to, że świat jest boski? Otóż filozoficzna myśl chrześcijaństwa zachodniego wytworzyła (na bazie Arystotelesa i Tomasza z Akwinu) rozbudowaną terminologię do opisania tego rodzaju zależności: mówi się o formie, o substancji, o różnych kategoriach przyczynii. Tego rodzaju ścisłość nie zawsze jest obecna w innych systemach filozoficznych. Z tego powodu ks. Rama Coomaraswamy może mówić (powołując się na swego ojca, Anandę), że creatio ex nihilo w katolicyzmie i stworzenie jako manifestacja Boga u hinduistów to jedno i to samoiii, ale inni badacze mogą mieć inne zdanie na ten temat:

Z nauki upaniszad wynikałoby, że brahman jest nie tylko przyczyną sprawczą, ale także przyczyną substancjalną, materialną świata; te dwie przyczynowości zdają się razem zlewać w brahmanie. Tak przynajmniej rozumie przyczynowość upaniszad wedanta: brahman jest przyczyną sprawczą (nimitta karana) i przyczyną substancjalną, materialną (upadana karana świata. Według św. Tomasza Bóg jest przyczyną sprawczą (causa efficiens) świata, przyczyną celową (causa finalis) i przyczyną-wzorem (causa exemplaris). Ale według św. Tomasza nie można pojmować i mówić, że Bóg jest przyczyną materialną (causa materialis) świata. (…) Bóg według św. Tomasza jest we wszystkich rzeczach nie jako część ich istoty (…)

(ks. Franciszek Tokarz, "Byt absolutny w upaniszadach i u św. Tomasza z Akwinu", w: "Z filozofii indyjskiej. Kwestie wybrane", Wyd. Towarzystwa Naukowego KUL 1974, str. 64 – 65).

Do podobnych niejasności może prowadzić rozważanie zagadnień grzechu i wartości moralnej uczynków, jeśli się pochopnie będzie interpretować takie fragmenty biblijne jak "Nic nie wchodzi z zewnątrz w człowieka, co mogłoby uczynić go nieczystym; lecz co wychodzi z człowieka, to czyni człowieka nieczystym" (Mk 7, 15). Do tego jeszcze wrócimy.

Kiedy czytamy uwagi Jana Ruusbroeca o "fałszywej miłości", wyrażającej się w "czterech kacerstwach", uderzyć powinno nas to, iż autor pisze o zjawiskach, które i dziś często występują, zwłaszcza w new age oraz różnych, niekiedy nawet dość wysublimowanych, formach okultyzmu czy ezoteryzmu (albo też – pseudoezoteryzmu, jak powiedzieliby obrońcy dobrego czy właściwego znaczenia słowa "ezoteryzm"). A przecież materiał ów pochodzi z XIV wieku – i mimo to jest zdumiewająco aktualny. Nie jest to jednak aż tak dziwne: pewne motywy przeplatają się w myśli człowieka od wieków, od zarania. W dodatku fałszywą i prawdziwą gnozę dzieli może przepaść głęboka – ale na swój sposób wąska. Paradoksalnie może być i tak (niech wrażliwy czytelnik wybaczy nam ten przykład), że tradycyjnie nastawiony katolik, zarazem zainteresowany metafizyką i mistyką, nieoczekiwanie zauważy pewną pozornę wspólnotę ducha z teistycznym satanistą, rozprawiającym na temat wyzwolenia duchowego, zjednoczenia z Absolutem czy niewystarczalności światowego materializmu. Zresztą, ta wspólnota może być prawdziwa w tym sensie, że obaj szczerze poszukują (cóż, rzadko kiedy sataniści są aż tak źli, jak sami chcieliby być…) – ale w ostatecznym rozrachunku ich doktryny są różne. Obaj ubliżają światu: ale dla chrześcijanina ów świat to grzech i pycha człowieka, dla satanisty to stworzenie samo w sobieiv, grzech to raczej furtka ucieczki z tej przykrej kondycji. Te subtelne, ale głębokie różnice dobrze podsumował Serafim Rose w swoim "Nihilizmie"v, nie będziemy więc rozwijać tu owego zagadnienia.

Jan Ruusbroec był autorem ortodoksyjnym, ale w jego czasach zarówno na obrzeżach katolicyzmu, jak i w jego sercu rozwijały się owe herezje niejasnego typu, o których wspominaliśmy na początku. Niekoniecznie były to jawnie wyrażone punkty doktrynalne. Częściej chodziło o nieformalne ruchy (trzy wieki później czymś takim była grupa alumbrados w Hiszpanii) czy wręcz o pojedyncze osoby, realizujące pewną indywidualną praktykę. Ich błędy zasadniczo sprowadzały się do zagadnień zasygnalizowanych wyżej: do panteizmu, błędnego pojmowania deifikacji człowieka, do pychy owocującej immoralizmem, usprawiedliwianym przez rzekome dostąpienie wyzwalającego poznania, do samowolnego zastępowania łaski siłami naturalnymi i do mylenia (w związku z tym) poziomu psychofizycznego z duchowym.

Oto ogólny obraz tego typu "kacerstwa" według Ruusbroeca:

Można spotkać przewrotnych, błądzących ludzi, którzy ani nie kontemplują, ani nie prowadzą czynnego życia, zdaje im się jednak, że są najmądrzejsi i najświętsi na całym świecie. To ci, którzy są wolni od obrazów, ale w ramach natury; bez łaski i cnoty, skupiają się ponad rozumem w swej istocie, gdzie znajdująciszę, spoczynek i wolną od obrazów nagość. To szczyt tego, do czego może dojść natura bez łaski i cnoty. Oni nie są ochrzczeni w Duchu Pana i w prawdziwej miłości, nie mogą więc ani Boga widzieć, ani znaleźć Jego królestwa w swej istocie. Znajdują tylko własną istotę wolną od obrazów ciszę i spokój, a zdaje się im, że mają wieczne szczęście.

(Jan Ruusbroec, "Dwanaście beginek", cz. II: "Fałszywa i prawdziwa miłość", w: "Dzieła. Tom IV", Wydawnictwo Karmelitów Bosych 2006, str. 36; dalsze cytaty z Ruusbroeca pochodzić będą z tego samego źródła)

Błąd opisany przez Ruusbroeca jest typowy szczególnie w czasach współczesnych: niektórzy bowiem nie tylko go popełniają, ale nawet robią to poniekąd świadomie. Czasy materializmu, scjentyzmu, sceptycyzmu i nominalizmu skłaniają takie osoby do uważania sfery duchowej albo za użyteczną metaforę czy poetycki frazes, albo za jakiś obszar "eteryczny", ale jednak namacalny i mierzalny. Stąd przeświadczenie, że w praktykach takich jak hezychazm, dhikr, zazen, nembutsu czy jogavi chodzi po prostu o osiągnięcie pewnej doskonałości fizycznej i równowagi psychicznej; a przynajmniej: że można i należy te praktyki tak postrzegać. Są więc tacy, którzy zgoła demonstracyjnie podkreślają, iż nie odwołują się do żadnej autentycznej transcendencji, tym bardziej zaś do osobowego i odrębnego Boga, szczególnie takiego, który żądałby pokuty, pokory czy przylgnięcia doń z ufnością.

Mniej więcej o tym – aczkolwiek mając na myśli nie tylko konkretne praktyki medytacyjne, lecz również całościowy pogląd – pisze Mieczysław Gogacz:

Czymś zupełnie błędnym na tym tle musi się okazać stanowisko, według którego człowiek sam – nie przez podjęcie życzeń Bożych przyjmowanych dla ich sensowności (wiara naturalna) lub dla prawdomówności Boga (wiara nadnaturalna) – lecz w oparciu o własne filozoficzne poznanie może wkraczać w nadnaturalną rzeczywistość Boga. To stanowisko nazywa się gnozą. (…) Gnoza nie jest religią nadnaturalną ani nawet naturalną, ponieważ nie bierze pod uwagę objawionych życzeń Boga. Jest jednak czymś w rodzaju niby religii, ponieważ polega na zaprojektowaniu przez człowieka relacji z Bogiem. Sami określamy nasze oczekiwania, nasze drogi wkroczenia w wewnętrzne życie Boga, formy wyrażania mu czci. Przypisuje się więc w gnozie moc nadprzyrodzoną ludzkim decyzjom, mającym źródło w woli człowieka i w jego intelekcie.

(Mieczysław Gogacz, "Ważniejsze zagadnienia metafizyki", Lublin 1973, str. 17)

Oczywiście można spierać się o to, czy słusznie prof. Gogacz nazywa taką postawę "gnozą", bo przecież terminu tego na określenie samego chrześcijaństwa używali niektórzy jak najbardziej prawowierni autorzy z pierwszych stuleci Kościoła – ale to drugorzędne. Dla porządku możemy przecież zawsze przyjąć rozróżnienie pomiędzy "dobrą" i "złą" gnozą (bo po co tracić tak sympatyczne słowo, oznaczające wszak wiedzę) – i założyć, że Gogacz (oraz Ruusbroec) mówią o tej złej.

Większym dramatem jest jednak sytuacja, w której owo poleganie li tylko na własnych zdolnościach kontrolowania psychiki i cielesności nie jest z góry założone, ale raczej dokonuje się w praktyce, podczas gdy we własnym, subiektywnym mniemaniu adept kroczy ścieżką Bożą. Naturalnie to znacznie trudniejsze do sprawdzenia: można kogoś oskarżyć niepotrzebnie, a zarazem ten ktoś, aby ów zarzut sfalsyfikować, musiałby mocno i szczerze wniknąć we własne sumienie. Zapytać się: czy rzeczywiście uskuteczniam świętość? Czy przypadkiem nie jest tak, że jedynie dywaguję na temat abstrakcyjnych koncepcji metafizycznych, uzupełniając to godzinami spędzonymi na ćwiczeniach oddechu i powtarzaniu mantr, podczas gdy faktycznie przepełnia mnie pycha wraz z innymi grzechami?

Ruusbroec idzie nam z pomocą i rozróżnia cztery główne przejawy tej fałszywej drogi. Pierwszy wygląda tak:

Oni mówią, że są istotą Boga, nad boskimi Osobami i że są tak bierni, jak gdyby ich wcale nie było. Istota bowiem Boża nie działa, lecz Duch Święty działa. Im się zdaje, że są nad Duchem Świętym i że nie potrzebują Go ani Jego łaski. Mówią, że żadne stworzenie, ani sam Bóg nie mogą im niczego dać ani zabrać. Niektórzy mówią, że ich dusze zostały stworzone z substancji Boga, że kiedy umrą, będą tym, czym byli przedtem – podobnie jak czerpie się garnkiem wodę ze źródła: gdy się ją znów wleje, jest to samo, co przedtem było.

Mamy tu zatem błąd panteizmu albo panenteizmu (definiowanego nie tak przyjaźnie dla nas jak u bp Ware). "Ich dusze zostały stworzone z substancji Boga" – a więc w zasadzie ludzie ci Bogiem (tak uważają). O tym problemie pisał ks. Rama Coomaraswamy:

To prowadzi nas do tematu modlitwy. New-agersi nie modlą się, bo nie można modlić się do samego siebie, a jedynie do transcendentnego Boga. Otóż nawet Sankaracharya, najbardziej "absolutny" ze wszystkich adwaistów, pisywał hymny ku chwale Bożej.

Bazując na tym podstawowym błędzie, nasz new-age'owy adwersarz zmuszony jest zadeklarować, że człowiek jako taki (qua man) jest Bogiem. Kto neguje transcendencję Boga, ten uznaje własną boskość. Jak to ujął Karol Marks – "odrzucenie Boga jest afirmacją człowieka". Przybiera to różne formy – jedną z najbardziej klasycznych jest deklaracja, iż człowiek sam stanowi źródło prawdy, a jego godność wypływa z tej właśnie cechy. Inna wersja jest taka, że człowiek sam w sobie jest przez cały czas zjednoczony z Bogiem – i przez to zbawiony, cokolwiek miałoby oznaczać "bycie zbawionym" w takim sensie. Swami Muktananda, który wywarł wielki wpływ na Wernera Erharda, twórcę Est (obecnie Forum), wprost pisze: "Klękaj przed samym sobą. Czcij i uwielbiaj swe własne istnienie. Bóg mieszka w Tobie jako Ty".

(Rama Coomaraswamy, "The Desacralization of Hinduism for Western Consumption", http://www.religioperennis.org/documents/rcoomaraswy/HINDU.PDF)

Dalej rzecze Ruusbroec:

(…) Dlatego nie chcą ani wiedzieć, ani poznawać, ani miłować, ani dziękować czy chwalić, ani pragnąć, ani mieć. Chcą być nad Bogiem i bez Boga, nigdzie nie szukać Boga ani Go znaleźć i chcą mieć spokój od wszelkiej cnoty. Nazywają to doskonałym ubóstwem ducha. (…) Takiego jednak ubóstwa nie znajdziemy w niebie ani u Boga, ani u święych, ani u aniołów, ani u dobrych ludzi na całym świecie, a to dlatego, że jest to diabelskie i piekielne ubóstwo.

Zaiste, ta postawa przypomina nam deklaracje p. Danielssona z grupy muzycznej Watain, cytowanego w jednym z przypisów. Jest to de facto próba zanegowania stworzeniavii.

Trudno powiedzieć, czy owe "cztery rodzaje" (kacerstwa), opisywane przez Ruusbroeca są naprawdę od siebie różne. Raczej przeplatają się ze sobą i ewentualnie inaczej akcentują niektóre wątki. Albo też: kolejno zawierają się w sobie. Mamy bowiem kacerstwa: przeciw Duchowi Świętemu (już opisane), przeciw Bogu Ojcu, przeciw Jezusowi Chrystusowi oraz czwarte, "obejmujące wszystkie inne". Rodzaj drugi wygląda w każdym razie tak:

(…) To ci, którym się zdaje, że są z natury Bogiem. Każdy z tych przeklętych mówi: "Gdy stałem na swoim podłożu w mej wiecznej istocie, nie miałem żadnego Boga, lecz byłem tym, czym chciałem, i czym chciałem, tym byłem. Z własnej woli stałem się i wyszedłem; gdybym chciał, ani ja, ani żadne stworzenie by się nie stało. Bóg bowiem nic nie wie, ani nie chce, i niczego nie może beze mnie. Wraz z Bogiem stworzyłem siebie i wszystko, i od mojej ręki zależy niebo, ziemia i wszystkie stworzenia. Cała cześć oddawana Bogu, mniej jest oddawana. Ja bowiem w swej istocie jestem z natury Bogiem. Nie mam nadziei ani miłości, ani wiary, ani zaufania do Boga, nie proszę i nie uwielbiam. Nie czczę Boga i nie stawiam go wyżej od siebie. W Bogu nie ma żadnej różnicy: ani Ojca, ani Syna, ani Ducha Świętego, jest tylko jeden Bóg, a wraz z nim ja jestem jeden i ten sam jeden, co on.

Trzecia faza fałszywej gnozy może zostać scharakteryzowana jak poniżej:

Ja jestem tym samym, pod każdym względem, bez żadnego wyjątku [co Chrystus]. (…) Jestem bowiem wiecznym życiem i wieczną mądrością, zrodzony z Ojca co do boskiej natury, taki sam jak On. Urodziłem się, jak On w czasie, co do ludzkiej natury, jestem więc jednym z Nim, Bogiem i człowiekiem pod każdym względem i bez żadnego wyjątku. Wszystko bowiem, co Jemu dał Bóg, dał mnie razem z Nim i nie mniej niż Jemu.

Swoją drogą, trudno oprzeć się wrażeniu, że Ruusbroec w tych fragmentach (i innych, których akurat nie cytujemy) czyni wyraźne aluzje do mistyki Mistrza Eckharta, który celował w takich kontrowersyjnych stwierdzeniach. Poza ramy tego opracowania wykraczałoby rozwijanie tego wątkuviii. Trzeba w każdym razie pamiętać, że co prawda niektóre tezy Mistrza (albo też jemu przypisywane) zostały potępione: ale tylko niektóre. Tak czy inaczej, Ruusbroec przeciwstawia referowanym przez siebie poglądom naukę ortodoksyjną:

To jest naszą wspólną wiarą o początku świata, że Bóg stworzył aniołów i wszystkie stworzenia, że nie uczyniliśmy siebie sami. (…) Posłuchaj więc i zastanów się, nierozumny, zaślepiony, niewierzący człowieku: to bardzo dziwne, że jesteś tak głupi i ciemny, by uważać, że z natury jesteś Synem Bożym. Nasz niebieski Ojciec wiecznie rodzi swego Syna z Siebie samego, drugą Osobę boskiej natury, przez którego Syna, który jest Jego Mądrością, utworzył i uczynił z niczego niebo i ziemię, i wszystkie stworzenia. Nie pytał przy tym ciebie o radę, gdyż cię wtedy nie było, a gdybyś nawet by, nie potrzebowałby cię. (…) Choć Bóg żyje we wszystkich stworzeniach, a wszystkie stworzenia w Bogu, stworzenia jednak nie są Bogiem ani Bóg stworzeniami. Stworzone i nie stworzone pozostaną zawsze dwiema rzeczywistościami, niezmiernie odległymi od siebie.

Czwarty etap kacerstwa, w którym jeszcze silniej uwidaczniają się aluzje do Eckharta (albo do pewnej interpretacji jego nauk) zarysowany jest tak:

Przekraczają siebie samych i wszystko, co stworzone, Boga i bóstwo, i mówią, że "nie ma Boga", ale ich też nie ma, są niczym. Nie ma szczęśliwego ani nieszczęśliwego, działającego ani próżnującego, ani Boga, ani stworzenia, ani dobra, ani zła. Tak stracili swe stworzone bytowanie i stali się niczym, jak Bóg jest w ich pojęciu niczym.ix (…) To jest jawne kłamstwo. Jeśli bowiem niczym jesteś, to niczego nie szukasz i niczego nie znajdujesz. On jest bowiem żywym Zachowawcą wszystkiego, co stworzył, On żyje w nas, a my w Nim. (…) Wymaga od nas wiecznie żywych czynów, to jest, byśmy go wyznawali i miłowali, dziękowali Mu i chwalili Go.

Los tych, którzy w błędzie dotarli tak daleko, nie budzi zazdrości:

Nieposłuszni, gardzący Bożym nakazem i jego dziełami, przez pychę spadli z nieba w ciemne 'nic' grzechu i fałszywą bierność – już nigdy nie mogą poznać i miłować Boga, chwalić go i dziękować Mu, ani cnotliwie działać, gdyż 'nic' grzechu i fałszywa bierność stają między nimi a Bogiem, tak że nie mogą zjednoczyć się z nim.

Opis ten w pewnej mierze przypomina dramatyczne zakończenie "Nihilizmu" Serafima Rose'a, gdzie czytamy:

Nihilizm zostaje pokonany, nie tylko dlatego, że jego marzenie o raju skończyło się wiecznym nieszczęściem; gdyż szczery nihilista, w przeciwieństwie do anarchisty, jest za bardzo trzeźwy by móc wierzyć w jakiś raj, zbyt dużo w nim jest wściekłości i buntu by robić coś innego niż tylko burzyć i niszczyć ten raj, gdyby nawet miał on kiedyś zaistnieć. Nihilizm ponosi klęskę dlatego, że w piekle jego najgłębsze pragnienia: unicestwienie Boga, stworzenia i siebie samego, okazały się daremne.

Istnieje tu jednak zasadnicza różnica. Rose pisze o tych, których bunt i negacja były świadome, którzy nie próbowali wmawiać sobie, iż poprzez negację Boga zaczynają go naprawdę kochać albo wchodzą na Jego ścieżki. Tymczasem bohaterowie (albo też: antybohaterowie) Ruusbroeca to ci, którzy tkwią w złudzeniu, którzy cały czas sądzą, że ich postawa jest uprawnionym wnioskowaniem z tego, co naucza Kościół, że jest to co najwyżej pogłębienie owej nauki bądź też wydobycie na powierzchnię jej najbardziej ukrytych kryształów. A jednak nie: Ruusbroec w sposób dobitny i może prosty, ale poparty argumentacją, ukazuje ortodoksję i zaznacza punkty, w których prawowierność i herezja zaczynają kroczyć rozdzielnymi torami. Naszym celem nie było tu jednak przedstawianie owej apologii ortodoksji u cytowanego autora, a raczej naświetlenie tego, co pisał o błędach. Zapewniamy jednak czytelnika, że owa apologia znajduje się tam – a w dodatku rozwijana jest w kolejnych traktatach. O ile rozdział, który cytowaliśmy, to przede wszystkim obnażenie fałszu i jego krytyka, o tyle w następnych (jak " Cztery rodzaje miłości") mamy już wykład pozytywny.

 

Roch Witczak

 

ipor. https://www.goodreads.com/work/quotes/235081-the-orthodox-way

iiOdsyłamy tu np. do arcy-ciekawej pracy Edwarda Nieznańskiego "Sformalizowana ontologia orientacji klasycznej", Wydawnictwo UKSW 2007.

iiihttps://www.youtube.com/watch?v=SvkkJZQw334 – w piątej minucie.

ivStworzenie (akt stworzenia) – jak widzimy to my i Szatan – jest zbrodnią. Nie czymś pięknym. Jest czymś, co nie powinno się wydarzyć. Jest zakłóceniem naszej totalności, a uświadomienie sobie tego ustawia cię tam, gdzie Bóg Stwórca rzecz jasna staje się, w pewnym sensie, wrogiem. (Eric Danielsson, Watain, wywiad dla HM Magazine https://hmmagazine.com/feature/watain/)

vhttp://www.monasterujkowice.pl/books.php?b=16&c=5: Kończąc nasze rozważania o nihilizmie takim stwierdzeniem z pewnością narazimy się na zarzut, że owładnął nami nasz własny nihilizm; możemy spotkać się z argumentami, że nasze analizy są krańcowo "pesymistyczne". Kategorycznie odrzucając prawie wszystko, co współczesny człowiek uznaje za cenne i prawdziwe, zdajemy się być tak gruntowni w negacji jak najbardziej skrajni nihiliści. Rzeczywiście, chrześcijanin w pewnym sensie, w sensie zasadniczym, jest "nihilistą"; w końcu dla niego świat jest niczym a Bóg wszystkim. Jest to oczywiście dokładne przeciwieństwo nihilizmu, o którym do tej pory mówiliśmy, w którym Bóg jest niczym a świat jest wszystkim; jest to nihilizm, którzy wywodzi się z pustki otchłani, natomiast "nihilizm" chrześcijański pochodzi z bogactwa i obfitości. Prawdziwy nihilista pokłada swoją wiarę w rzeczach, które przemijają i kończą się nicością; jakikolwiek "optymizm" takiej postawy jest całkowicie daremny. Chrześcijanin wyrzekający się takich próżności pokłada wiarę w jedynej rzeczy, która nigdy nie przeminie, w Królestwie Bożym.

viNie twierdzimy, że wszystkie te praktyki są sobie równoważne, ani że wszystkie są godne polecenia: zwłaszcza katolikom.

viiTo, co robimy w Watain, w ogólności to, czym zajmuje się rock and roll, to dziurawienie stworzenia, aby siły pustki (próżni) mogły wniknąć i pochłonąć ludzi. (Eric Danielsson, Watain, wywiad dla HM Magazine)

viiiBadania porównawcze na ten temat są jednakowoż prowadzone, por. https://muse.jhu.edu/book/39255 oraz https://www.cambridge.org/core/journals/medieval-philosophy-and-theology/article/meister-eckhart-and-jan-van-ruusbroec-a-comparison/5B8A5A6D37B5BCAC10FCB87CCFCBB6AA

ixCenne w tym kontekście może być zapoznanie się z pracą Abe Masao "God, Emptiness and True Self": http://www.worldwisdom.com/uploads/pdfs/117.pdf. Autor, buddysta zen, prezentuje (naturalnie w bardziej subtelny sposób) postawę mniej więcej taką jak ludzie opisani przez Ruusbroeca, przy czym uważa, że akurat Eckhart aż tak daleko się nie posunął. Esej Abe Masao sugeruje niedwuznacznie, że buddyzm i chrześcijaństwo nie są tak blisko siebie, jak chcieliby wierzyć niektórzy. Z drugiej strony, nie jesteśmy w stanie ocenić, na ile myśl Masao jest reprezentatywna dla całego buddyzmu czy nawet dla gałęzi zen. 

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/witczak-ruusbroec-i-herezje/feed/ 0 23948
Witczak: Sacrum i architektura rzeczywistości https://myslkonserwatywna.pl/witczak-sacrum-i-architektura-rzeczywistosci/ https://myslkonserwatywna.pl/witczak-sacrum-i-architektura-rzeczywistosci/#respond Fri, 25 Jan 2019 21:26:01 +0000 http://46.101.235.190/?p=23894

W ostateczności różnica pomiędzy człowiekiem tradycji, człowiekiem autentycznie religijnym, a człowiekiem współczesnym czy też nowoczesnym zasadza się na tym, iż ten pierwszy ma naturalną, zgoła odruchową zdolność do poruszania się w tym specyficznym wymiarze ludzkiego życia, jakim jest sfera sacrum.

Oczywiście wiemy od Oliviera Messiaena, że "nie ma prawdziwej muzyki świeckiej ani prawdziwej muzyki świętej, lecz jedynie rzeczywistość widziana z dwóch różnych stron" – ale w takim razie możemy po prostu mówić, jeżeli tak będzie wygodniej, o umiejętności oglądania rzeczywistości od strony sacrum.

Co ciekawe, zarysowanej na początku różnicy (nawet jeśli jest ona tylko uproszczeniem) nie należy utożsamiać z dychotomią wierzący – niewierzący czy nawet pobożni – obojętni. W dzisiejszych czasach spotkać można wielu ludzi, którzy niewątpliwie wierzą w Boga, a nawet praktykują konkretną ścieżkę religijną, a mimo tego nijak nie dałoby się ich przypisać do kategorii człowieka tradycji (w rozumieniu autorów takich jak choćby Eliade). Mało tego: ludźmi tradycji niekoniecznie są nawet świadomi tradycjonaliści – niezależnie od tego, czy mówimy o integrystach w łonie danego wyznania, czy o tradycjonalistach "ponadkonfesyjnych". W przypadku wielu z nich przylgnięcie do sakralnego obrazu świata jest trochę sztuczne, może nawet wymuszone, wynika z pewnej racjonalnej decyzji, jest wreszcie czymś, na co osoby te są w stanie spoglądać z dystansem, z zewnątrz. Tymczasem dla człowieka przednowoczesnego, a więc w pełni tradycyjnego, spoglądanie na świat przez pryzmat sacrum jest czymś oczywistym, wpojonym od małego, instynktownie przychodzącym na myśl, często wręcz nieuświadomionym. Aborygen w Australii, kultywujący obrzędy dane przez mitycznych przodków w Czasie Snu nie wie przecież, że reprezentuje "mentalność przednowoczesną" czy "mityczną wizję rzeczywistości" – chyba że zapisał się na uniwersytet założony przez przedstawicieli cywilizacji nowoczesnej. Nierzadko jednak taki krok będzie niczym zerwanie jabłka z zakazanego rajskiego drzewa.

Ale czym właściwie jest ta sfera sacrum? Ogólnie rzecz biorąc, na rzeczywistość i nasze życie spoglądamy zawsze z kilku czy kilkunastu podstawowych punktów widzenia. Albo też: ma ona kilka różnych wymiarów. Dla przykładu, istnieje wymiar gospodarczy: produkcja żywności, odzieży i wszelkich innych dóbr. Istnieje wymiar polityczny, a więc poziom, na którym rozpoznajemy wrogów i przyjaciół publicznych, organizujemy się we wspólnoty, dbamy (lub nie) o dobro wspólne, toczymy kolektywne konflikty. Jest też miejsce dla nauki, która pozwala nam poznawać świat (zarówno materialny, jak i idealny, vide matematyka) oraz dla sztuki. Ta ostatnia zaspokaja nasze potrzeby estetyczne, przez co należy rozumieć osiąganie pewnej szczególnej przyjemności i poczucia spełnienia na poziomie emocjonalnym, a po części i fizycznym. Wielu powiedziałoby nawet, że sztuka zaspokaja potrzeby duchowe. Takie postawienie sprawy nie jest samo w sobie niczym złym, jakkolwiek pojęcia "ducha" i "duchowości" nierzadko nadużywa się w tym kontekście. Mniejsza jednak o to, przejdźmy do sfery religii, sfery sacrum.

Otóż dla człowieka tradycyjnego jest to po prostu odrębny, szczególny, inny wymiar życia i całej rzeczywistości – albo też specyficzny sposób spoglądania na nią. W istocie sposób ten jest priorytetowy względem innych, ale o tym za chwilę. Na razie istotne jest dla nas to, że dla człowieka tradycyjnego wymiar ten w zasadzie nie jest redukowalny do innych. To znaczy: ma wartość samą w sobie. Oczywiście, nierzadko prości ludzie, zwłaszcza w religiach pogańskich, a przynajmniej, gdy są one w fazie moralnego i doktrynalnego rozkładu, traktują sferę sacrum ściśle użytkowo, licząc na banalne korzyści doczesne w zamian za ofiary i modły. Jest to raczej myślenie magiczne, ale jeśli spojrzymy pod powierzchnię, to przekonamy się, że myślenie takie pokonywano wszędzie tam, gdzie na bazie religii wykwitła głębsza metafizyka. Co więcej, nawet prości ludzie zdawali sobie sprawę z tego, że to wszystko nie jest takie proste – i że wiele działań na płaszczyźnie  sacrum albo nie daje automatycznie namacalnych skutków, albo nawet nie ma ich dawać i nie temu służy.

Ta nieredukowalność nie powinna nas zaskakiwać. Dlaczego miałaby? Czy gospodarkę uzasadniamy poprzez sztukę? Czy upieramy się, że sztuka jest funkcją gospodarki? Czy twierdzimy, iż nauka powstała, by służyć polityce? Czy może twierdzimy, iż polityka w ostatecznym rozrachunku sprowadza się do gospodarki lub nauki? Oczywiście nie (jakkolwiek istnieją takie redukcjonistyczne teorie – niemniej nie trzeba ich podzielać i zresztą mało kto upiera się, iż stanowią one jedyne możliwe wyjaśnienia obserwowanych zjawisk). Zadziwiające więc, że tak łatwo przychodzi nam uzasadnianie religii poprzez sprowadzanie jej do tych innych wymiarów: religia jako narzędzie kontroli politycznej, religia jako pretekst do uniesień estetycznych etc. Naturalnie szczegółowe omówienie tego zagadnienia wykraczałoby poza ramy niniejszego, krótkiego przecież artykułu. Dość powiedzieć, że wielu myślicieli – jak choćby Eliade czy Otto – w rozmaity sposób uzasadniało ową nieredukowalność, analizując zarówno doktryny, jak i ich ewolucję w historii.

Jeśli mówimy o "działaniach na płaszczyźnie sacrum", to mamy oczywiście na myśli rytuał, mit i symbol. Z perspektywy człowieka otwartego na sacrum rzeczywistość jest jakby wielką budowlą, w której istnieje komponent fizyczny i komponent duchowy, a oba łączą się w skomplikowaną konstrukcję architektoniczną. Widać to w rozmaitych starożytnych kosmologiach tudzież w analizach rzeczywistości niebiańskiej (chóry anielskie u Dionizego Areopagity). W szczególności rzeczywistość materialna odzwierciedla w pewien (niedoskonały) sposób plan duchowy, a działania podejmowane w życiu codziennym pozwalają na współuczestniczenie w wymiarze metafizycznym. Ten sposób myślenia jest zupełnie obcy człowiekowi współczesnemu, dla którego rzeczywistość w zasadzie nie ma jakiegoś szczególnego sensu. A jeśli nawet ma, jeśli nawet ów współczesny człowiek jest "wierzący" i zakłada istnienie Opatrzności, to i tak należy ten sens ściśle oddzielić od innych płaszczyzn postrzegania świata: stąd w nowożytności po prostu nie wolno wplatać metafizyki do science albo przenosić perspektywy religijnej na grunt polityczny.

Ks. Jerzy Grześkowiak, zresztą daleki tak od integryzmu katolickiego, jak i od tradycjonalizmu w sensie, nazwijmy to, "eliadowskim", trafnie opisuje różnicę pomiędzy tradycyjnym i współczesnym postrzeganiem świata:

"Człowiek starożytny wszędzie w całej rzeczywistości odnajdywał symbole bóstwa. Myśląc kategoriami metafizycznymi we wszystkich rzeczach na podstawie analogii odkrywał ślady świata duchowego i Transcendencji. Natomiast człowiek ery technicznej całą otaczającą go rzeczywistość ujmuje tylko racjonalnie i funkcjonalnie. Charakterystyczną cechą tzw. mentalności technicznej jest ujmowanie i wartościowanie wszystkich zjawisk w kategoriach użyteczności i skuteczności. Nie ma dziś zrozumienia dla spraw, które nie przynoszą bezpośrednio korzyści, a tym bardziej dla zagadnień metafizycznych. Postawę wyrażającą się w pytaniu "dlaczego?" wyparła postawa pozytywistyczna stawiająca na pierwszym miejscu pytanie "jak?" i "co mi to da?". Człowiek dziś nie chce już wmyślać się w rzeczy, lecz pragnie je mieć i używać. Dawniej zdawano sobie sprawę, że każda rzecz coś "mówi", że wyraża jakiś apel, zobowiązanie. (…) Fakty materialne traktowano jako przekaźniki poselstwa międzyosobowego".[i]

Nawet jeśli ten obraz "człowieka starożytnego" jest nieco wyidealizowany, to jednak istota dychotomii została oddana właściwie. Jednym z kluczowych pojęć jest tu np. symbol. Dla człowieka starożytnego esencjonalne było posługiwanie się symbolami – przy czym znaki owe były nie tylko skrótami myślowymi, jak dziś "gołąbek pokoju". Były raczej łącznikami z rzeczywistością metafizyczną, nawet jeśli łączność ta bardziej niż przez ratio odbywała się przez gnozę i intuicję (ale niekoniecznie przez emocje i sentymenty, nie mylmy tych rzeczy). Kardynał Danielou w swoim epitafium dla Renata Guénona pisał tak:

"Nauka powiększa wymiary klatki, w której uwięziony jest umysł człowieka, ale nawet cała nauka świata nie wyzwoli człowieka z niej. Ale przy intuicyjnym postrzeganiu symbolizmu umysł wydostaje się z rzeczywistości materialnej, aby dotknąć innej rzeczywistości, zewnętrznej: to jest powiększenie, uwznioślenie ducha."[ii]

Oczywiście trzeba te różne oglądy rzeczywistości stosować właściwie: to inna sprawa. Dla przykładu, tak jak współczesny człowiek jest ślepy na metafizykę, tak i niektórzy niewcześni odtwórcy myślenia tradycyjnego zatracają różnicę pomiędzy poziomem duchowym a poziomem materialnym i próbują (w sposób na ogół nieudolny) przenosić kategorie mityczne na historię, geografię czy kosmologię. Stąd biorą się ci, którzy literalnie wierzą, że Ziemia nie tylko jest, ale wręcz musi być nieruchoma i położona w geograficznym centrum Wszechświata, bo inna jej pozycja rzekomo kłóciłaby się z metafizyczną prawdą o powołaniu człowieka i jego roli jako korony stworzenia. Inni sądzą z kolei, że takim zgrzytem na linii przyrodzoność – transcendencja byłaby już sama kulistość Ziemi. Należy być ostrożnym przy tego rodzaju teoriach: o ile bowiem wypada docenić i kultywować metafizyczne rozważania alchemików czy kabalistów (przynajmniej te, które mieszczą się w ortodoksji), o tyle dość niedorzecznym pogaństwem i czarownictwem byłaby próba rekonstrukcji chemii w oparciu o teorię żywiołów, podobnie jak analizowanie odległości między obiektami kosmicznymi (a tym bardziej sensu wydarzeń historycznych) na podstawie numerologicznych rozważań gematrii.

Wróćmy do symboli. Uwagi podobne do tych, które już cytowaliśmy, poczynił także Jean Hani w swojej wybitnej "Symbolice świątyni chrześcijańskiej". Przytoczmy dłuższy fragment:

Chodzi o to, że dzisiejsza mentalność nie dysponuje takimi wyobrażeniami kosmologicznymi, które pozwoliłyby uchwycić te postacie symboli, brak nam odpowiedniego "obrazu świata" czy "systemu świata", jakby powiedział Duhem. Człowiekowi współczesnemu świat jawi się jako zlepek zjawisk, podczas gdy dla człowieka tradycyjnego – na Zachodzie mniej więcej do czasów Kartezjusza – świat stanowił organizm harmonijny i zhierarchizowany, którego chrześcijańską formułę znajdujemy u Dionizego Areopagity, a ten z kolei odsyła nas do Platona. Współczesna koncepcja świata jest czysto kwantytatywna, świat jest postrzegany jako energia i materia produkująca zjawiska, a w konsekwencji "klucz" do świata pozostaje nieosiągalny. Nauka współczesna wyczerpuje się w odkryciach, niewątpliwie spektakularnych, które jednak nie dają nadziei na prawdziwe wyjaśnienie rzeczywistości.

W koncepcji tradycyjnej – jakościowej – w mniejszym stopniu bierze się pod uwagę zjawiska siły i materii, w większym natomiast stopniu uwzględnia się wewnętrzną strukturę świata, jego duchową architektonikę, wywiedzioną z metafizyki, przede wszystkim Platona, podjętej i przyswojonej przez pierwszych Ojców Kościoła. W tej ostatniej wizji świata, czyli kosmologii, quasi duchowa jedność wszystkich części Kosmosu pozwala odkryć analogie i odpowiedniości między poszczególnymi jego elementami, a następnie między owymi elementami oraz ich ontologicznym modelem, który znajduje się w Bogu i według którego Bóg je stworzył, urzeczywistnił w porządku przestrzenno-czasowym. Na tym opiera się symbolika kosmologiczna, rozwijająca się na dwu hierarchicznych poziomach: symboliki części wobec całości wszechświata oraz – na planie wyższym – symboliki universum i jego częsci wobec świata boskiego. "Każda rzecz w każdej ze swych właściwości – pisze św. Bonawentura – ukazuje boską Mądrość i ten, kto pozna te właściwości bytów, zobaczy Ją jasno. Wszystkie stworzenia świata widzialnego prowadzą nas do Boga: bo są one cieniem, wizerunkiem, śladem, obrazem, przedstawieniem Przedwiecznego, Mądrości, najwyższej Zasady wszystkiego; są obrazem Źródła i Światła, wiecznej Pełni, suwerennego Archetypu: są znakami danymi nam przez samego Boga".

(…)

Dla człowieka tradycyjnego, uczestniczącego całym swoim jestestwem we wszechświecie organicznym i hierarchicznym, ta sytuacja nie przedstawiała żadnej trudności: symbole kosmologiczne – klucz do symboli teologicznych – przyjmował on jako obecne i oczywiste, jakkolwiek niemal zawsze implicite, w wytworach sztuki. Dla człowieka współczesnego już one nie istnieją i należy je dla niego ożywić. [iii]

Widzimy więc, że dla człowieka tradycyjnego współczesny mieszkaniec Zachodu jest tak jakby pozbawiony pewnego zmysłu, ślepy na oczywiste doświadczenie sacrum. Z drugiej strony, ów  człowiek nowoczesny ma jednak, przynajmniej potencjalnie, wszelkie narzędzia niezbędne do tego, by się otworzyć: posiada ciało, duszę i pneumę. Stąd też jego ignorancja jest częściowo zawiniona, a w każdym razie – naprawialna.

Wydaje się to aroganckie, ale wyobraźmy sobie, że spotkalibyśmy kogoś, kto jest absolutnie nieczuły na muzykę (lub sztukę w ogólności). Kogoś, dla kogo ów wymiar rzeczywistości w ogóle nie istnieje, kto demonstracyjnie upiera się, że oglądanie figur wymalowanych farbami naniesionymi na płótno jest czymś frontalnie niedorzecznym, podobnie zresztą jak słuchanie abstrakcyjnych kompozycji dźwiękowych wygrywanych przy pomocy dziwnych urządzeń (takich jak skrzypce) czy śledzenie poczynań ludzi udających na deskach scenicznych, że są kimś innym niż są naprawdę. Do tej listy człowiek ów dorzuciłby jeszcze np. czytanie o przygodach wymyślonych postaci, a szczególne ostrze swej krytyki wymierzyłby w pomysł stylizowania języka w nietypowy, niecodzienny sposób na potrzeby czegoś, co my nazywamy "poezją", a co dla niego jest nonsensem nie dającym żadnego pożytku. Niewątpliwie taka osoba wydałaby się nam przypadkiem bardzo smutnym, pozbawionym jakiejś elementarnej wrażliwości. Trudno byłoby nam  z nią polemizować, bo prędzej czy później musielibyśmy niczym w owej słabej powiastce Gombrowicza zapewniać naszego rozmówcę, że ta czy inna rzecz "zachwyca". Byłoby to dla nas irytujące – zwłaszcza zaś, gdybyśmy mieli podstawy sądzić, iż postawa tej osoby nie wynika tak naprawdę z jakiegoś fizycznego upośledzenia, ale z przyjętej arbitralnie ideologii, z pewnego zacietrzewienia.

Otóż bardzo podobnie z perspektywy człowieka tradycyjnego prezentuje się człowiek współczesny, zwłaszcza ateista czy agnostyk, ale niekoniecznie nawet. Jest on kimś, kto nie dostrzega elementarnych sensów i porządków, widocznych w rzeczywistości materialnej; i kimś, kto nie rozpoznaje podstawowych struktur na planie metafizycznym, który to plan zresztą z założenia neguje. By posłużyć się analogią matematyczną (to oczywiście tylko analogia!): człowiek tradycji jest jak matematyk, który (lepiej lub gorzej, ale jednak) w zastanym materiale rozpoznaje zawieranie się jednych zbiorów w drugich, relacje między ich elementami, szczególne klasy funkcji, rozmaite struktury algebraiczne i ich własności topologiczne; człowiek współczesny jest jak ktoś, kto widzi jedynie przypadkowe, oderwane od siebie punkty czy liczby – a nawet jeśli lokalnie dostrzega jakieś zależności, to za nic w świecie nie chce przyznać, iż może to wynikać z pewnych bardzo ogólnych zasad, przenikających całość rzeczy.

Wszystkie te uwagi można jednak w pewien sposób skontrować. Być może bowiem sfera religijna, sfera sacrum jest jakimś odrębnym wymiarem rzeczywistości czy choćby sposobem jej postrzegania – ale czy ten wymiar do czegoś służy? Powiedzieliśmy bowiem, iż ma on wartość samą w sobie, po czym zasugerowaliśmy, że podobnie myślimy o polityce czy gospodarce. Ostatecznie jednak polityka, gospodarka, nauka czy sztuka sprowadzalne są do pewnych poziomów tak bardzo intuicyjnych, że niemal aksjomatycznych: traktowanych przez większość z nas jako nieusuwalne, konieczne i oczywiste. Dla przykładu, gospodarka w ostatecznym rozrachunku służy bardzo prostej kwestii przetrwania: musimy coś jeść, musimy gdzieś mieszkać i na ogół potrzebujemy też ubrań, by nie zginąć. Z polityką jest podobnie: aby przeżyć, aby nie egzystować w chaosie, łączymy się we wspólnoty i przyjmujemy pewne prawa rządzące tymi wspólnotami. Sztuka koi nasz ból, uwzniośla nas, a w najgorszym razie – mile łechce, co jest po prostu miłe. Nauka albo zaspokaja nasze ambicje (racjonalne czy nie), albo służy w pośredni sposób np. gospodarce. Żadnego z tych wymiarów rzeczywistości nie uprawiamy więc wyłącznie dla niego samego, trudno byłoby nam sobie nawet wyobrazić, co miałoby to znaczyć. Oczywiście powyższe rozumowanie da się prosto obalić, mianowicie poprzez skrajny sceptycyzm: moglibyśmy zapytać, dlaczego właściwie chcemy przetrwać, dlaczego wolimy żyć niż umrzeć z głodu i zimna, albo czemu miłe uczucia miałyby być lepsze od niemiłych? Ten sceptycyzm na poziomie rezolutnego, ale rozkapryszonego siedmiolatka pozwolimy sobie jednak pominąć, bo – jak wiadomo – bez aksjomatów nigdzie się nie dojdzie.

Zatem – jaki jest sens "wykonywania czynności w sferze sacrum"? Co daje nam modlitwa, co daje nam rytuał, jaka mądrość płynie z mitów, czemu służy spoglądanie na rzeczywistość poprzez pryzmat drabiny bytów, epatowanie diagramami sfer niebieskich, ozdabianie ścian symbolami teologicznymi i kosmologicznymi czy budowanie kościołów według licznych zasad świętej geometrii? Skoro nie chodzi literalnie o wyproszenie u bogów deszczu czy prezentów pod choinkę, skoro mamy prawo sądzić, iż Słońce wzejdzie jutro nawet, jeśli dziś nie wyrwiemy serc kilkuset nieszczęśnikom,[iv]to po co robić to wszystko?

W jednym z cytatów, które zamieściliśmy w tym tekście, pojawiła się sugestia, iż człowiek współczesny patrzy na wszystko z perspektywy korzyści praktycznej. Kontekst tego był jasny, trzeba jednak odnotować pewien (pozorny) paradoks. Posłużmy się kolejnym fragmentem, tym razem z Anandy Coomaraswamy, indyjskiego metafizyka, geologa i historyka sztuki tradycyjnej: "Metafizyka różni się od filozofii także i tym, że ma czysto praktyczny cel"[v]. Tym celem, dopowiedzmy, jest – ujmując rzecz najbardziej ogólnie – wyzwolenie człowieka i jego powrót do Boga, do Absolutu, do ostatecznego porządku rzeczy. To wyzwolenie postrzegać można co najmniej na dwóch poziomach: pierwszy jest doczesny, drugi pozagrobowy. Na tym pierwszym chodzi o to, by w miarę możliwości uniezależnić swoją stronę duchową od atakujących ją z każdej strony skalań psychicznych i fizycznych. Z tego powodu religie kładą tak duży nacisk na rozmaite praktyki rytualne oraz ascetyczne (np. postne), ćwiczące tężyznę fizyczną, wolę, spokój czy nawet świętą obojętność. Chodzi o to, by dotrzeć do pneumy, do owej "iskierki duszy", opisywanej przez Eckharta, do natury Buddy, skrytej niczym jądro Jowisza pod burzą nieustannych rozproszeń. Już samo to daje inną perspektywę na rzeczywistość, co zresztą widać w spokoju i wielkoduszności, które emanują ze świętych mężów. James Cutsinger, prawosławny religioznawca, zwykł wspominać, że w obecności Martina Lingsa[vi] po prostu można było uwierzyć w Boga.

Poziom drugi, a właściwie drugi etap – to ten pozagrobowy. Jest nim zbawienie duszy, a zatem wyzwolenie ostateczne, do którego to doczesne jest jedynie wstępem. Wstępem wszelako koniecznym, a do tego wymagającym właściwej intencji (nie chodzi bowiem o to, by ćwiczyć się w ascezie jedynie dla czczego ekscytowania się uzyskaną w ten sposób odpornością psycho-fizyczną).   Ponieważ wierzy się[vii], iż rytuały, mity i symbole faktycznie umożliwiają kontakt z rzeczywistością pozadoczesną,[viii]a nawet w pewnym sensie czy zakresie operują w tej rzeczywistości, to logiczną konsekwencją jest ich wypełnianie (przy równoczesnym wypełnianiu nakazów moralnych). W ten sposób realizuje się powołanie i odzwierciedla wzorzec zapisany nie tyle nawet u zarania dziejów, ile poza czasem (w "Czasie snu").

Rzecz jasna scenariusz zbawienia kontrastowany jest przez scenariusz potępienia, a więc pozostania w obszarze ignorancji i powtarzania się owych skalań, o których była mowa. Niewątpliwie w obliczu tego "kurs na zbawienie" zdaje się czymś oczywistym. Z drugiej strony, nawet jeżeli pominiemy grozę kary wiecznej, to i tak tropem dla osoby niereligijnej powinno być samo to, że rzeczywistość doczesna, w tym nasze życie (fizyczne, emocjonalne etc.) jest pod wieloma względami niedoskonała i męcząca. W tym sensie droga religii, medytacji i kontemplacji[ix]jest zupełnie zrozumiała i wręcz praktyczna. Trzeba jednak pamiętać, że z perspektywy człowieka tradycyjnego droga ta jest w ostatecznym rozrachunku duchowa i tak należy rozumieć tę "praktyczność" – nie zaś jako zestaw ćwiczeń poprawiających koncentrację i dających odporność na  głód. To wyzwolenie, o którym mowa, jest oczyszczeniem nie tylko z materialnych i emocjonalnych niedoskonałości, ale i z ignorancji. Odrębną kwestią, której nie będziemy tu dyskutować, jest przekazywalność doświadczenia o tym wyzwoleniu. Wydaje się, że pomimo całej apologetyki myślenia w kategoriach religijnych, uprawianej przez Greków, chrześcijan czy Hindusów, ostateczne przejście wymaga aktu woli, samodzielnego przekonania się – ale nie na zasadzie "sprawdzania" (jak jeden ze współczesnych nowych ateistów, który etapami "praktykował" kilka religii po kolei) lecz raczej pragnienia i zaufania. Czy dla mistyka lub choćby człowieka tradycyjnego świata jest inny niż dla mechanicznego materialisty? W pewnym sensie tak, w pewnym nie (paradoks recepcji świata po doświadczeniu zen). Kluczowe jest to, że on wie.

Swoją drogą, to właśnie fakt, iż działania w sferze sacrum odnoszą się do wyzwolenia i do zbawienia, a więc do tego, co finalnie rozgrywa się w Wieczności, a nie w czasie, powoduje, iż sfera ta jest priorytetowa względem pozostałych. Innymi słowy, to nie religia powinna być przeniknięta artystycznym estetyzmem, polityczną ideologią czy koncepcjami zaczerpniętymi z science, ale raczej sztuka winna odzwierciedlać prawdy metafizyczne, metodologia nauk bazować na solidnym metafizycznym fundamencie, zaś życie polityczne być przeniknięte wartościami wyprowadzonymi z religii (wbrew pozorom nie chodzi tu tylko o prawidła moralne). Jest to zrozumiałe: pozostałe wymiary odnoszą się albo do tego, co tymczasowe i przemijające, albo do tego, co niższe (jak fizyczność i psychika są poniżej pneumy). Z tego powodu społeczeństwa tradycyjne są ufundowane na metafizyce. Ta zaś metafizyka ma związek z religią, ponieważ, jak mówił ks. Rama Coomaraswamy: "(…) nie ma mowy o różnicy pomiędzy metafizyką a teologią". Sens tego jest taki, że poprzez teologiczny wyraz prawd dociera się do metafizyki. Nawiasem mówiąc, owo ufundowanie społeczeństw ma niewiele wspólnego z chaotyczną, nachalną dewocją czy bigoterią, nie mówiąc o religijnym sentymentalizmie typowym dla rozmaitych new born christians czy ruchów new age. Przede wszystkim ta konstrukcja nie jest chaotyczna i przypadkowa. Przeciwnie, każda funkcja społeczna (zawodowa, rodzinna, stanowa etc.) ma swoje miejsce i swój wyższy wymiar, czego wyrazem jest na przykład przyjmowanie patronów przez cechy rzemieślnicze. Nie jest to więc jakieś "notoryczne gadanie o Jezusie", a raczej nałożenie na społeczność pewnych ram, uformowanie jej w strukturę, która – mniej lub bardziej, czasem poprzez formy nader ścisłe, niekiedy w sposób bardzo ogólny, to już zależy m.in. od konkretnej cywilizacji – odzwierciedla porządek wyższy. 

Uświęcony jest również czas, niezależnie od tego, czy przeżywa się go indywidualnie czy kolektywnie. Dziś jesteśmy skoncentrowani niemal wyłącznie na czasie linearnym, na historii, na przemijaniu, zaś w czasie kolistym zanurzamy się jedynie w ramach roku liturgicznego. Nawet i wówczas jednak nie jest to dla nas coś naturalnego: raczej pewien wycinek życia, chyba że udało się nam stopniowo przezwyciężyć w sobie "człowieka nowoczesnego". Tymczasem dla człowieka tradycji czymś najzupełniej naturalnym jest spoglądanie na czas przede wszystkim poprzez pryzmat wydarzeń świętych. Powtarzają się one cyklicznie i wyrażają w sposób symboliczny pewne prawdy (np. na temat stworzenia świata, śmierci i zmartwychwstania Wcielonego Boga), a nawet realnie uobecniają te prawdy. Co więcej, tyczy się to nawet historii, tj. czasu linearnego, który został uświęcony w religiach abrahamicznych – przez co dzieje Kosmosu to nie tylko miliardy lat od Big Bangu do ponownego skurczenia się czy zamarznięcia Wszechświata, ale też (przede wszystkim!) czas od Stworzenia do Paruzji.

 

Roch Witczak

 

[i]ks. Jerzy Grześkowiak, "Liturgia dziś", Księgarnia św. Jacka, Katowice 1982, str. 177.

[ii]https://myslkonserwatywna.pl/danielou-s-j-sila-i-slabosc-rene-guenona/

 

[iii]J. Hani, "Symbolika świątyni chrześcijańskiej", Znak 1994.

 

[iv]Broń Boże nie usprawiedliwiamy tutaj religii Azteków i ofiar z ludzi. Nawet jeśli wiele praktyk religijnych z przyjętego tu punktu widzenia jest formalnie podobnych, to jednak nie zmienia to faktu, że niektóre z nich mogą być zdegenerowane, nieortodoksyjne czy niemoralne.

 

v]A. Coomaraswamy, "The Vedanta and Western Tradition", w: "Metaphysics", Bollingen / Princeton 1977, str. 8.

 

[vi]Martin Lings (1909 – 2005) – angielski metafizyk, poeta i literaturoznawca, praktyk sufizmu (urodzony w rodzinie protestanckiej), specjalista od dzieł i postaci Szekspira.

[vii]Naturalnie nie będziemy tu wchodzić w apologetykę wiary i religii: katolickiej czy jakiejkolwiek. Celem tekstu ma być jedynie zaprezentowanie sposobu myślenia czy też sposobu postrzegania świata przez człowieka tradycyjnego.

 

[viii]Co wcale nie musi oznaczać jakichkolwiek "przeżyć paranormalnych"! Tym bardziej zaś nie oczekuje się potwierdzenia słuszności drogi poprzez takie przeżycia.

 

[ix]Nie twierdzimy oczywiście, że jest obojętne, jaką religię się przyjmie. Staramy się po prostu przyjąć tu możliwie ogólną perspektywę, na użytek osób "z zewnątrz".

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/witczak-sacrum-i-architektura-rzeczywistosci/feed/ 0 23894
Witczak: Medytacja apofatyczna https://myslkonserwatywna.pl/witczak-medytacja-apofatyczna/ https://myslkonserwatywna.pl/witczak-medytacja-apofatyczna/#respond Tue, 06 Nov 2018 21:55:59 +0000 http://46.101.235.190/?p=23673 Dawna kosmologia postrzegała czas i przestrzeń jako dużo mniejsze niż w ujęciu współczesnej nauki. Przyjęło się myśleć o siedmiu planetach, bliżej nieokreślonej liczbie gwiazd – i sześciu tysiącach lat dziejów od owego początku, gdy "Bóg stworzył niebo i ziemię". Bereszit bara Elohimet haszemaim wet harec.

Zauważmy jednak, że nawet ten obraz budził w człowieku podziw, przytłaczał swym ogromem i stanowił dowód niezmierzonej wielkości Boga i jego dzieł. Współczesna nauka poszerzyła skalę przeszłego czasu do kilkunastu miliardów lat i podobnie poszerzyła przestrzeń, nauczając nas o zgoła niewyobrażalnej liczbie galaktyk, unoszących się w wielkiej, kosmicznej pustce. Cóż dopiero myśleć o liczbie gwiazd?

Ta właśnie nauka powiada nam, w dużej mierze w ślad za ks. Lemaitre, iż wszystko zaczęło się od Osobliwości, od punktu o nieskończonej gęstości i masie, który eksplodował w potężnej erupcji, w wyniku czego uformował się znany nam Wszechświat.

Brzmi to przekonująco i zresztą jest potwierdzone tak przez obliczenia, jak i przez pewne dowody empiryczne. Model ten jednak nie odpowie nam – bo i nie może, albowiem pytanie sięga transcendencji względem tego, co namacalne – skąd się wziął ów osobliwy punkt, dlaczego wybuchł właśnie w tym, a nie innym momencie… Uwaga: końcówka poprzedniego zdania nie ma tak naprawdę sensu. Bo przecież: czas powstał właśnie wtedy, jeżeli więc w ogóle można mówić w tym kontekście o chwili, to jedynie o tej pierwszej, najpierwszej. A przed nią… Nie istniało 'przed nią'. Wszelkie pytania o to, gdzie rezydował ów punkt, skąd się wziął, dlaczego eksplodował – z punktu widzenia fizyki i astronomii zdają się nie mieć sensu. Lub może inaczej: gdybyśmy nawet weszli poziom wyżej, gdybyśmy uznali, że nasz Wszechświat powstał innego, że jest jednym z wielu w Wieloświecie, że przed naszym czasem był jakiś inny czas… to wciąż moglibyśmy, z naiwnością dziecka, zadawać to samo pytanie: skąd wziął się ów wyższy poziom, kto lub co za nim stało, kiedy się on zrodził?

Zwykle, gdy człowiek wierzący mówi komuś o Bogu, przyjmuje, iż zarówno on, jak i jego słuchacz wiedzą z grubsza czym lub kim jest ów "Bóg" – że dysponują pewnym jego klarownym obrazem i starają się dowieść jego cech czy choćby istnienia. Spójrzmy jednak na rzecz inaczej, niejako od drugiej strony. Cofnijmy się o sześć tysięcy lub piętnaście miliardów lat – zależnie od tego, czy jesteśmy młodoziemskimi kreacjonistami, czy nie. Krok po kroku ogołoćmy wszystko to, co nas otacza, z wszelkich przedmiotów: z ludzi, zwierząt, gór, lasów, mórz, planet, gwiazd i galaktyk. Uciszmy wszelkie drgania i każdy ruch. Ścieśniajmy przestrzeń w nieskończoność, by nie można było mówić o rozciągłości. Ku czemu zmierza ta operacja cofania Stworzenia? Ku niczemu, chciałoby się odpowiedzieć. Ale cóż właściwie miałoby oznaczać "nic"? Kto może stanąć z boku i powiedzieć: "nigdzie nie ma niczego"? Sam przecież musiałby swoim zaprzeczyć temu zdaniu – przez to tylko, że stanąłby (choćbyśmy nawet nie rozumieli tego słowa materialnie i przestrzennie), ujrzał i stwierdził. Zresztą, nadal nie wyjaśnia nam to tego, w jaki sposób z nicości powstało "coś"? A jeśli nicość była pierwotną potencjalnością, wszech-możliwością, to skąd się wzięła?

Rzecz w tym, że to właśnie jest Bóg. To właśnie w ostatecznym rozrachunku, ten byt, nazywamy Bogiem: nagie, czyste istnienie. Sam fakt istnienia czegokolwiek. Odpowiedź ostateczną, granicę nieosiągalną – tak jak w wielu obiektach matematycznych, które albo umożliwiają za każdym razem pójście krok dalej (nieskończoność potencjalna), albo wręcz operują pojęciami nieskończoności aktualnej.

Nieskończoność. Kto może sobie wyobrazić ogrom liczb Skewesa czy liczby Grahama, które co prawda są skończone, ale znacznie większe niż jakakolwiek znana wielkość we Wszechświecie, włącznie z liczbą cząstek elementarnych? Kto mógłby je "dojrzeć" i sobie "uświadomić"? Tym bardziej zaś – kto jest w stanie widzieć nieskończoność aktualną, przeliczalną lub nie?

Rozważania matematyczne można jednak, w ślad za konstruktywistami czy (ultra-)finitystami uznać za budowle myślowe, niekoniecznie odkrywające jakiś rzeczywisty świat idealny – albo też (formalizm) za operacje na symbolach, które mogą nie mieć nawet żadnego obiektywnego znaczenia. W porządku. Ale co z bytowaniem poza czasem? Cóż to znaczy, że Bóg "pewnego razu" stworzył niebo i ziemię? Przecież nie "pewnego razu", bo nie było jeszcze żadnych razów. Czy zatem oznacza to, że Bóg jest tożsamy ze swym Stworzeniem i że osuwamy się w matnię płytkiego panteizmu, w którym "Bóg" i "Wszechświat" to tylko dwa różne imiona tej samej entity? Niezupełnie, a nawet wcale. Rzecz nawet nie w ortodoksji, jakkolwiek zakładamy, że i my, i czytelnik chcemy jej przestrzegać. Po prostu: znów niczego by to nie wyjaśniało. Bóg to  Wszechświat (niekoniecznie nawet tylko materialny), Wszechświat to Bóg – niech będzie; a skąd się ów Wszechświat wziął? I tak wciąż i wciąż…

Każda autentyczna definicja Boga i każde myślenie o Ostatecznej Rzeczywistości, o Absolucie, muszą zakładać jego nieustanną transcendencję. Prawdą jest, że istniejemy w Bogu – przez stosunek racji bytu; ale nie jesteśmy Bogiem czy jego "cząstkami". Nie jest jednak tak, że Bóg bytuje gdzieś z boku, obracając w rękach szklaną kulę z Uniwersum, a my jesteśmy w każdym sensie "poza nim". Bowiem "poza" (beyond) implikowałoby to, że Bóg nie jest jednak ostateczny: bo jest on i coś poza nim, zatem gdzie mieści się on, a gdzie "poza"? W relacji zawierania oznaczałoby to, że ostatecznym zbiorem jest Bóg i to, co nim nie jest, tak więc Bóg byłby li tylko częścią i podzbiorem czegoś większego. Zatem musimy uznać, iż Bóg zawiera w sobie nawet swoje dopełnienie, jakkolwiek paradoksalnie by to nie brzmiało. Nie oznacza to koncesji na zacieranie różnic pomiędzy Stworzeniem a Stwórcą, ani tym bardziej na lekceważenie dualizmu Dobra i Zła. Jak pisał dr Rama Coomaraswamy: Choć Uniwersalna Zasada sama w sobie nie jest ani transcendentna, ani immanentna, ale jest po prostu Tym, Czym Jest, to jednak na płaszczyźnie manifestacji niezbędny jest transcendentny Stwórca, zaś powstałe dzięki niemu Stworzenie potrzebuje Jego immanencji dla podtrzymania swego istnienia. Oba poziomy zjednoczone są w teofanii, poprzez Logos, tj. Boga-Człowieka. Z naszego ludzkiego punktu widzenia można rzec, iż transcendencja anihiluje manifestację, zaś immanencja ją uszlachetnia[i]. Nawiasem mówiąc, wywód dr Ramy uwidacznia nam, że to bardzo apofatyczne spojrzenie na Boga, sięgające wyżyn ogólności i pra-początku, nie wyklucza się z tym wszystkim, co zazwyczaj myślimy o Nim – a myślimy o Ojcu, Sędzim, Stwórcy, Królu czy wreszcie Chrystusie Odkupicielu. Wszystko to zawiera się w uniwersalności Boga, w jego "wszech-…", bo jest on z samej definicji Wszech-Możliwością.

Łącznikiem, dodajmy, z Bogiem, jest dusza, a ściślej, ten jej poziom, który wykracza ponad sferę psyche (odpowiedzialną za emocje, cechy osobiste, wrażenia) i jest duchem, pneumą. Jak pisze Clodovis Boff: "Duch" (pneuma) jest częścią centralną (czy wyższą) duszy, tam gdzie człowiek otwiera się na transcendencję. Jest to sfera woli ("chcę"); a ponadto intuicji mistycznej ("postrzegam"); i jeszcze – wiary i miłości ("wierzę", "kocham"). To jest świat "człowieka duchowego" i odpowiada "sercu", o którym mówi Biblia. Rozróżnienie między "psyche" a "duchem" jest pomocne, by nie mylić duchowości ze zwykłym spirytualizmem, czyli nie brać zwykłej religijnej emocji za autentyczne doświadczenie duchowe[ii].

Odbiegliśmy jednak zbyt daleko od naszych bazowych rozważań. Wróćmy raz jeszcze do początku, a właściwie – do Początku. Bóg egzystuje poza czasem: nie można powiedzieć, że czekał w swym mroku przez tysiąc, milion lub nieskończenie wiele lat, aby pewnego dnia (?) dokonać dzieła Stworzenia. Pojęcie czasu o tyle nie ma Doń zastosowania, że skoro zawiera on w sobie (przynajmniej w porządku relacji racji bytu) wszystko, jest Wszech-Możliwością, to jest jednocześnie niezmienny, jest doskonały, jest taki, jaki tylko być może i powinien, jest tym, czym jest. Skoro stanowi czyste Istnienie, skoro jest doskonały (a być musi: inaczej musielibyśmy poszukać innego Boga, ten bowiem nie byłby autentycznym), to nie podlega zmianom. Nie ma potrzeby czy wręcz możliwości się zmieniać: ani na gorsze (bo byłoby to abdykacją, zresztą nie do pomyślenia nie tylko ze względu na majestat, ale i przez sam fakt bycia Istnieniem), ani na lepsze (bo niczego mu nie brakuje, po prostu istnieje, ma w sobie wszystko, czego potrzebuje, przy czym trudno sądzić, by potrzebował czegokolwiek w takim sensie jak my). O czasie mówimy ze względu na zmianę: bo otaczająca nas rzeczywistość jest nieco inna teraz, nieco inna rok czy tysiąc lat temu, inna będzie za sto lat – wszystko przemija, rodzą się też nowe rzeczy, cząstki elementarne buzują w skocznym tańcu. Ale Bóg jest niezmienny, zatem każda Jego sekunda jest taka sama jak inne… A zresztą znów daliśmy się tu złapać w sidła ludzkiego sposobu myślenia: cóż bowiem oznacza "Jego sekunda"?

I z tą właśnie Ostateczną Rzeczywistością spotkał się Mojżesz tego dnia na górze. "JESTEM" – tylko takie imię zostało mu ujawnione. Nietrudno dziś znaleźć takich, którzy widzą w tym przede wszystkim obietnicę wytrwania w przymierzu z ludźmi i zapewnienie o byciu blisko. Niewątpliwie, to się w owym Tetragrammatonie zawiera, ale czyż nie jest to zarazem potwierdzenie (poprzez Objawienie w historii) tej intuicji, która kierowała autorami Katha-upaniszady, piszącymi:

Nie da się go ogarnąć ani mową,

ani myślą, ani wzrokiem.

On "jest" – tylko tym słowem

Można go uchwycić – nie inaczej[iii].

 

Pseudo-Dionizy Areopagita mógł już nie tylko w oparciu o rozumowanie i intuicję, ale także na kanwie wiary wyrastającej z Objawienia (mojżeszowego i ewangelicznego) napisać:

Bóg nie jest ani duszą, ani intelektem, ani wyobrażeniem, ani mniemaniem, ani pojmowaniem, ani słowem i pojmowaniem; […] nie jest bez ruchu, ani w ruchu, ani nie odpoczywa. […] Nie jest […] ani Boskością, ani dobrocią […]. Nie jest też niczym z niebytu ani czymś z bytu. […] Nie istnieje ani słowo, ani imię, ani wiedza o Nim. […] Jest ponad wszelkim twierdzeniem i ponad wszelkim zaprzeczeniem[iv].

Znane są także słowa, które w usta Śiwy (Absolutu) wkłada Śankara:

Nie jestem umysłem ani intelektem / nie jestem myślą ani samoświadomością / nie jestem słuchem, smakiem, zapachem lub wzrokiem / nie jestem eterem, ziemią, ogniem czy powietrzem / jestem czystą Inteligencją i Błogostanem (…) Nie odczuwam niechęci ani przywiązania, chciwości czy chęci zmiany / nie odczuwam dumy czy zazdrości / nie mam obowiązków, ciekawości, pożądań / nie żywię nadziei na wyzwolenie / jestem czystą Inteligencją i Błogostanem (…) Nie znam śmierci, zwątpienia czy względu na kastę / nie mam ojca i matki, nigdy się nie urodziłem / nie mam przyjaciół, krewnych, mistrzów, wyznawców / jestem czystą Inteligencją i Błogostanem (…) Jestem nieokreślony, bez formy / wszechobecny i przekraczający zmysły[v].

A teraz wielki Eckhart, niezmordowanie płynący i brnący przez coraz bardziej mgławicowe pokłady apofatycznej teologii ku sednu Boga:

Stosownie do tego należy posuwać się ku prawdzie: ku czystej jedności, którą jest sam Bóg. W ten sposób dochodzi się do niezwykłego cudu. I trzeba na tym cudzie poprzestać. Albowiem ludzki umysł nie jest w stanie zbadać jego istoty. (…) Co wszakże wznosi się ponad umysłem, jest samym Jednem, niepojętym cudem[vi].

Czy w innym miejscu:

Wszystko, co ma istotę, wisi (jest zawiesiną) w tym "Nic". Zaś owo "Nic" to jakieś "tak" niepojęte Ja, że żaden duch w Niebie i na Ziemi nie może ogarnąć ani zgłębić[vii].

Zadziwiające jest to, że przy wszystkich różnicach (nie tylko terminologicznych czy powierzchownych, ale i filozoficznych oraz teologicznych, o czym pisał np. R. Otto, porównując Mistrza Eckharta z Śankarą) mędrcy z tak różnych religii, kultur i stron świata dotarli do tak podobnej refleksji, przynajmniej na najogólniejszym poziomie. Wszyscy oni w swoich dociekaniach, w próbach pojęcia czy też ogarnięcia rzeczywistości rozumem i intuicją dotarli do tego potężnego muru, do punktu maksymalnego, albo – co w tym wypadku na jedno wychodzi – do punktu minimalnego, więc do szczytu i fundamentu zarazem. I choć w pierwszej chwili czytelnik mógłby pomyśleć, że tak abstrakcyjne, ogołocone, ogólne myślenie o Bogu odbiera mu jakąś część majestatu, do którego tak jesteśmy przyzwyczajeni, że z Króla i Sędziego czyni go mgławicową nicością, że odrywa nas od wszystkich rękawów i rzemyków u Jego szat i sandałów, za które próbujemy chwycić w trakcie naszych pokornych, ufnych modlitw, że ta apofatyka rzuca nas w niebezpieczną otchłań, w coś absolutnie nieprzeniknionego – to jednak ona również jest Drogą. I czy właśnie ten majestat, majestat czystego Istnienia, nieskończoności, bytowania poza czasem i przestrzenią, przekraczania wszystkiego, co jesteśmy w stanie sobie wyobrazić (nie mówiąc o tym, co jesteśmy w stanie dotknąć), ta totalna Jednia – czy właśnie to wszystko nie jest najbardziej wymowne, potężne i skłaniające do schylenia głowy? Niech czytelnik pamięta o tym, gdy następnym razem recytować będzie: "Abune ze besemayet / Yitqedes simike" (Ojcze nasz, któryś jest w Niebie / Święć się IMIĘ Twoje)…

JA JESTEM UBIK. ZANIM ŚWIAT BYŁ, JAM JEST. STWORZYŁEM SŁOŃCA. STWORZYŁEM ŚWIATY. STWORZYŁEM ISTOTY ŻYWE I MIEJSCA PRZEZ NIE ZAMIESZKIWANE; UMIESZCZAM JE TO TU, TO TAM. IDĄ, GDZIE IM KAŻĘ, ROBIĄ, CO IM POLECĘ. JESTEM SŁOWEM I NIGDY NIE BYWA WYPOWIEDZIANE MOJE IMIĘ – IMIĘ, KTÓREGO NIKT NIE ZNA. NAZYWAJĄ MNIE UBIK, ALE TO NIE JEST MOJE IMIĘ. JA JESTEM. JA BĘDĘ ZAWSZE.

(Philip K. Dick – "Ubik")

 

Roch Witczak

 

 

 

 


[i]               ) Rama P. Coomaraswamy, "The desacralization of hinduism for the Western Consumption", http://www.the-pope.com/hindiwcc.html [tłum. ATW]

 

 

 

 

[ii]          ) Clodovis M. Boff, "Wprowadzenie do medytacji", Bratni Zew 2010, s. 31.

 

 

 

[iii]             ) Rudolf Otto, "Mistyka Wschodu i Zachodu", Wydawnictwo KR 2010, s. 37.

 

 

 

 

[iv]             ) Paweł Rojek, "Logika teologii negatywnej", https://pressje.pl/…/pressje…/article/article__issue_399.pdf

 

 

 

 

[v]          ) Monk of the West, "Christianity of the Doctrine of Non-Dualism", Sophia Perennis 2004, s. 24

 

 

 

 

[vi]         ) R. Otto, "Mistyka Wschodu i Zachodu", s. 36

 

 

 

 

[vii]        ) ibid. Nawiasem mówiąc, w tym fragmencie Eckhart, pisząc o "Ja", podkreśla samoświadomość i osobowość Boga.

 

 

 

 

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/witczak-medytacja-apofatyczna/feed/ 0 23673
Witczak: Na obraz i podobieństwo https://myslkonserwatywna.pl/witczak-na-obraz-i-podobienstwo/ https://myslkonserwatywna.pl/witczak-na-obraz-i-podobienstwo/#comments Mon, 02 Jul 2018 06:00:40 +0000 http://46.101.235.190/?p=23217 Księga Rodzaju uczy nas, że Bóg stworzył człowieka na swój "obraz i podobieństwo" (betsalemenu kidemutenu). Niewątpliwie wszyscy znamy te słowa, ale czy rozumiemy ich znaczenie? Z pewnej perspektywy to biblijne określenie jest mało przekonujące: na przykład człowiek jest istotą cielesną (nie tylko, ale jednak) – zaś Bóg jest czystym duchem. Człowiek ma ograniczoną wiedzę, siłę i właściwie wszystkie inne przymioty – Bóg natomiast z definicji stanowi pełnię wszystkich dobrych cech. Człowiek grzeszy i błądzi, Bóg z samej swej natury jest wolny od skazy.

Oczywiście tego rodzaju krytykę można łatwo zbić – wykazując, iż Biblia mówi we wspomnianym fragmencie raczej o duszy. Dusza ludzka jest nieśmiertelna – jak Bóg (ale ma swój początek, inaczej niż Ostateczna Rzeczywistość, zauważmy to). Człowiek potrafi myśleć i kochać – i to również czyni go podobnym osobowemu Bogu.

Wciąż jednak można wysuwać kontrargumenty: jak choćby ten, że ludzka dusza podatna jest niestała i podatna na emocje, że w pewnym sensie podlega zmianom – i wreszcie, że przecież sam Kościół, czy to poprzez Magisterium, czy też ustami proroków, świętych i teologów, naucza o słabości, a wręcz marności i nicości człowieka w obliczu Boga.

Pomocne może być tu przywołanie troistej koncepcji człowieka. Jest ona zupełnie ortodoksyjna – przynajmniej jeśli dobrze ją rozumieć – i przewija się w wielu tradycjach religijnych. W zasadzie można ją scalić z koncepcją dwoistą, akcentującą podział jedynie na ciało i duszę. Można, ale pod warunkiem, że w obrębie duszy wyróżnimy pewien szczególny komponent. On to właśnie jest centrum naszego podobieństwa do Boga.

Opiszmy jednak rzecz w terminach troistości. Człowiek to soma (ciało), psyche (dusza, psychika) i pneuma (duch). Tradycja islamu określa to następująco: jism, nafs i ruh. O ciele mówić nie trzeba, ważniejsze jest uwypuklenie różnicy pomiędzy nafs i ruh. Pierwszy z tych poziomów to właśnie nasza psychika: cechy indywidualne, niższe "ja", nasze "ego". Jest kapryśne, zmienne, stanowi siedlisko naszych humorów, lęków i trosk. Ale to nie ten poziom wiąże nas z Bogiem. Łącznikiem jest pneuma, którą Hindusi nazwaliby pewnie atmanem (jakkolwiek nie posuwamy się tu do pełnego utożsamienia tych pojęć). Chodzi tu o autentyczną jaźń – o ten obszar, który jest wolny od zakłóceń, którymi buzuje nasza psychika. Czysty umysł to kryształ, na nim pojawiają się zniekształcenia, generowane przez własną wolę.

Nieprzypadkowo celem niemal wszystkich religii jest (abstrahując od wszelkich różnic, zarówno językowych czy zewnętrznych, jak i głębszych) swego rodzaju ogołocenie człowieka z tej jego niepokojącej partykularności. Asceta – chrześcijański, suficki, hinduski, buddyjski, taoistyczny – ma co do zasady pożądać coraz mniej, rezygnować z przywiązania do swoich dóbr, potrzeb i ambicji, wyzwalać się z koncentracji na swojej osobie. Im mniej zakłóceń, tym bliżej jesteśmy niezmienności, bezruchu – a przecież niezmienność to atrybut Boga samego. Często drogą do tego stanu jest bezpośrednia, wytrwale praktykowana wstrzemięźliwość, przechodząca w bardzo praktyczne umartwienia (jak milczenie, głodówki czy osamotnienie), ale to już kwestia drugorzędna. Wielu nauczało – i niewątpliwie mieści się to też w chrześcijaństwie – iż do Boga zbliżać można się także poprzez "jogę działania" (karma yoga), to znaczy poprzez rzetelne wykonywanie codziennych obowiązków stanu. Ale wykonywanie ich w oderwaniu, bez troski o nagrody, bez lęku o owoce. Widzimy to w Bhagavadgicie, ale i u Mistrza Eckharta.

O Eckharcie warto tak czy inaczej wspomnieć, on to bowiem ustawicznie poprawa w swoich kazaniach i traktatach do motywu pneumy. To albo trzeci komponent naszego jestestwa, albo najwyższa władza składnika drugiego, tj. duszy. O tej władzy niemiecki Mistrz pisze, że ma ona pięć właściwości: Pierwsza, to oderwanie od "tutaj" i "teraz". Druga, to brak podobieństwa do czegokolwiek. Trzecia, to czystość i wolność od domieszek. Czwarta: działa ona i szuka w sobie samej. Piąta: jest obrazem1.

Zagadnienie jest tak ważne, że w innym miejscu Mistrz pozwala sobie na ton daleko bardziej wzniosły: Wspominałem już nieraz, że w duchu znajduje się taka władza, która sama jedna jest wolna. Czasem nazywałem ją "strażnicą" ducha, czasem – jego "światłem", a niekiedy mówiłem, że jest to "iskierka". Teraz jednak powiadam: nie jest ona tym lub tamtym. (…) Jest ona wolna od wszelkich nazwa, pozbawiona wszelkich form oraz tak swobodna i wolna, jak Bóg sam w sobie (…). W tej wzmiankowanej przeze mnie władzy (…), w niej Ojciec rodzi swego Jednorodzonego Syna tak samo rzeczywiście, jak rodzi Go w sobie samym2.

Można zacytować także i następujący pasaż: W duszy znajduje się coś, w czym przebywa tylko Bóg, a mistrzowie powiadają, że to "coś" jest bezimienne i nie ma własnej nazwy. (…) Pewien mistrz twierdzi, że ta rzecz jest do tego stopnia blisko Boga, że nigdy się od niego nie może odwrócić i że On jest nieustannie przed nią i w jej wnętrzu3.

Eckhart w wielu kazaniach, może nawet w większości z nich, podkreśla potencjał tkwiący w owym tajemniczym miejscu, w "iskierce". To właśnie poprzez nią jesteśmy podobni Bogu: Zatem w duszy to chwali Boga, co jest do Niego podobne; co zaś do Niego niepodobne, nie chwali go.

Ciekawe jest to, że owo centrum jaźni zdaje się być wyzute z wszelkich cech szczegółowych, z tego, co zwykle kojarzy się nam z duszą człowieka, zwłaszcza – drugiego człowieka. Istota Boga wykracza przecież poza pojęcie "charakteru" czy "temperamentu", tym bardziej zaś nie ma w niej braków i pęknieć, dzięki którym rozróżniamy ludzi. Zatem również ów rdzeń duszy winien być czystym tchnieniem. Można jednak zadać sobie pytanie, czy w takim razie konsekwencją zbliżenia do Boga nie będzie rozpuszczenie w nim, utrata własnej osobowości, depersonalizacja w swego rodzaju oceanie, jakim jest brahman.

Pytanie to jest o tyle ważne, że przyjęcie takiej koncepcji skutkowałoby monizmem i panteizmem, a także sugerowałoby, iż nie tylko nasza "osobowość" (rozumiana jako partykularne cechy), ale i wszelka nasza odrębność – jest czymś złudnym, chwilowym, niepotrzebnym. Wielu autorów, zarówno zachodnich, jak i indyjskich, w ten sposób interpretuje klasyczną formułę hinduistyczną Aham brahma asami ("Jestem Brahmą"), a także pokrewne jej zdanie Tat tvam asi ("Ty jesteś tym"). Co więcej, zwulgaryzowane rozumienie tych sentencji, typowe dla ruchów new-age, prowadzi do przeświadczenia, że nie tyle nawet mamy się rozproszyć w boskości, ile że każdy z nas może sam siebie postrzegać jako Boga – a więc np. samemu kształtować, wedle własnych upodobań, całe swoje życie, z prawidłami moralnymi włącznie.

Istnieją jednak myśliciele ("mistrzowie", jak napisałby Eckhart), którzy twierdzą, że frazę Aham brahma należy rozumieć jako analogon pawłowego "Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus". A zatem nie chodzi o to, by z Bogiem utożsamić swoje "ego", poziom "psyche" i wiązkę zakłóceń, składających się na nasze "cechy", żądze czy lęki – ale o to, by "osiedlić się" w owym łączniku z Bogiem. Swoją drogą, Ananda Coomaraswamy na bazie podobnego rozumowania obalał rozpowszechnioną w hinduizmie doktrynę o transmigracji dusz – tłumacząc, że to, co rzeczywiście wędruje i przenika byty, to Duch (atman, ruh, pneuma), niedorzecznością jest natomiast sądzić, że nasze "ego" odradza się w kolejnych ciałach czy tym bardziej roślinach.

Pozostaje jednak jeszcze ów pierwszy z podniesionych problemów: a mianowicie, jak uniknąć depersonalizacji i panteistycznego rozpłynięcia się w Bogu? Dość ciekawą odpowiedź daje archimandryta Placyd Deseille:

Według niektórych Ojców Kościoła (…) pojęcie "obrazu" odpowiada początkowej fazie zjednoczenia człowieka z Bogiem (…) – owej predyspozycji człowieczej natury, którą stworzono dla Boga; gdy tymczasem "podobieństwo" odnosi się do pełnego osiągnięcia jedności z Bogiem. (…) W tej jedności człowiek pozostaje wszelako osobą, która zachowuje własną świadomość. Nie zachodzi całkowite wchłonięcie człowieka przez Boga, lecz człowiek pozostaje, by użyć terminologii chrześcijańskiej, osoboą – albo też, mówiąc greką, hypostasis. Tym niemniej, nie jest już dłużej indywidualnością [ang. individual]4.

Cytat rozdzielamy na dwie części, a to dlatego, by zasygnalizować, że właśnie teraz przechodzimy do clou zagadnienia:

W naszym codziennym doświadczeniu nie potrafimy pojąć różnicy pomiędzy ludźmi inaczej niż na poziomie indywidualnych rozróżnień. Postrzegamy to zgoła jako aksjomat, że żaden byt nie może być odróżniony od innych poza tym obszarem, na którym ma w sobie coś "innego". Mówiąc inaczej, jeśli da wyrazić na temat tego bytu coś, co – jeśli można tak rzec – czyni go szczególnym i przez to odmiennym od innych bytów. Ale w Trójcy, jak rozumieją ją chrześcijanie, Ojciec, Syn i Duch Święty są tą samą rzeczywistością [are the same reality]. Są jedną i tą samą rzeczą, choć równocześnie to trzy odrębne osoby. (…) W Bogu boska esencja, sam Jego byt, jest posiadany wspólnie przez owe trzy osoby. Postęp duchowy prowadzi człowieka do ogołocenia się z wszystkiego, co dotyczy jego natury indywidualnej, do wyzbycia się swej naturalnej kondycji i wszystkiego, czym jest – aby przystąpić do całkowitej jedności z Bogiem i innymi (ludźmi). To jednak może być osiągnięte tylko w sposób zupełnie antynomiczny, bo równocześnie zobowiązani jesteśmy do zachowania elementu różnicującego, ale na łonie zjednoczenia – gdzie każdy indywidualny czynnik, który ściąga nas do naszej naturalnej kondycji, zmierza ku samozatarciu.

Pojawia się wreszcie pytanie o to, czy ową pneumę należy uważać za miejsce niestworzone w człowieku, a więc za miejsce niejako o naturze Boga. Zdaje się, że nie jest to konieczne – a nawet nie jest to właściwe. O taki pogląd Kościół Rzymski posądził w każdym razie Eckharta, przypisując mu następujące zdanie: W duszy istnieje coś, co jest niestworzone i niestwarzalne. Gdyby cała taka, byłaby wtedy niestworzona i niestwarzalna. Jest to umysł. Taka teoria wykraczała poza ortodoksję (albowiem zamazywała różnicę pomiędzy Stwórcą a stworzeniem) – i jako taka została potępiona w bulli "In agro dominico".

Jakkolwiek tradycyjnie już wstrzymujemy się z ferowaniem wyroków co do tożsamości czy stopnia podobieństwa koncepcji indyjskich do chrześcijańskich (bądź co bądź, mądrzejsi od nas napisali na ten temat tysiące tomów i wciąż jeszcze nie doszli do konsensusu), to jednak musimy podkreślić, że ta ogólna idea oderwania się od ograniczeń "ego" jest obecna także i nad Indusem czy Gangesem. Bede Griffiths porusza ten wątek przy okazji rozważań nad dźnaną, czyli drogą wiedzy: Jest to wiedza pochodząca z góry. Droga do niej wiedzie przez metanoia, przez skruchę, odwrócenie się, powrót do źródła. Musi nastąpić radykalne oderwanie się od jaźni, to znaczy od wszelkiego samolubnego przywiązania do świata, ciała i ego. Jaźn [indywidualna], dźiwatman, musi się poddać5.

Rola najwyższej z władz duszy została uwypuklona dość trafnie także w Bhagavadgicie, gdzie rolę atmana pełni Kryszna, woźnica księcia Ardżuny. Jak pisze Rama Coomaraswamy: Rydwan jest wehikułem psycho-fizycznym, którym – lub w którym – żyjemy się i poruszamy, zgodnie z naszą wiedzą o tym, "kim jesteśmy". Konie to zmysły, lejce to narzędzia kontroli nad tymiż zmysłami. Jeśli koniom pozwoli się na ucieczkę od umysłu, wtenczas rydwan zjedzie na manowce. Ale jeżeli konie są ujarzmione i kierowane przez umysł w powiązaniu z jego wiedzą o Jaźni [Self], tj. atmanem reprezentowanym przez Boga Krisznę, wtedy – i tylko wtedy – podróż będzie biegła właściwym torem. (…) W owej mitycznej alegorii, Kriszna, wyższa i wewnętrzna Jaźń, poucza Ardżunę, wyróżnioną osobowość [identified personality], że ważne jest nie życie i śmierć poszczególnej jednostki, ale raczej wewnętrzny rdzeń, obecny u każdego, ów atman, który musi być poznany6.

Tenże dr Rama przywołuje także buddyjski sposób patrzenia na relację pomiędzy psyche a pneumą. Na zachodzie mówi się często, że buddyzm neguje istnienie indywidualnej duszy. Jest to – ta uwaga nie zaskoczy chyba czytelniak – temat zbyt rozbudowany, by go tu rozwijać. Dość powiedzieć, że buddyzm faktycznie podważa czy to realność, czy raczej "autentyczność" duszy – ale na poziomie "ego" właśnie. Innymi słowy, na tym poziomie człowiek jest li tylko wiązką chaotycznie płynących, splatających się i rozpraszających cech czy przeżyć. Wszelako istnieje także i natura Buddy, która jest naturalnym stanem ciała i umysłu oczyszczonych ze swych nawykowych zamroczeń i która od niepamiętnych czasów (…) była zamglona przez moce niewiedzy, chciwości i złości (jak podobno napisał obecny Dalajlama7).

Widzimy zatem, że słowa o obrazie i podobieństwie nie są bynajmniej przesadą, tym bardziej zaś nie są, jak życzyliby sobie tego niektórzy nowocześni krytycy, przypadkową, poetycko brzmiącą frazą, która przyszła do głowy pasterzom spisującym święte pisma Izraela. Kryje się za nią – podobnie jak np. za jednym, jedynym "JESTEM" z Księgi Wyjścia – cała głębia nauki o wyzwoleniu, metanoi i zbawieniu.

 

Adam Tomasz (Roch) Witczak

 

1Eckhart, "Kazania", Wyd. W Drodze, 1986, str. 390 (Kazanie 69).

2Eckhart, str. 87 (Kazanie 2).

3Eckhart, str. 202 (Kazanie 24).

4Archimandryta P. Deseille, "The Hesychast Prayer in the Orthodox Church", w: R. Coomaraswamy, "The Invocation of the Name of Jesus As Practiced in the Western Church", Fons Vitae 1999. Tłum. autor.

5Cytat za: A. Szyszko-Bohusz, "Hinduizm, buddyzm, islam", Zakład Narod'owy im. Ossolińskich, 1990, str. 70 – 83.

6R. Coomaraswamy, "Psychological Integration and the Religious Outlook", http://traditionalhikma.com/psychological-integration-and-the-religious-outlook-by-rama-p-coomaraswamy-m-d/ – tłum. autor.

7Podobno, ponieważ R. Coomaraswamy, z którego tekstu "Wykorzystanie technik medytacyjnych w psychiatrii" zaczerpnęliśmy ów cytat, nie podaje jego źródła.

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/witczak-na-obraz-i-podobienstwo/feed/ 1 23217
Witczak: Czarny Łoś i Ojciec Gall https://myslkonserwatywna.pl/witczak-czarny-los-i-ojciec-gall/ https://myslkonserwatywna.pl/witczak-czarny-los-i-ojciec-gall/#respond Tue, 26 Jun 2018 05:00:41 +0000 http://46.101.235.190/?p=23182 Fascynacja Frithjofa Schuona religią i kulturą Indian Prerii to fakt powszechnie znany. Tym, którym nazwisko Schuona coś mówi, w zasadzie nie potrzeba go przypominać. Pozostałym jest to zapewne obojętne.

 

Szwajcarski myśliciel reprezentował raczej ten typ osobowości i powołania, który Anglicy określają jako sage – czyli mędrzec; w odróżnieniu od proroka (prophet) czy uczonego (scholar). Schuon nie miał akademickiego wykształcenia religioznawczego, choć niewątpliwie był erudytą-samoukiem. Religioznawstwo porównawcze było dlań zresztą tylko (i aż) narzędziem służącym zgłębianiu metafizyki – co do której sądził, iż skrywa się w ezoterycznym jądrze wielu religii. To przeświadczenie doprowadziło go, jak wiemy, najpierw do formalnego przyjęcia islamu (pomimo że na gruncie filozoficznym punktem wyjścia była dlań tak naprawdę adwajta wedanta), a następnie do uformowania własnej ścieżki sufickiej, w której motywy muzułmańskie przeplatały się swobodnie z nawiązaniami do wierzeń Indian. To, czy w ten sposób wykroczył poza granice nauk Mahometa, nie musi nas to interesować: jest to problem muzułmanów. Niektórzy z nich, jak Seyyed Hossein Nasr, bronią ekscentrycznej tariki Schuona, uważając ją za część islamskiej ortodoksji.

 

Szkoda, że nie wiemy, co o tym wszystkim myślał Eryk Schuon, starszy brat Frithjofa, urodzony w roku 1906, a zmarły w 1991. Przez wiele lat byli ze sobą dość blisko związani, zwłaszcza w pierwszej połowie XX wieku – ale ich losy były diametralnie różne. Obaj niewątpliwie reprezentowali typ kontemplatywny, obu łączyła fascynacja światem Indian. O ile jednak Frithjof dość szybko wkroczył na ścieżkę pluralizmu religijnego, wznosząc gmach swojej koncepcji "transcendentnej jedności religii", o tyle Eryk już w roku 1921 – jako bardzo młody człowiek – wstąpił do zakonu trapistów. Właściwie całą resztę życia spędził w opactwie Notre-Dame de Scourmont w Belgii.

 

Tu na scenę wkraczają dwie inne postaci. Pierwsza to Mikołaj Czarny Łoś (Black Elk) – indiański  szaman z plemienia Siuksów (Lakota), żyjący w latach 1863 – 1950. Jego historia jest dość dobrze znana wśród katolików, nawet w Polsce. W początkach XX wieku nawrócił się, bynajmniej nie jako pierwszy w swoim szczepie, na rzymski katolicyzm. Porzucił profesję magicznego uzdrowiciela, ale nie znaczy to bynajmniej, że odrzucił całą kulturę swego ludu. Jak wiadomo, mało która religia ma takie jak katolicyzm zdolności asymilacji wątków mitycznych, rytualnych czy – choć to oczywiście inne zagadnienie – filozoficznych.

 

Czarny Łoś po nawróceniu został gorliwym katechistą i misjonarzem. Dziś mówi się nawet o postulacie jego beatyfikacji[1]. Spogląda się na tę postać rozmaicie, to znaczy: z dwóch stron, przynajmniej jeżeli chodzi o kwestie, które omawiamy w niniejszym tekście. Jedni podkreślają ortodoksję (katolicką) Czarnego Łosia, jego pełne oddanie sprawie katolicyzmu. Można przecież znaleźć cytaty, w których wprost przyznaje, że chrześcijaństwo jest lepszą religią niż dawne wierzenia Indian, a kult bałwanów należy porzucić. Inni – w tym perennialiści ze szkoły Schuona – koncentrują się na tym, co w jego przesłaniu było uniwersalistyczne, a więc na tym, w jaki sposób Black Elk łączył nową wiarę ze starą kulturą. Tym łącznikiem miałyby być podstawy metafizyczne – fundamentalne prawdy na temat duszy i Absolutu (Ostatecznej Rzeczywistości).

 

Jakkolwiek by nie było, wszyscy są zgodni co do tego, że był człowiekiem pobożnym i wybitnym. W latach 40-tych zwyczaje Indian nie były jeszcze zbyt dobrze znane wśród religioznawców – i to właśnie Frithjof Schuon był tym, który poradził młodemu badaczowi z Uniwersytetu w Montanie, Johnowi Epesowi Brownowi, by ów zainteresował się postacią żyjącego jeszcze wtedy Czarnego Łosia[2]. Brown odnalazł indiańskiego mędrca, zaś owocem ich spotkań była książka "The Sacred Pipe: Black Elk’s Account of the Seven Sacred Rites of the Ogalala Sioux", wydana w roku 1953.

 

O Czarnym Łosiu dowiedział się także brat Schuona, podówczas już oczywiście od dawna będący mnichem. Eryk, zwany Ojcem Gallem, od bardzo dawna żywił wewnętrzne przeświadczenie o własnej tożsamości indiańskiej – co najmniej w sensie duchowego pokrewieństwa. Śnił o prerii i interesował się obyczajami Lakotów, pędząc przy tym życie zakonnika w przedsoborowym (jeszcze) klasztorze. Gdy John Epes Brown odwiedził Europę, zaprzyjaźnił się z bratem Frithjofa Schuona, ten zaś zwierzył mu się ze swoich obsesji i poprosił o możliwość kontaktu listownego z Czarnym Łosiem.

 

Indiański szaman, bardzo wyczulony na znaki, symbole, zbiegi okoliczności oraz wszelki nadprzyrodzony wymiar życia, był bardzo przejęty całą sprawą. Z początku sądził nawet, że Ojciec Gall może być jego… nieślubnym synem, spłodzonym być może w czasie pobytu Łosia w Paryżu. Nie było to oczywiście możliwe: szesnaście lat różnicy w datach skutecznie blokowało ową hipotezę. Tym niemniej Czarny Łoś zachwycił się belgijskim zakonnikiem. Korespondencyjnie (słowo to brzmi w tym kontekście cokolwiek obcesowo, ale tak było) postanowił przyjąć go do swego szczepu. Eryk Schuon otrzymał imię "Two Men" (Dwóch Ludzi), albowiem było w nim dwóch ludzi: Europejczyk i podświadomy Lakota. Co więcej, Łoś zaadoptował Eryka jako swego syna. Swoją drogą, jego młodszy brat także został – kilka lat później – włączony do plemienia indiańskiego, a nawet do dwóch plemion: Siouxów i Crow.

 

Joe Jackson w książce "Black Elk: The Life of An American Visionary" podaje, iż Ojciec Gall był niezwykle uradowany obrotem spraw, a włączenie do Lakotów przyniosło mu wielki pokój ducha. Co więcej, pozostając w murach opactwa, postanowił – na tyle, na ile pozwalały reguły zakonne oraz ograniczenia religijne – przyjąć indiański tryb życia. Wybudował sobie tzw. sweat lodge, czyli szałas obrzędowy, który rdzennym Amerykanom służy do rytualnych oczyszczeń. W lesie wokół klasztoru wykroił sobie mały obszar, który nazywał swoim "rezerwatem". Ubierał się po indiańsku: nosił piorópusz, mokasyny etc. Do swojego pustelniczego schronienia zaprosił nawet słynnego Herge, twórcę komiksowej postaci Tin-Tina – a nawet wypalił z nim fajkę pokoju (kalumet)[3].

 

Frithjof przeżył brata o siedem lat. Umarł w Bloomington w Indianie, w gronie swoich uczniów. Jego reputacja była już jednak osłabiona, a to co najmniej z dwóch powodów. Pierwszym było pogłębiające się przez lata odstępstwo od islamskiej ortodoksji, uwidaczniające się właśnie w niekłamanym popędzie do religijnego synkretyzmu, który przecież nominalnie krytykował. Sam sobie jednak nań pozwalał, co zapewne wiązało się z drugą kontrowersją: jego rosnącym (i skutecznie wzmacnianym przez wyznawców) przekonaniem o wyjątkowości własnej misji i osoby. Wiązały się z tym zresztą skandale, w szczególności ten największy, obyczajowy – albowiem u progu lat 90-tych Schuona oskarżono o zapraszanie nieletnich dziewcząt do nagich czy też półnagich tańców rytualnych, w których on sam wiódł prym. Trudno powiedzieć, czy jego motywy były z rodzaju tych najniższych. Być może zresztą bardziej smutne jest to, że mogły być "wysokie" – i oparte na jakiejś wątpliwej jakości "mistyce nagości". Albo – metafizyce, jak pewnie sam wolałby rzec.

Eryk Schuon umarł w roku 1991. Niewiele dziś o nim wiadomo, pozostaje więc mieć nadzieję, że jego ostatnie lata były bardziej owocne niż końcowe dni brata. A także – że nie oddalił się od ortodoksji, i to tej ścisłej, katolickiej. Dziś przepastne zasoby wyszukiwarek internetowych wykrywają tylko kilka wzmianek o Ojcu Gallu – wszystkie w kontekście jego brata oraz ich wspólnych indiańskich fascynacji.

 

Adam Tomasz (Roch) Witczak

 

 

P. S. Autor zabierał się do napisania tego krótkiego tekstu już od dawna, ale odkładał rzecz z tygodnia na tydzień, a potem zapomniał o niej zupełnie. Przypomniał sobie na trasie Polskich Kolei Państwowych, zmierzając do stolicy, gdy przypadek sprawił, że pewna nieznajoma osoba przeglądała czasopismo, w którym znajdował się artykuł na temat Czarnego Łosia. Z czego zresztą wynikła sympatyczna rozmowa. Ale, jak pewnie powiedziałby sam Black Elk, przypadków tak naprawdę nie ma. Pozdrawiam!

 

 

 

 

 


[1]Naturalnie w ramach tej struktury, którą niektórzy z naszych czytelników uważają za "Kościół Posoborowy" lub "Nowy Kościół Montiniański".

 

 

 

 

[2]Taką wersję podają w każdym razie entuzjaści Schuona, zwłaszcza członkowie jego sekty. Mark Koslow, były wierny tego zgromadzenia, obecnie ateista i ewolucjonista, twierdzi, że osobiście rozmawiał z Brownem w roku 1991 – i ten w ogóle nie wspominał o udziale Schuona w powstaniu "Sacred Pipe". Koslow uważa, że Brown chciał w ten sposób zamazać przeszłość, wstydząc się dekad, w których postrzegał szwajcarskiego myśliciela jako swojego mistrza duchowego: http://www.naturesrights.com/knowledge%20power%20book/JOSEPH%20EPES%20BROWN,%20BLACK%20ELK,

%20NEIHARDT%20AND%20THE%20SCHUON%20CULT.asp

      

       Nawiasem mówiąc, Black Elk nie był w latach 40-tych postacią całkiem nieznaną: już w 1932 roku ukazała się książka "Black Elk Speaks", opracowana przez Johna Neihardta.

 

 

 

 

[3]Wzmiankę o tym można znaleźć na witrynie klasztoru: http://www.scourmont.be/histoire/08Herge.htm

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/witczak-czarny-los-i-ojciec-gall/feed/ 0 23182
Witczak: O niewzruszoności https://myslkonserwatywna.pl/witczak-o-niewzruszonosci/ https://myslkonserwatywna.pl/witczak-o-niewzruszonosci/#respond Thu, 31 May 2018 16:09:02 +0000 http://46.101.235.190/?p=23129 Niewzruszoność jest bodaj najbardziej charakterystyczną, ale i najtrudniejszą z cech, które widzimy u świętych chrześcijańskich – oraz u wielu tych, którzy w swoich tradycjach są postrzegani jako święci i mędrcy.

Słowa Modlitwy Pańskiej są nam znane tak dobrze, że prawdopodobnie rzadko zastanawiamy się nad dramatyczną wymową tej linijki, która po łacinie brzmi "Fiat voluntas tua", zaś w języku ge'ez "Weikun feqadike". Bądź wola Twoja – są to słowa potężne. Wypowiadamy je bezwiednie, a jednak w całej modlitwie są one najpotężniejszą pieczęcią. Z jednej strony to odwołanie do właściwego porządku rzeczy, do Ordo, Arche lub tego, co Hindus nazwałby Rta (względnie Dharma). Niech będzie tak, jak być powinno. Trzeba jednak spojrzeć na to i z drugiej strony: tak, jak jest, tak być powinno. W pewnym sensie, rzecz jasna. Na określonym poziomie. Innymi słowy, we wszystkim trzeba dostrzec sens i wszystko przetrwać. Na ogół nie oznacza to praktycznej bierności – chodzi o nastawienie wewnętrzne. Jest to jednak na tyle trudne, iż niestosowne byłoby opatrywanie owej uwagi określeniem takim jak np. "po prostu".

Nic tu nie jest "po prostu". W rzeczywistości zbliżenie się do tej postawy jest wynikiem mozolnej podróży duchowej. Jej istotą jest przekonanie, iż powinniśmy zbliżać się do Boga, do Absolutu, do Ostatecznej Rzeczywistości: a ta przecież jest niewzruszona, zawiera się w jednym, jedynym JESTEM.

Mistrz Eckhart nieustannie wraca do motywu niewzruszoności czy też "odosobnienia" (abgeschiedenheit). W sposób typowy dla ascetów i mistyków uskrajnia te pojęcia, stąd istotne jest, byśmy w razie nieporozumień byli w stanie uchwycić wszelkie subtelności. Eckhart pisze na przykład: "Zatem jeśli mnie ktoś zapyta, jak należy rozumieć ubogiego, który nic nie chce, tak na to odpowiem: dopóki ktoś chce ze swojej własnej woli pełnić umiłowaną nade wszystko wolę Bożą, nie jest jeszcze ubogi w tym znaczeniu, o jakim chcemy tu mówić. Taki bowiem ma wolę, z której pomocą chce pełnić wolę Bożą – to zaś nie jest prawdziwe ubóstwo. (…) Dopóki macie intencję pełnienia woli Bożej oraz pragnienie wieczności i Boga, dopóty nie jesteście prawdziwie ubodzy. Bo ubogi jest tylko ten, kto nic nie chce i niczego nie pragnie".

Naturalnie to radykalna apofatyka, język paradoksów, droga mistyka przedzierającego się przez kolejne chmury i zasłony pragnień, wrażeń i myśli ku JESTEM. Jeśli jednak Eckhart pozwala sobie na ów język w kontekście tak cnotliwej rzeczy jak chęć wypełniania woli Bożej, to cóż dopiero powiedziałby o wszystkich naszych pomniejszych intencjach i wyobrażeniach? Rzeczywiście, w wielu innych miejscach Mistrz cierpliwie tłumaczy, iż "człowiek całkowicie poddany woli Bożej, nie chce niczego poza Bogiem i jego wolą. Gdyby był chory, nie chciałby być zdrowy. (…) Jest on wolny i wyzuty z siebie samego, powinien też być oderwany od wszystkiego, co ma otrzymać".

Nie trzeba tego postrzegać jako nawoływania do jakiejś upiornej, wyniszczającej ascezy, praktykowanej na planie psycho-fizycznym. Oczywiście jest to dopuszczalne, niekiedy zalecane – na pewnym etapie życia i dla niektórych jednostek. Tak na przykład Henryk Suzo, uczeń Eckharta, przez lata podążał właśnie drogą bólu i doczesnego wyrzeczenia. Sam jednak Eckhart stosunkowo rzadko mówi o cierpieniu (acz w żadnym razie nie neguje tej ścieżki, a nawet przyznaje, iż cierpienie jest "najszybszym zwierzęciem, jakie was może donieść do tej doskonałości"). Ostatecznie jednak jego droga jest raczej drogą dźnany, by użyć terminu indyjskiego – drogą poznania, oświecenia, wyciszenia. A jest to wyciszenie przede wszystkim wewnętrzne: "Kto jest rzeczywiście dobry, jest taki we wszystkich miejscach i w każdym towarzystwie. (…) Dobry ma bowiem zawsze przy sobie Boga, a kto jego ma prawdziwie, ten ma Go wszędzie, zarówno na ulicy i wśród ludzi, jak w kościele, pustelni czy celi klasztornej".  Powyższe nie oznacza oczywiście zwolnienia z prawa moralnego, co zresztą podkreśla i sam Eckhart (choćby w Kazaniu 29).

Jak już powiedzieliśmy, te same lub podobne intuicje znajdujemy także w innych religiach i tradycjach. Dobrym przykładem może być tu sufizm. Jeśli weźmiemy do rąk np. "Traktat o sufizmie" Abu al-Qasima al-Qusayriego, to zobaczymy, że liczy on sobie ponad 50 rozdziałów, z których większość przynajmniej pośrednio dotyka problematyki niewzruszoności.

Spójrzmy: "I powiedziano: ufność polega na tym, iż obfitość równa jest u ciebie niedostatkowi. (…) Abu Utman al-Hiri powiedział: ufność jest to poczucie wystarczalności w Bogu wraz z całkowitym zdaniem się na niego".

Ta cecha "świętej obojętności" (wewnętrznej) tkwi u podstaw sufizmu: "Sufi jest tym, którego nic nie może zamącić i przez którego wszystko staje się oczywiste. I powiedziano: sufi jest to ten, kogo nie nuży żadne poszukiwanie i kogo nie męczy żadna sprawa.

W innym miejscu "Traktatu" czytamy o "zaniku zróżnicowania przez jego serce między rzeczami", kiedy to "stają się dla niego jednakowe niebezpieczeństwa rzeczy przypadkowych i przemijających". To właśnie jest wolność.

Słowa te brzmią porywającą, ale w swojej istocie nie są łatwe. Zapewne, ani sufi, ani Eckhart, nie potępiają nikogo, kto modli się o to i tamto (jak powiedziałby niemiecki Mistrz) lub też troszczy się w roztropnym zakresie o doczesny dostatek tudzież o komfort swoich stanów psychicznych. A jednak zawsze aktualne jest to zaproszenie do kroku dalej: do tego obszaru, na którym – jak pisze al-Qusayri – "odwróciła się moja dusza od świata doczesnego, więc stały się równoważne dla mnie jego kamienie i jego złoto".

Zapewne jest to etap, na który nikogo nie wolno wciągać siłą czy perswazją. Skomplikowane zjawiska grają tu swoją symfonię, nieraz przez długi czas pełną dysonansów i fałszów. Właściwe wydaje się raczej myślenie, iż krocząc wytrwale zwykłą drogą ufnej wiary i pełnienia uczynków w pewnym momencie zdamy sobie sprawę z tego, iż jesteśmy na nowej drodze, tej ostatecznej.

"I powiedziano do As-Sibliego: Czyż nie wiesz, iż On jest Miłosierny? Odpowiedział: Tak, ale odkąd poznałem Jego miłosierdzie, nie prosiłem Go, aby się nade mną zmiłował".

 

Adam Tomasz (Roch) Witczak

 

 

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/witczak-o-niewzruszonosci/feed/ 0 23129
Witczak: Jestem https://myslkonserwatywna.pl/witczak-jestem/ https://myslkonserwatywna.pl/witczak-jestem/#comments Mon, 02 Apr 2018 06:23:58 +0000 http://46.101.235.190/?p=22867

Zmarnowane okazje bolą również wtedy, gdy dostrzega się je u innych, zwłaszcza gdy leży nam na sercu dobro osób postronnych. Bywa tak, że mamy – przynajmniej przez kilka chwil, potem ta werwa mija – palącą chęć wypowiedzenia się akurat w takich okolicznościach, w których wszelki dobry obyczaj nakazuje milczenie. Na przykład – w trakcie kazania.

Oto poczciwy zapewne ksiądz, który postanowił przybliżyć wiernym jednej z górnośląskich parafii sens Bożego Imienia. Jak pamiętamy, zostało ono objawione Mojżeszowi i okazało się zaskakująco proste: JESTEM. Nasz kapłan przeprowadził swą egzegezę w sposób typowy dla czasów współczesnych, starając się przekonać słuchaczy, iż w pierwszym rzędzie chodzi tu o bliskość Boga, o jego przyjaźń z człowiekiem. Otóż owo "JESTEM" miałoby znaczyć domyślnie "Jestem (z wami)", "Jestem (z Tobą)", "Jestem – więc się nie lękaj".

Naturalnie nie ma w tej interpretacji nic heretyckiego (tak przynajmniej podejrzewamy, nie mając oczywiście kompetencji magisterialnych, niemniej polegając na zdrowym rozsądku i podstawowej wiedzy). Znamienne jest jednak to, że zagadnienie zostało sprowadzone tylko do owego jednego aspektu. Intencja była zapewne szczytna, ale wymowa niepotrzebnie antropocentryczna i upraszczająca zagadnienie.

A przecież to jedno słowo mogłoby uchodzić za kwintesensję Biblii, teologii czy religii w ogóle. W dodatku da się to stosunkowo wiarygodnie wyjaśnić. Sceptyk może powiedzieć, że chrześcijanie (czy też katolicy) mają skłonność do budowania niezwykle złożonych konstrukcji na bazie wątłych przekazów biblijnych. Na przykład z relatywnie nielicznych wzmianek o Maryi czy aniołach wznosi się potężne gmachy mariologii czy angelologii, produkując mocą ratio (i rozmaitych przeczuć) kolejne serie wniosków, czasem wspieranych wiedzą z zatwierdzonych objawień. Taki zarzut można zapewne stosunkowo łatwo obalić (zostawmy to fachowcom vel mędrcom), natomiast przytaczamy go tylko po to, by podkreślić, że w przypadku Tetragramatonu jest on zupełnie nieadekwatny.

W tym jednym słowie ujawnia się cała koncepcja Boga – ta, którą znamy z objawienia i w gruncie rzeczy ta, do której rozmaitymi drogami dochodzili tradycyjni filozofowie z wielu zakątków świata, od Aten po Benares. Zauważmy, że Bóg nie przedstawia się żadnym atrybutem, który wydawałby się naturalny – szczególnie komuś, kto przyjmuje rozmaite ewolucjonistyczne koncepcje historii religii i wyobraża sobie, że święte księgi to tylko (tyleż cenny, co naiwny) zapis legend opowiadanych przez szamanów pustynnych plemion. Bóg nie mówi, że jest "Gromowładny", "Litościwy" czy "Mądry", nie przedstawia się nawet jako "Wielki" czy "Wszechmocny". Oczywiście tego rodzaju określenia przewijają się w Starym Testamencie, a np. tradycja islamska wylicza aż 99 cech Boga (i chyba ze wszystkimi możemy się zgodzić z perspektywy chrześcijańskiej). Ale w tym konkretnym momencie, gdy pada pytanie graniczne, gdy następuje swego rodzaju Ujawnienie, Bóg w języku ludzi znajduje tylko jedno (w miarę?) adekwatne słowo: EHJEH. JESTEM.

Nic więcej. Zapytajcie współczesnego uczonego, co było przed Wielkim Wybuchem. Okaże się zapewne, że "to pytanie nie ma sensu", że nie było "przed", bo nie było czasu. Ewentualnie: że nasz Wszechświat mógł powstać z innego – i tak dalej. Nie chodzi nam tu o deprecjonowanie nauki z jakichś pozycji fundamentalistycznych, w żadnym razie. Po prostu za każdym razem to wyjaśnienie jest mało zadowalające. Mamy ochotę pytać jak przekorny siedmiolatek, zapętlając nasze "dlaczego" lub domagając się, by ktoś nam te niezwykłe fakty zobrazował, uczynił je zrozumiałymi.

Kościół naucza, że "przed" był tylko Duch Boży, unoszący się nad wodami. Rzecz jasna to jest pewna metafora: tak naprawdę wód jeszcze nie było. A więc: Duch Boży. Jeśli zabrniemy "zbyt daleko" w osobowe pojmowanie Boga, jeżeli sprowadzimy to ujęcie do jakiejś wizji mitycznej, którą następnie zaczniemy traktować dosłownie, wtenczas nie dojdziemy do niczego sensownego, poza obrazem siwobrodego starca, zabawiającego się w niebiańskim pałacu szklaną kulą, w której pływa Wszechświat.

Ale Bóg, podkreślmy to raz jeszcze, nie przedstawił się jako "Wódz", "Starzec", "Pan Burz", "Władca Oceanu" czy "Wielki Myśliwy". To byłoby ograniczenie. Kłóciłoby się to z "ostatecznością" Boga, z tym, że jest – z samej definicji – "wszech…". Moglibyśmy wówczas pytać: jeżeli jest Panem Burz, to co z innymi żywiołami? Jeśli jest patronem myśliwych, to kto zajmuje się rzemieślnikami? Jeśli jest Miłością, to co z odwagą, roztropnością, pokorą i innymi cnotami?

A więc zostaje nam tylko to nagie, proste: JESTEM. Coś absolutnie fundamentalnego, nieuchwytnego. Czyste istnienie – i zresztą nawet to istnienie możemy pojąć tylko per analogiam. Bo przecież Bóg nie istnieje w czasie, nie miewa nastrojów, nie ma złych i dobrych dni. Jest tak dlatego, że Bogiem nazywamy właśnie ten byt, który z tych wszystkich atrybutów musi być ogołocony, jeżeli nie ma stać się bożkiem. Eckhart pisze: "Kiedy mówię, że Bóg jest dobry, dodaję mu coś" – a przecież Bóg jest jednością i stąd inne zdanie Mistrza: "Jedność jest czymś bardziej czystym niż dobroć i prawda".

Ów dobrotliwy kapłan, o którym wspomnieliśmy na początku, uzasadniał swoją interpretację biblijnego fragmentu faktem, iż w języku hebrajskim słowo "jestem" jakoby zawsze jest relacyjne. Być może, ale zauważmy, że w praktyce to samo można powiedzieć o języku polskim, a być może również o dowolnym innym. Jeżeli mówimy "jestem", to niemal zawsze słowo to stanowi skrót myślowy od "jestem obecny", "jestem tutaj", "jestem taki lub owaki". Czyste "jestem" zdaje się abstrakcyjnie: wyraża ono właściwie tyle, że żyjemy, ale większości z nas ta konstatacja zdałaby się banalna. Żyjemy: tego nie trzeba nawet wyrażać. Jesteśmy: ale jacy? Od razu szukamy atrybutów i okoliczności. Tymczasem Bóg wyrywa nas z tego sposobu myślenia i definiuje się jedynie poprzez istnienie. To prawda: w tym istnieniu jest wszystko, ale w sposób nieskończony, którego nigdy nie możemy uchwycić.

Pojęcie tego wszystkiego nigdy nie było łatwe. Wiele było ludów "prymitywnych", które nosiły w sobie intuicję bądź wspomnienie tego Najwyższego Bytu: ale nader rzadko go czciły, ponieważ łatwiejsze było zwrócenie się ku bałwanom, z ich wąskimi specjalizacjami, mitycznymi kłótniami i resztą sztafażu. Stąd właśnie ów "deus otiosus" z pism religoznawców.

W kulturach "cywilizowanych" zdarzali się myśliciele, którzy – poza chrześcijaństwem – doszli do podobnej (na gruncie filozoficznym) koncepcji Boga, ale i oni nie zawsze spotykali się z uznaniem. Ramanudża uznał np., że nirguna brahman Siankary jest zbyt odległy od człowieka, że jego nieuchwytność to wręcz przeszkoda dla wiernego. Podobnie sądzili poeci z nurtu bhakti. I choć nie znali lub formalnie nie uznawali historyczności Wcielenia w Jezusie z Nazaretu, to jednak budowali swego rodzaju imitację podejścia chrześcijańskiego: mówiąc o Bogu bliskim człowiekowi, o Bogu, który jest przyjacielem i mistrzem, o Bogu "mocno" osobowym, o łasce i pokucie.

Oczywiście: nic w tym złego, przeciwnie wręcz. Nie zmienia to jednak faktu, że apofatyczna teologia zawsze miała swoje miejsce w dociekaniach mędrców, również w chrześcijaństwie. To podejście zakłada, że Bóg – a wynika to, powtórzmy, nie tylko z objawienia, ale i z wszelkiej sensownej próby określenia definicji Boga – może być opisywany jedynie negatywnie: przez to, czym nie jest. I stąd też u niektórych myślicieli tak często czytamy o "Ostatecznej Rzeczywistości" czy "Absolucie". Bardzo ostrożnie można wkroczyć teraz na grząski grunt i zasugerować, że Bóg to poniekąd owo "wszystko", w czym jesteśmy. Ale uwaga: nie należy tego pojmować jako panteizmu, jako banalnego utożsamienia Boga z Wszechświatem; tym bardziej, jeśli słowo "Bóg" mielibyśmy potraktować tylko jako metaforyczne określenie ogółu tego, co istnieje. Abstrahując już od ortodoksji, powiedzmy wprost, że niczego by to nie wyjaśniało: znów moglibyśmy pytać, tak jak pytaliśmy Hawkinga, "ale skąd się to wszystko wzięło?". Jeżeli więc na ten grunt weszliśmy, to jedynie po to, by zasygnalizować, iż Bóg jest jedynym bytem, który istnieje naprawdę, tj. niezależnie od wszystkiego, nie mając nad sobą niczego w porządku przyczyny czy racji bytu.

Znów zacytujmy nieocenionego Eckharta: "Wszystkie stworzenia zawierają w sobie negację, ponieważ jednego stworzenie mówi, że nie jest drugim. (…) Bogu zaś właściwa jest negacja negacji. Jest On jednością i zaprzeczeniem wszystkiego innego, gdyż poza Nim nic nie istnieje. Wszystkie stworzenia są w Bogu"  (zauważmy jednak, że Eckhart nie twierdzi, iż każde stworzenie jest Bogiem albo że wszystkie razem Bogiem).

Na tym się zatrzymajmy, nie wchodząc w subtelne i skomplikowane dywagacje na temat dualizmu, monizmu, nie-dualizmu czy panenteizmu.

Zobaczmy, jak o Bogu pisał Pseudo-Dionizy Areopagita: "…nie istnieje ani słowo, ani imię, ani wiedza o Nim; nie jest ani ciemnością, ani światłością, ani błędem, ani prawdą; nie można o Nim niczego zaprzeczać ani nic pewnego twierdzić, bo twierdząc o Nim lub zaprzeczając rzeczy niższego rzędu, nic o Nim ani nie stwierdzamy, ani nie zaprzeczamy. Ta najdoskonalsza i jedyna Przyczyna wszystkiego jest bowiem ponad wszelkim twierdzeniem i ponad wszelkim zaprzeczeniem: wyższa nad to wszystko, całkowicie niezależna od tego wszystkiego i przekraczająca wszystko"

Zaiste, to słowa podobne do tych, które Siankara w jednym ze swych hymnów wkłada w usta Ostatecznej Rzeczywistości, którą nazywa Śiwą:

"Nie jestem umysłem ani intelektem / nie jestem myślą ani samoświadomością / nie jestem słuchem, smakiem, zapachem lub wzrokiem / nie jestem eterem, ziemią, ogniem czy powietrzem / jestem czystą Inteligencją i Błogostanem (…) Nie odczuwam niechęci ani przywiązania, chciwości czy chęci zmiany / nie odczuwam dumy czy zazdrości / nie mam obowiązków, ciekawości, pożądań / nie żywię nadziei na wyzwolenie / jestem czystą Inteligencją i Błogostanem (…) Nie znam śmierci, zwątpienia czy względu na kastę / nie mam ojca i matki, nigdy się nie urodziłem / nie mam przyjaciół, krewnych, mistrzów, wyznawców / jestem czystą Inteligencją i Błogostanem (…) Jestem nieokreślony, bez formy / wszechobecny i przekraczający zmysły".

A teraz Eckhart, po raz kolejny: "Mistrzowie niezbyt bystrego umysłu mówią, że Bóg jest czystym bytem, tymczasem On wznosi się ponad byt tak wysoko, jak anioł nad komara. (…) Bóg nie jest ani tym, ani tamtym.

Nie miejsce tu, by rozstrzygać, czy Siankara, Eckhart i Pseudo-Dionizy zgodziliby się we wszystkich swoich dalszych refleksjach, gdyby przyszło im ze sobą rozmawiać. Powszechny i zapewne słuszny jest pogląd, iż chrześcijańska apofatyka nie oznacza ani nihilizmu, ani panteizmu, ani koncepcji Boga obojętnego na świat czy Bóstwa bezosobowego – a jest jedynie uświadomieniem sobie przez wiernego własnej ograniczoności i próbą oddania tego, iż Bóg zawsze we wszystkim jest "ponad". Trudno byłoby nam oceniać – nie ma zresztą teraz takiej potrzeby – czy myśl indyjska, zresztą bardzo różnorodna, prezentuje analogiczne podejście. Jeżeli ją przywołaliśmy, to po to, by podkreślić, że owe apofatyczne refleksje mają głębokie (albo – szerokie) umocowanie.

O tym samym, o owej zupełniej prostocie, o niewzruszoności JESTEM pisał Eckhart w swoim traktacie o odosobnieniu: "(…) w tym nieporuszonym odosobnieniu Bóg trwał od wieków i trwa nadal. A kiedy stwarzał niebo i ziemię, Jego nieporuszone odosobnienie dotknęło to tak mało, jakby się nigdy nie pojawiło żadne stworzenie. (…) Tak więc, kiedy On się gniewa albo wyświadcza jakieś dobro, wtedy my się zmieniamy, podczas gdy On pozostaje niezmieniony. Podobnie blask słońca drażni oko chore, a cieszy zdrowe, choć sam w sobie pozostaje taki sam".  A w jednym z kazań, wcześniej już cytowanym: "Poza nim istnieje tylko nicość". Ale równocześnie w innych miejscach Eckhart powiada, iż to właśnie Bóg jest Nicością. Tak, to właśnie paradoksy apofatyki. Paradoksy Ostatecznej Rzeczywistości.

Jeżeli ktoś spróbuje wyobrazić sobie, że przed stworzeniem (czy też przed "Wielkim Wybuchem") nie było nic, to niechybnie poczuje się skonfundowany. Oczywiście wyobrażenie sobie Tego, co wówczas istniało, jest prawdopodobnie równie trudne, ale mimo wszystko bardziej zrozumiałe. To coś w rodzaju koniecznego założenia. Można podejść zresztą do tego inaczej: nie poprzez próbę opisu rozpoznanego już Boga, ale poprzez przyjęcie, iż Bogiem jest właśnie To Jedno, które było "przed" każdym "przed" i które jest "poza" wszystkim. Rzecz jasna, to ostatnie nie znaczy, że owa Jedność ulokowana jest w jakimś miejscu poza światem; wówczas byłaby w owym miejscu zawarta, mniejsza od niego, zależna od niego – i nie spełniałaby definicji Ostateczności. Bóg zawsze się nam wymyka, jak w opowiadaniu "Wigilia" Dino Buzzatiego.

Na koniec zwróćmy uwagę na początek Modlitwy Pańskiej. By zadośćuczynić naszej skłonności do egzotyki i twórczo ją wykorzystać, zanurzmy się w starożytności, posługując się etiopskim językiem liturgicznym geez:

– Abune ze’besemayat – "Ojcze Nasz, któryś jest w niebie". A zatem tu mówimy o ojcostwie Boga. W pewnym sensie i ten fragment można włączyć w nasze apofatyczne rozważania, biorąc pod uwagę to, co mówiliśmy o "istnieniu stworzeń w Bogu". Tym niemniej zupełnie naturalna i zrozumiała jest "bhaktyjska" (wrażliwym zwracamy uwagę na cudzysłów) interpretacja, w której koncentrujemy się na bliskości Boga, na jego więzi, trosce i opiece. Nowocześni egzegeci lubią nawet upierać się, iż owo "abba" to bardziej "Tata" niż potężny "Ojciec", ale to już inna sprawa.

– Yitqedes simike – "Święć się imię Twoje". Ale jakie to imię? To właśnie proste, odwieczne JESTEM. Odnotujemy, że modlitwę przekazał nam ten, którego imię było jedynie minimalnie bardziej złożone: "JESTEM" ZBAWIA, bo tak się tłumaczy konstrukcję "Jehoszua". A więc to drugie Imię niejako odsyła do pierwszego. Do czystego istnienia, przed stworzeniem czegokolwiek, przed zaistnieniem czasu. Do Opowiedzi na każde kolejne "Ale co dalej? Co wcześniej? A skąd to?". Do tego, co z definicji jest tą Odpowiedzią i musi nią być, nawet jeżeli nie jesteśmy w stanie jej w pełni zrozumieć. Nic w tym zresztą dziwnego: gdybyśmy mogli obyć się bez aksjomatów, bez pewnych zdroworozsądkowych założeń, gdybyśmy sami byli w stanie udzielić każdej odpowiedzi i ją pojąć, to właśnie my bylibyśmy Bogiem.

Nikogo nie namawiamy w żadnym razie, by oderwał się od "bhaktyjskiej" pobożności, tak przecież dla nas naturalnej: od modlitw do każdej z Trzech Osób, do Matki Bożej i świętych, od modlitw we wszelkich godziwych, choćby i przyziemnych intencjach. Warto jednak choćby od czasu do czasu spróbować kontemplacji owego ostatecznego JESTEM. Eckhart zachęca nawet, by nie modlić się o nic konkretnego, by nie mieć żadnej intencji – poza jednym z kolejnych wersów Modlitwy Pańskiej: "Weiqun fekadike", by ująć rzecz w naszym ulubionym języku.

 

Adam Tomasz (Roch) Witczak

 

 

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/witczak-jestem/feed/ 1 22867
Witczak: Komboskion (część 2) — Środa popielcowa https://myslkonserwatywna.pl/witczak-komboskion-czesc-2-sroda-popielcowa/ https://myslkonserwatywna.pl/witczak-komboskion-czesc-2-sroda-popielcowa/#respond Wed, 14 Feb 2018 03:15:01 +0000 http://46.101.235.190/?p=22030 Post – rozumiany szeroko jako wyrzeczenie, wyciszenie i rezygnacja z wygód towarzyszących codziennemu, niefrasobliwemu życiu – znaleźć możemy prawdopodobnie w każdej religii. Przybiera on różne formy, czasami inne niż w chrześcijaństwie, niekiedy wypaczone. Podstawowe techniki pozostają jednak te same: umiarkowanie w przyjmowaniu pokarmów przechodzące w radykalną wstrzemięźliwość; kontrola słów aż do fazy zupełnego milczenia; umartwianie ciała poprzez (niekoniecznie drobne) niewygody, takie jak ograniczanie snu, spanie na gołej ziemi, korzystanie jedynie z zimnej wody, noszenie zgrzebnego stroju, pozostawanie w bezruchu czy wręcz zadawanie sobie bólu.

Wszędzie na świecie ludzie zastanawiający się nad tajemnicą istnienia i poszukujący wyzwolenia z podłości doczesnej egzystencji potrafili zauważyć, że droga do Absolutu, do Ostatecznej Rzeczywistości, do Boga – wiedzie przez post. Dla jednych będzie to post rytualny, tymczasowy, podejmowany w określonych porach roku i momentach życia, inni zdecydują się na pełną ascezę, jak chrześcijańscy eremici pustyni czy Hindusi wkraczający w dwa ostatnie etapy życia człowieka pobożnego: wanaprasthę sannjasę.

Stojąc na gruncie pewności naszej wiary chrześcijańskiej (czy też katolickiej), nie będziemy osądzać motywacji ludzi z innych tradycji ani też dociekać – przynajmniej nie w tych krótkich uwagach – co sprawiło, że dotarli do wniosków tak zbliżonych. Dobry duch, Duch Święty, może natchnąć każdego, a zły duch może pogodzić się z cząstką dobra, by tym skuteczniej zwodzić człowieka. I wreszcie, człowiek posiada własne władze ciała i umysłu. Niewykluczone zatem, że rozum i intuicja same wystarczą do tego, by w naturalny sposób zauważyć pewne rzeczy.

Istotne jest to, by post miał właściwy wymiar – to znaczy taki, który transcenduje adepta, a więc wznosi go wyżej, ponad zasłonę doczesności. W praktyce postnej, tak samo jak i modlitewnej, nie wolno zatrzymywać się na tym, co powierzchowne. Powierzchowne są korzyści zdrowotne, ale to samo można powiedzieć o korzyściach psychicznych. Sensem postu chrześcijańskiego nie jest sama tylko satysfakcja z ujarzmienia popędów, opanowania ciała i kierowania myślami. To także jest etap powierzchowny, a skoro fakt ten zauważyli jogini i mnisi buddyjscy, to tym bardziej powinniśmy my.

Moglibyśmy rzec, że na pierwszym miejscu ex aequo stoją pokuta (co jest prawdopodobnie charakterystyczne właśnie dla chrystianizmu) i zjednoczenie z Bogiem. Pokuta nie jest dziś traktowana poważnie, ponieważ współczesnym teologom wydaje się, iż obraz Boga wierzyciela, który żąda spłaty długu, to obraz nie tylko zbyt surowy, ale i w pewien sposób naiwny, rzekomo deprecjonujący autentyczny majestat Absolutu. Oczywiście, jeżeli nasze postrzeganie tych spraw stanie się zbyt dosłowne, jeśli skoncentrujemy naszą uwagę na próbach zmierzenia ciężaru naszych grzechów i intensywności naszej pokuty, wówczas dojdziemy najwyżej do skrupułów lub pustego formalizmu. Nie zmienia to jednak faktu, że pokuta jako spłata długu jest bardzo tradycyjnym i archaicznym motywem chrześcijańskim. Bóg wie najlepiej, jak to mówią muzułmanie – i będzie wiedział, w jaki sposób nas rozliczyć.

Ale są przecież i tacy, którzy pokutują zgoła nadmiarowo – święci od dzieciństwa, żałujący już nie tylko swoich drobnych niedoskonałości, ale i wstawiający się za grzechy całego świata. Z jednej strony, to poświęcenie dla innych, kontemplacja w imię tych, którzy „nie wiedzą, co czynią”, a jednak prosimy, by im przebaczyć. Z drugiej, tak czy inaczej poza pokutą post jest po prostu drogą oczyszczenia. Nie fizycznego i psychicznego, czy też emocjonalnego – to tylko środki, narzędzia. Bez pojęcia Boga i transcendencji asceza ta będzie jedynie manipulacją na poziomie prakriti, w jakiejś mierze – rodzajem magii, może nawet środkiem wiodącym na manowce pychy.

 

 Adam Tomasz (Roch) Witczak

 

za: legitymizm.org

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/witczak-komboskion-czesc-2-sroda-popielcowa/feed/ 0 22030
Witczak: Bluźnierstwo dziwnie skarane albo diabelskie swaty https://myslkonserwatywna.pl/witczak-bluznierstwo-dziwnie-skarane-albo-diabelskie-swaty/ https://myslkonserwatywna.pl/witczak-bluznierstwo-dziwnie-skarane-albo-diabelskie-swaty/#respond Thu, 25 Jan 2018 23:22:57 +0000 http://46.101.235.190/?p=22316 Jest rzeczą znamienną, ale i niespecjalnie zaskakującą, że współczesnemu czytelnikowi trudno będzie z pełną (a choćby i niepełną) powagą traktować historie zawarte w tej niepozornej książeczce. A przecież każda z nich została napisana ku przestrodze i napomnieniu czytelników, dla poratowania zagrożonych dusz, błądzących we mgle i zewsząd kuszonych przez siły nieczyste.

Ba, większa część tych krótkich opowiastek jest dobrze udokumentowana – lub przynajmniej sprawia takie wrażenie. Nie zostały one pomyślane jako fikcja literacka. Przeciwnie, dziś znalazłyby swe miejsce w katalogu newsów z kraju i ze świata, przynajmniej w rubryce z niewyjaśnionymi, ale jednak potwierdzonymi sensacjami.

Historie dziwne i straszliwe to wydana w 1991 roku kolekcja historii zaczerpniętych z pism wydawanych w latach 1695 – 1728 przez polskich jezuitów. To czasy Polski stopniowo pogrążającej się w rozkładzie politycznym i gospodarczym, a równocześnie w barokowej dewocji – kwiecistej, niekiedy histerycznej, pełnej cudownych zjawisk, chwalebnych i bolesnych ekstaz, opowieści o rogatych diabłach, nieszczęsnych potępieńcach i statecznych świętych, ingerujących w codzienność tego padołu łez.

To, że dziś większość z nas – poza tymi, którzy autentycznie nagną swoją wolę i percepcję – patrzy na te relacje i egzempla kaznodziejskie z przymrużeniem oka, nie jest oczywiście niczym niezwykłym. Szczególne jest jednak i to, że te małe arcydziełka straciły swoją moc oddziaływania już w pół wieku po tym, jak wydano ostatnie z nich, a może i wcześniej. W następnym stuleciu budziły już tylko konsternację lub pobłażliwą sympatię przemieszaną z politowaniem. Naturalnie to wszystko za sprawą Oświecenia i prądów zeń się wywodzących, jak pozytywizm czy scjentyzm. Romantycy mogli oczywiście opowiadać się przeciwko jednostronności osiemnastowiecznych les philosophes, ale zapewne nawet i oni nie byli w stanie traktować ludowych podań czy średniowiecznych legend dosłownie.

A przecież historyjki, o których mówimy, pomyślane były jako lektura, którą należy odczytywać dosłownie, niczym wiadomości z gazety. Czy odnosiło to zamierzony rezultat? Prawdopodobnie tak, jeśli wziąć pod uwagę klimat umysłowy owej krótkiej epoki. W każdym razie jezuiccy autorzy sądzili najwidoczniej, że takie podejście jest najskuteczniejsze, skoro wytrwale je uskuteczniali przez kilka dekad. Czynili to zresztą w ówczesnej manierze literackiej, a więc stylem soczystym, pełnym makaronizmów, w którym kwiecistość i dziwaczna rozwlekłość w jednej chwili mogły zmienić się w dysonansowo brzmiącą lakoniczność.

Współczesny umysł ma problemy z wiarą w cuda. Katolicy, chrześcijanie czy w ogóle ludzie religijni potrafią jeszcze wierzyć w nadprzyrodzone ingerencje Opatrzności na większą skalę – ale pod warunkiem, że działo się to dawno, a najlepiej "dawno i nieprawda", in illo tempore, w czasach mitycznych. A jeśli nawet akceptujemy zjawiska tego rodzaju – np. uzdrowienia w Lourdes, opętania czy widzenia wizjonerek – to żądamy, by były możliwie mało ostentacyjne, wpasowane w nasze normy estetyczne i kulturowe, wolne od groteski. Dopuszczamy myśl, że nabożna niewiasta ujrzała Chrystusa czy jednego ze świętych w czasie wizji – i wyobrażamy sobie, że musiało być to coś mglistego, nieopisywalnego, tajemniczego. Odczulibyśmy jednak zażenowanie, słysząc opowieść o świętym Ignacym, który wszedł przez okno do mieszkania pewnego niegodziwca, szkalującego jezuitów, po czym – mówiąc językiem dzisiejszej młodzieży – "wypłacił mu tak srogiego liścia", że ślady świętych palców pozostały na gębie bluźniercy przez dobrych kilka dni.

To nie przystoi świętemu, powiedzielibyśmy – to niedorzeczne, nie licujące z powagą i głębią Opatrzności, z nieopisywalnością Tajemnicy. Inny przykład: potrafimy jeszcze uwierzyć w opowieść o nagłym uzdrowieniu czy pomyślnym 'zbiegu okoliczności', które wydarzyły się jakoby za wstawiennictwem tego czy owego świętego. Ale co powiedzielibyśmy, czytając w newsach krajowych, gdzieś między Żubrem Wielkim Polakiem, zastrzelonym przez Niemców, a kolejną wpadką Ryszarda Petru, historię o świętym Ignacym, który jak stał, tak wychylił się z obrazu w kaplicy jednego obywatela i zapewnił, że pomoże mu w zbrojnej rozprawie z wrogami szykującymi się do zajazdu?

Och, święci tak nie robią, nie dziś, kiedy… kiedy wiemy, że tak nie robią. Kółko się zamyka. To jak z dżemem w "Alicji w Krainie Czarów" – dżem jutro, dżem wczoraj, ale nigdy dżem dzisiaj. Takie historie nie mają prawa się dziać, może w czasach Izajasza czy Jonasza, ale nie tu i teraz. Oczywiście, istnieją opętania, to wygląda strasznie, ale niepodobna sądzić, by wieczorami u występnych grzeszników zjawiał się diabeł w pruskim fraczku, z różkami i ogonem wystającym znad zadu. Modlimy się za zmarłych i dopuszczamy myśl o duszach czyśćcowych, które od czasu do czasu mają tu coś do przekazania; ale 'łamiąca wiadomość' o pobożnym nieboszczyku, który przez rok zwykł w każdą niedzielę wychodzić z trumny w odświętnym stroju, by uczestniczyć w mszy świętej i wynagradzać krzywdy, które wyrządził za życia – zostałaby przez nas uznana za antyreligijny żart w złym guście.

Gdy czytamy o młodych ludziach, którzy zginęli w wypadku samochodowym, wracając z dyskoteki w Wielki Piątek czy Wigilię Bożego Narodzenia, chodzi nam po głowie myśl, że to nie był przypadek… A gdybyśmy przeczytali, że w Sosnowcu czy Elblągu Opatrzność zamieniła miejscowego antyklerykała w psa? Nawet nie chciałoby się nam sprawdzać wiarygodności źródła.

Tak właśnie myśli większość z nas, nawet jeśli uważamy się za katolików, konserwatystów, albo wręcz tradycjonalistów czy reakcjonistów. Przyznajmy się do tego. A przecież świat, w którym powstały owe jezuickie historyjki, był dla ówczesnych światem tyleż namacalnym i realnym, co magicznym, cudownym i baśniowym. Te dwa aspekty rzeczywistości nijak się nie wykluczały – po prostu przeplatały się ze sobą. Wyplatanie łapci z łyka, przeliczanie dukatów w domu kupieckim czy ładowanie pakuł do armat – to były rzeczy prozaiczne; ale w każdej chwili mógł w nich pomóc czy przeszkodzić święty, diabeł, anioł, potępieniec czy nieborak odsiadujący karę w czyśćcu.

David Tibet, abstrahując od wszystkiego, co można mu zarzucić, powiedział kiedyś: "Podoba mi się zestawienie rzeczy wielkich z małymi. Nadchodzi apokalipsa, ale dzieci wciąż się rodzą, zbliża się pora kolacji. Kiedy słyszymy pukanie do drzwi, nigdy nie możemy być pewni, czy to listonosz, czy może Chrystus".

Tak, drodzy czytelnicy. Skąd ta pewność, że dziś Piekła i Niebiosa zmieniły zwyczaje, dostosowując się do naszych przeintelektualizowanych wyobrażeń o dobrym smaku i należytej powadze Ostatecznej Rzeczywistości? Oby nie. Jesteśmy przecież tylko małymi, niesfornymi istotami. Wielu z nas sowity 'liść' od świętego Ignacego pomógłby lepiej niż niejedne rekolekcje, o dyskusjach internetowych nie wspominając.

Historie dziwne i straszliwe. Jezuickie opowieści z czasów saskich, Verba, Chotomów 1991.

 

 

A oto kilka przykładowych historii:

Upomnienie od św. Ignacego

Przy dworze książęcia Ostrowskiego Konstantyna był niejaki Przylicki, który po śmierci książęcia wiele kalumnij prawił przeciwko s. Ignacemu i jego zakonowi, ale nie cierpiał mu tego święty długo.

Albowiem nocy jednej, która nadzwyczaj pogodniejsza była, widzi kalumnijator przez okno wchodzącego świętego Ignacego i mówiącego:

– A znasz mnie? Jam jest Ignacy. Pytam cię o racyą, z jakiej zakon mój takiemi obelgami, kalumnijami szpecisz.

Co mówiąc, tak straszny wyciął mu policzek, że wszystkie palce na bluźnierskiej gębie zostały, które przez kilka dni znaczne były, który policzek dawszy, przydał święty:

– Popraw języka i obyczajów, czego jeżeli nie uczynisz, wiedz, że mizerną zginiesz śmiercią.

Ale zły i zajadły człek nie tylko nie ukrócił szarpiącego honor języka, ale go jeszcze bardziej wysforował. Niedługo mu to dysymulowano. Zwadziwszy się bowiem z Władysławem Stadnickiem, gdy się do pojedynku gotował, od chłopca służebnego nożem pchnięty, bez dyspozycji umarł.

Którego gdy do kościoła prowadzono trupa, cudem bożem trumna z zmarłym spadła i w sprośny rynsztok wleciała, gdzie utopionego trupa ledwie naleziono i miasto kościoła w polu pogrzebiono, z urąganiem i pośmiewiskiem ludzi, na taką kaźń bożą patrzących i mówiących, że nie godzien innego pogrzebu tylko tak szpetnego, który tak piękny zakon śmiał kalumnijami szpecić.

 

Pobożny nieboszczyk

Roku 1544 cudowną widział scenę kościół katedralny poznański. Wawrzyniec Powodowski, naprzód kawaler maltański, potym dla konserwacji familiji sześciu dzieci ociec, umiera, w kaplicy fundacyji swojej złożony, kaplicę przemienił na dom dziwnych aparycji.

Co niedziela, co święto na pierwszy dzwonu głos porywał się z grobu i wychodził do kościoła. (Wstyd żywym, których wzbudzić z miękkich puchów pod południe i Zygmunty nie mogą). Po kawalersku strojny przed wielkim ołtarzem na śrzodku stawał, a podczas Ewangeliji dobywał miecza z pochew. Przypominał dawne Polakom obyczaje i co zaniedbał w życiu, nagradzał po śmierci. Patrzali na gościa z trunny wszyscy, nie spojrzał gość na nikogo, an przemówił do szepcących. Uczył przykładem skromności w oczach, w gębie – przy świętych ołtarzach. Po odprawionej scenie wracał się do grobu jak do domu. Dni pierwszych widok był straszny, za czasem zmilkł. […]

Pisarz nagrobku przydłuższą historyją w krótkie zebrał słowa: Post obitum anno integro piis ac fatidicis apparitionibus admirabilis. Po śmierci rok cały nabożnemi i wieszczemi aparycjami przedziwny.

 

Albom i ja nie żołnierz?

Felicyjan Drojewski, starosta przemyski, zwadziwszy się z Adamem Stadnickim, zebrał kupę ludzi i z nimi najechał dwór Stadnickiego, który będąc od adwersarza swego oblężony, domowych ludzi zebrawszy, poszedł do domowej kaplicy, prosząc o ratunek i pomoc ss. Pańskich, jako to s. Floryjana, s. Maurycego i innych ss. Żołnierzów. Skończywszy modlitwę, gdy wychodzi z kaplice, Ignacy święty z obrazu na niego zawoła:

– A czemuż i mnie na pomoc przeciw adwersarzowi twemu nie prosisz? Albom i ja nie żołnierz? Bądź pewien, że w tej potrzebie będęć służył.

Jakoż szczęśliwie nieprzyjaciela swego odpędził, kupę swywolną trupem położywszy.

 

Pamiętaj na dzień święty

Krew Daniełowiczowska, Mikołaj Raszko, poświęconą mszy s. niedzielną godzinę na łowy bierze, gościa u siebie Stanisława Włodka, wojewodę bełskiego w kompaniji prosi.

Ledwo się w polu pokażą, niezwyczajnej wielkości lis czy kot się pokaże. Skoczy Raszko rześko, wszystkich wybieży i daleko za sobą zostawi, na błota, na trzęsawiska napadnie, przemieni się zając w strasznego olbrzyma, z konia strąci, w błocie kijem na śmierć zbije.

Przy częstej ekshorcie: pamiętaj na dzień święty!

Dopiero po trzech dniach od swoich znaleziony, po krótkiej chorobie umiera.

 

Potępieni senatorowie

Maciej Pstrokoński, biskup kujawski codziennym przy największych trudnościach zwyczajem długo się w noc modli. Idzie biskupa modlitwa jako suave incensum przed tron boski, a tu smród siarczysty zza pieca wypada. Przelęknie się biskup, pokojowych pobudzi, czyli się co kędzy nie tli, szukać każe. Nic nie znalazszy, pokojowi do snu, biskup znowu do modlitwy, znowu fetor jak pierwej większy do pokoju.

Od oraterza spojrzy za piec, aż długim rzędem z ognistej jaskini procesyja znajomych prowadzi senatorów. Wybladłe u wszystkich twarzy, zapłakane oczy, wyschłe jagody, spieczone usta, spalony język, okryte gęstym robakiem uszy, głowy grubemi pokrępowane powrozami, tu i ówdzie podziurawione, przez które głów apertury siarczysty z smrodem wypadał płomień.

Nie zmieszany strasznym widokiem biskup, gości po imieniu wita, z płaczącemi płacze, co się z niemi dzieje, pyta. Zaryczą wszyscy jednym głosem:

– Arcy źle!

– Cóż za grube po głowach powrozy?

Odpowiedzą:

– Myśli wykrętne, nieszczere, machiawelskie, te wieczni na nas kacia! Ach, polityki bez Boga! Ach, wolności bez czoła! Ach, rezolucyje bez sumnienia! Te przeklętych niewolników na wieki męczyć będą!

Rzekli i przepadli.

 

Bluźnierca w psa przemieniony

Co się w Norymberdze tego czasu trafiło, słuszna tu wypisać na przestrogę niemiłosiernych i bluźnierców na Boga.

Był tam komes luterskiej sekty ciężki swym poddanym. Ten wdowy ubogiej krówkę, którą jedyną miała na pożywienie swoje i dzieci, porwać kazał. Atoli w niebytności męża żona oddała jej owę krówkę. Miał to za złe komes żonie, wróciwszy się do domu i znowu ją wdowie wydrzeć kazał.

Ale skarał go Bóg na jego bydle, bo wszystko prawie mu pozdychało, o co on rozgniewany, dobywszy puginału, szalenie i z bluźnierstwem na pojedynek Boga wyzywał i na Boga wołał, aby wszystkie psy zewsząd tam spuścił, aby żarli za jego sprawą zdechłe owo bydło, a nadto na wzgardę krucyfiksa pod Bożą Męką w polu kazał je pogrześć.

Lecz niźli to poczęto, psów się bardzo wiele tam nazbierało i sam ów komes bluźnierca we psa się obrócił okrom twarzy i oraz ze psy inszemi żarł swoje bydło, a głosu inszego nie wydawał, tylko wył jako pies i szczekał.

Obwodzono go potym po norymberskim powiecie i okolicy i przywiedziono go do Wiednia, do cesarza. To z wielu miejsc pisano, gdy się to działo.

 

Adam Tomasz (Roch) Witczak

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/witczak-bluznierstwo-dziwnie-skarane-albo-diabelskie-swaty/feed/ 0 22316
Witczak: Komboskion (część 1) — Chrześcijaństwo i religie https://myslkonserwatywna.pl/witczak-komboskion-czesc-1-chrzescijanstwo-i-religie/ https://myslkonserwatywna.pl/witczak-komboskion-czesc-1-chrzescijanstwo-i-religie/#respond Sun, 26 Nov 2017 08:42:12 +0000 http://46.101.235.190/?p=21978 Niektórych czytelników może dziwić lub wręcz drażnić to, że w niniejszym cyklu tak często odwoływać będziemy się do pojęć spoza katolicyzmu i chrześcijaństwa. Ba, sięgać będziemy nawet po kategorie wywodzące się z kręgów kulturowych innych niż ten, który zazwyczaj nazywamy zachodnim, wiążąc go z Atenami, Rzymem – i ostatecznie też Jerozolimą.

Na wszelki wypadek trzeba zaznaczyć, że nie jest naszym celem żonglowanie egzotyką czy bezmyślne potrząsanie intelektualnymi błyskotkami. Odwołania do innych religii tudzież do uogólnionych, wyabstrahowanych koncepcji religioznawczych będą tu prezentowane w takim jedynie zakresie, w jakim mogą wnieść coś sensownego. Ufamy w każdym razie, że uda się nam utrzymać ten rodzaj zdroworozsądkowej kontroli nad napływającymi pomysłami.

W gruncie rzeczy chodzi jednak o to, że wszelkie analogie pomiędzy chrystianizmem a innymi religiami przemawiają przecież na korzyść chrześcijaństwa. Jest to prawda, z którą trudno jest się pogodzić zarówno wielu obrońcom, jak i przeciwnikom religii chrystusowej. Ci pierwsi boją się synkretyzmu lub też uważają, że wszelkie porównania uwłaczają wyjątkowości apostolskiego przesłania. Ci drudzy stosują metodę porównawczą do tego, by deprecjonować oryginalność chrześcijaństwa.

Jest to oczywiście nieporozumienie. W pewnym sensie chrześcijaństwo byłoby „podejrzane” właśnie wtedy, gdy nie dałoby się wpisać w uniwersalny symbolizm czy w umysłowość ludzi z różnych miejsc i epok. Byłoby wątpliwe, gdyby nie pasowało do kultur innych niż np. żydowska – i gdyby nie dało się znaleźć żadnych analogii pomiędzy nauczaniem Kościoła a cząstkami prawdy dostępnymi poza jego widzialną strukturą.

W chrześcijaństwie nie chodzi o oryginalność za wszelką cenę. Kościół naucza, że dużą część podstawowych prawd na temat bytu, człowieka i Boga poznać można za pomocą refleksji rozumowej. Jeżeli więc jesteśmy w stanie wykazać, że w nauczaniu Platona, Siankary czy Ibn Arabiego znajdują się pewne metafizyczne prawdy brzmiące znajomo – to tym lepiej dla nas; wszak ta wspólnota myśli jest najlepszym potwierdzeniem tezy wyrażonej w Magisterium. Co więcej, Kościół nie stawia przecież granic Duchowi Świętemu. Czym innym jest twierdzenie, że wielość religii to pożądany stan, chciany przez Boga (jak twierdzą perennialiści, a także niektórzy moderniści), czym innym przyjęcie, że być może Opatrzność w ten czy inny sposób pomaga dostatecznie szczerym i wytrwałym poszukiwaczom niezależnie od tego, czy urodzili się w Bucharze, w Tybecie czy Haridwarze.

Jedno powinno być jasne: Kościół nie musi niczego zmieniać w swoim Magisterium, by dostosować się do innych religii. Nie musi również uzupełniać swego najbardziej rdzeniowego nauczania tezami zaczerpniętymi z sufizmu, buddyzmu czy – stosuje się tu dokładnie ta sama zasada – platonizmu lub arystotelizmu. Prosty mieszkaniec Jerozolimy z roku Pańskiego 33., który nie czytałby nawet Ewangelii (bo jeszcze nie powstały), ale znałby nauczanie naszego Pana Jezusa Chrystusa i apostołów – już znajdowałby się w posiadaniu pełni środków potrzebnych do zbawienia.

Ale z drugiej strony, Kościół nigdy nie twierdził, że Tradycja nie powinna się rozwijać. Niektóre tezy metafizyczne i teologiczne włączał do Magisterium, innych przynajmniej nie wykluczał. Do tego wchłaniał obrzędy i mity pogańskie, a także bez skrępowania czerpał z mądrości antycznej i wszelkiej, którą napotkał. Chrystus nie zostawił nam – przynajmniej jawnie – kanonów estetycznych, wzorców poetyckich, szczegółowych tez ontologicznych i epistemologicznych oraz wielu innych rzeczy. Jeżeli gdzieś natrafiamy na znaki prawdy, jeżeli ktoś wyraził coś wartościowego w sensowny sposób, to wszystko to już należy do nas – jak pisał jeden z Ojców Kościoła.

Można też szukać uzasadnień bardziej „praktycznych”. W dzisiejszych czasach ważne stało się już nawet uzasadnianie samej tylko postawy religijnej człowieka – a zatem religii i religijności jako takich. I tutaj akurat pokazywanie, że na całym świecie ludzie doszli do podobnych (quand meme!) wniosków, że niektóre symbole i sposoby postrzegania rzeczywistości są dość uniwersalne, że pewne terminy z obszaru metafizyki czy mistyki mają swoje odpowiedniki w różnych systemach itd. – jest dobrym argumentem w obronie religii jako czegoś wiecznego, naturalnego i autentycznego. Problem jedynie w tym, że skrajni ekskluzywiści zazwyczaj nie są zainteresowani religią per se – czego widomym przykładem jest np. to, że niektórzy apologeci katoliccy z lubością stosują w stosunku do innych religii bardzo „racjonalistyczne” i „modernistyczne” narzędzia, za pomocą których próbują demaskować ich „zabobony i niedorzeczności”, nie zdając sobie sprawy z tego, że dzięki wykorzystaniu tych samych technik można równie skutecznie ośmieszyć kult świętych, kult cudownych miejsc itd. A wtedy cała argumentacja sprowadza się już tylko do odwiecznego: „No bo nie ma symetrii, bo my mamy rację, a oni nie”.

Inny praktyczny powód: aby kogoś nawrócić, musimy wpierw go zrozumieć. Tyczy się to szczególnie tych innowierców, którzy nie przeżywają kryzysu swojej wiary, a zarazem prezentują pewien rzetelny poziom intelektualny. W przypadku takich osób nasza ignorancja w kwestii ich wierzeń może przynieść podwójnie zły skutek. Po pierwsze, możemy nie zauważyć punktów wspólnych, które mogłyby nas już na początku zaprzyjaźnić. Będziemy szukać różnic tam, gdzie ich nie ma, albo gdzie wynikają one jedynie z innej terminologii. Po drugie, możemy się ośmieszyć, prezentując takie rozumienie cudzej religii, które można z miejsca obalić – i które w jaskrawy sposób zakrawa na objaw niewiedzy lub świadomą manipulację.

 

Adam Tomasz (Roch) Witczak

za:legitymizm.org

 

 

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/witczak-komboskion-czesc-1-chrzescijanstwo-i-religie/feed/ 0 21978