Kamil Kisiel – Myśl Konserwatywna https://myslkonserwatywna.pl Tradycja ma przyszłość Thu, 02 Nov 2017 15:31:41 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=6.4.3 https://myslkonserwatywna.pl/wp-content/uploads/2020/04/cropped-cross-1-150x150.png Kamil Kisiel – Myśl Konserwatywna https://myslkonserwatywna.pl 32 32 69120707 Kisiel: O zwierzchności i miłości (post pugna) https://myslkonserwatywna.pl/kisiel-o-zwierzchnosci-i-milosci-post-pugna/ https://myslkonserwatywna.pl/kisiel-o-zwierzchnosci-i-milosci-post-pugna/#comments Sat, 04 Nov 2017 03:17:59 +0000 http://46.101.235.190/?p=21798

„Tak Sara była posłuszna Abrahamowi, nazywając go panem. Stałyście się jej dziećmi, gdyż dobrze czynicie i nie obawiacie się żadnego zastraszenia“ (1 P 3,6). Abraham i Sara to duchowi rodzice wszystkich usprawiedliwionych z wiary. „Kobieta ma temperaturę otoczenia, w którym żyje: gwałtowna rewolucjonistka albo nieustraszona konserwatystka, zależnie od okoliczności. Reakcjonistką nie może być nigdy.“ (Nicolás Gómez Dávila).

O ile świętemu Pawłowi można zarzucać dopasowanie nauczania do współczesnych realiów, o tyle wypowiedź pierwszego papieża jest z pewnością bardziej uniwersalistyczna. Drugi cytat wybrałem z uwagi na to, jak mało kobiet komentujących ten tekst zrozumiało centralną ideę. Otóż ten tekst nie ma żadnego innego przesłania, jak tylko ustalenie pierwotnej hierarchii „Bóg – małżonek – Ty – dzieci – dom – kariera i praca” (pozycje 2 i 3 i 3 i 4 można stosować wymiennie). Co w tym jest bulwersującego? Co bulwersującego jest w stwierdzeniu, że ludzka doba ma tylko 24 godziny i nie można łapać wszystkich srok za ogon? Odpowiedź na to pytanie daje Nicolás Gómez Dávila. Często kobieta nie jest zdolna do zanegowania rzeczywistości, w której żyje, ponieważ ocenia świat bardziej praktycznie i mniej abstrakcyjnie niż mężczyzna. W tym wypadku oznacza, że może uczestniczyć w licznych manifestach kontraborcyjnych; nie jest jednak w stanie sprzeciwić się manowcom emancypacji, nie ważne jak bardzo byłyby one niszczące. Krytyczna refleksja wymagałaby szablonu abstrakcyjnych odniesień, co jest dla kobiety trudne, tak jak trudnym zadaniem jest dla mężczyzny zrozumieć kobiecą emocjonalność; Kobieta przejmuje temperaturę otoczenia: dlatego na Zachodzie będzie ona feministką, w Polsce moherowym beretem lub oazowiczką, a w Jordanii będzie starą islamską teściową, która wespół z sobie podobnymi skrupulatnie pilnuje czy każda młoda kobieta nosi hidżab i nie obraża strojem Allaha.

Po tym przydługim wstępie jestem winien sprostowań odnośnie mojego poprzedniego tekstu, gdyż nie został zrozumiany tak, jak zamierzyłem. Pozwolę sobie jednak na złośliwość, że został niezrozumiany głównie przez płeć piękną, co jest symptomatyczne z pewnych powodów, ale których to omówienie natenczas zostawimy na inną okazję. Obiecuję też w ramach symetrii napisać niedługo tekst o głównych bolączkach mężczyzn w dzisiejszych czasach, co by zadośćuczynić jednostronności w ostatniej dyskusji. Chcę też stwierdzić, że kobiety mają wystarczająco dużo zalet innego rodzaju i przede wszystkim, jak rzekł Pius XI, „przywilej pierwszeństwa w miłości”, aby moje czy innych kolegów głosy krytyczne nie należy rozpatrywać jako frontalny atak na godność kobiety, tylko czytać z perspektywy konserwatywnej, beznamiętnej inżynierii społecznej.

Po pierwsze, pobudką do napisania tego tekstu jest obecna atmosfera dyskusji politycznych. Wyrazistym tłem są tzw. „czarne protesty”, organizowane przez zwolenniczki aborcji. Muszę przyznać, że skala tego zjawiska poprzedniego roku zachwiała moim dotychczasowym przekonaniem co do równouprawnienia – dzisiaj sądzę, że jest to spadek po moim długim epizodzie poszukiwań, gdzie obracałem się w ideach oraz kręgach bardziej liberalnych niż konserwatywnych. Liberalizm jest także tym pomostem, przez który feminizm i socjalizm dokonują intelektualnego desantu do kobiecych umysłów. Istnieje duża liczba badań potwierdzająca, że kobiety częściej głosują na partie uznawane lewicowe. Jak powiedział jeden z popularnych niszowych polityków, lewica obiecując świadczenia socjalne i zawodowe parytety umie „grać” poczuciem bezpieczeństwa kobiet oraz, trafia do nich określeniami w rodzaju  „praw kobiet”, np. prawem do aborcji i specjalnego traktowania.[1].

Asymetria w debacie wyborczej polega na tym, że np. kwestię aborcji definiuje się jako domenę należącą wyłącznie do decyzji kobiety[2], a skutki, jakie mogą odczuwać mężczyźni w wyniku aborcji, są ignorowane.[3] Przytaczam ten temat, bo jest on dla nas papierkiem lakmusowym. Kobiety są bardziej skłonne głosować na partie lewicowe, tj. popierające poszerzenie dostępu do legalnego przerywania ciąży. Oczywiście pozbawienie kobiet praw wyborczych nie wchodzi w grę – ale gdyby traktować głos rodzin „po staremu” – tj. że prawo wyborcze ma tylko męska głowa rodziny, tzw. „left drift” byłby znacznie spowolniony[4]. Co za tym idzie, rachunek sprawiedliwości w przypadku aborcji jest taki: gdyby każda kobieta głosowała tak, jak doradziłby jej mąż lub ojciec rodziny, można by ocalić wiele istnień ludzkich. To nie jest przesadzone – to tylko statystyczny fakt, którego nie trzeba stawiać ponad wyznawane przez siebie imponderabilia.

Po drugie, chciałbym dobitnie podkreślić, że coś takiego „zmuszanie” w języku i działaniu katolików nie istnieje. Wartość moralna wszystkich aktów od nawrócenia, tak jak i uczynków złych czy dobrych jest tylko wtedy obiektywna, gdy konstytuuje je wolna wola. Także do poddaństwa w małżeństwie nie można zmusić, gdyż jest to kwestią wewnętrznego przekonania. Mówi o tym cytat z 1 Listu św. Piotra: to nie jest kwestia społecznych instytucji, ale wiary. Tak jak Abraham uwierzył Bogu i „zostało to mu poczytane za sprawiedliwość” (Rz 4,3), tak Sara uwierzyła Bogu, że będzie mieć dziecko i tak każda kobieta jest jej duchową spadkobierczynią (w tym kontekście Hbr 11, 11) – za sprawiedliwość także poczytane jest jej nazywać męża „panem” (1 P 3,1-7). Z własnej nieprzymuszonej woli, oddając się działaniu miłości w katolickim małżeństwie[5], gdyż żywotność wiary, jak czytamy z kolei w Liście św. Jakuba Młodszego, objawia się w uczynkach. Uczynki, jak już zostało napisane na początku tego akapitu, mają wartość moralną tylko przy dobrowolności[6].

Po trzecie, trzeba wyjaśnić, co oznacza „poddaństwo” kobiety, gdyż w tekstach komentujących ten artykuł kobiet zbyt łatwo przychodziło rozmówcom do utożsamiania poddaństwa ze zniewoleniem, jeśli w ogóle nie dożywotnim niewolnictwem żony[7].

Otóż, powinności, jakich trzeba bezwarunkowo dochować, nie umniejszają nic z wolności człowiekowi jako istoty obdarzonej „samo-panowaniem”. Jako katolicy mamy obowiązek co niedzielę uczestniczyć we Mszy Świętej, przestrzegać Dekalogu, żyć jako niezamężni w czystości, żywić i wychowywać w wierze nasze dzieci, dochowywać wierności współmałżonkowi, starać się przekonywać osoby o lewicowym poglądzie do naszych racji, a nie dokonywać na nich zamachów terrorystycznych czy czegoś podobnego. Te wszystkie „ograniczenia” nie są dla katolika ograniczeniami, tylko wskazówkami do sprawiedliwego i bogatego w owoce życia duchowego, a często i materialnego. Tak samo „poddaństwo” nie powinno być dla chrześcijańskiej kobiety ograniczeniem, tylko okazją do wzrastania w łasce (Hbr 11,11, 1P 3,6, Ef 5,21-22, Rz 3,8).

Następny problem z utożsamianiem „poddaństwa” z niewolnictwem jest czysto semantyczny. Nie każda zwierzchność zakłada odebranie autonomii. Przykład: jako konserwatyści uznajemy zwierzchność państwa, jego prawo do nakładania podatków, regulacji życia gospodarczego czy społecznego (kodeks cywilny) – nie uznajemy się jednak za „niewolników” państwa. Dzieci powinni uznawać zwierzchność rodziców, gdyż to ci ich żywią[8]. Katolicy powinni uznawać autorytet Kościoła i Papieża, gdyż w kwestiach dotyczących zbawienia, które wymagają objaśnienia, są ostatecznymi instancjami. Ale nie jesteśmy niewolnikami Papieża. Dopiero gdy niektórzy moi adwersarze (m.in. koleżanka Agnieszka Sztajer) zreflektują swoje rozumienie słowa „poddaństwa”, będzie można liczyć na uczciwą dyskusję. Fenomenologiczne „samo-panowanie” nie jest libertariańskim „samo-posiadaniem” ani tym bardziej stirnerowską „samo-wolą”. „Wolność zawiera w sobie zależność od prawdy, co z całą wyrazistością przejawia się w sumieniu”, czytamy w rozdziale książki „Osoba i czyn” św. Jana Pawła II[9] – zatem samo-panowanie nie oznacza oderwania aktów i czynów od moralnych obiekcji, na jakie mogą natrafiać.

Czym jest zatem „poddaństwo”? Jest zwierzchnością. Jako konserwatyści uznajemy istnienie hierarchii za rzecz dobrą i niezbędną, ponieważ po pierwsze, jest to porządkowanie rzeczywistości, po drugie, jasno określa odpowiedzialność. Z każdej władzy trzeba będzie „zdać sprawę” na Sądzie Ostatecznym, także mężowie ze zwierzchności nad żonami. Zwierzchność ta dotyczy rodziny i stosunków w niej panujących. Mężczyzna określa „politykę” rodziny, rozsądza spory wewnątrz niej, zarządza decyzjami finansowymi, jest naturalnym autorytetem rodziny na zewnątrz. Rodzina to jego małe i własne państwo, gdzie nie czuje się zagrożony, ale gdzie przyjmuje na siebie odpowiedzialność za rodzinę i otacza ją miłością, przede wszystkim duchową[10]

Leon XIII w encyklice „Arcanum Divinae Sapientiae„ przytacza, że kobieta jest poddana mężowi nie na wzór sługi, ale towarzyszki (czyli czyni to z własnej, nieprzymuszonej woli). Pius XI w encyklice „Divini Redemptoris” zauważa z kolei związek pomiędzy emancypacją kobiet, czyli wyrwaniem jej z życia domowego, a wypowiedzeniem poddaństwa mężowi w rodzinie.

Tutaj przechodzimy do innych praktycznych skutków dzisiejszej emancypacji. Jako, że z wykształcenia jestem ekonomistą, chciałbym przybliżyć kwestię marketingu. Kobieta podejmuje dzisiaj 75% decyzji konsumenckich i kupuje 80% produktów sprzedawanych ze wsparciem marketingu[11]. Portal emarketer donosi, że z sondy na próbie 22 tysiącach kobiet 45% kobiet dokonało zakupu produktu, ponieważ widziało jego reklamę[12]. Z kolei w czasopiśmie „Insights in Marketing” czytamy, że matki mniej od niezamężnych kobiet odczuwają wpływ reklam na kobiety. To nie dziwne, gdyż w przypadku matek więcej zakupów dokonywanych jest „z konieczności” niż z kaprysu. Ponadto budżet domowy dzieli się na więcej osób, część rzeczy jest niezbędnych (jak artykuły dla dziecka), jest także mniej czasu na „rozrywkę”[13]. Reasumując: dzisiejszy konsumpcjonistyczny kapitalizm kieruje swoje marketingowe ostrze w kierunku kobiet. Warto tutaj przytoczyć badania TD Bank[14]: więcej mężczyzn inwestuje niż kobiety (39 do 27%), więcej kobiet używa kart kredytowych do codziennych mniejszych zakupów (37 do 29%)[15]. Z kolei ankieta Uniwersytetu w Princeton wykazała, że mężczyźni mają więcej oszczędności niż kobiety (60 do 49%) i więcej oszczędzają w całym życiu (40,5 tys. $ do 12,4 tys. $ u kobiet)[16].

Ponadto, firmy, antycypując wyższy popyt ze strony kobiet, ustalają wyższą cenę na „damskie” wersje swoich towarów. 51% produktów dla kobiet ma cenę wyższą (średnia to 7%) niż analogiczny produkt dla mężczyzn[17]. Złośliwie mówiąc, aby kobieta kupiła produkt po wyższej cenie, wystarczy przefarbować opakowanie na różowo. Podsumowując: kobiety inwestują i oszczędzają mniej, są bardziej narażone na działania marketingowe (efekt „różowego” opakowania). Co ciekawe, feministki nie nawołują do rozsądnego kupowania męskich odpowiedników, tylko do ustawowego „zrównania cen”[18].

Ostatnim i najpoważniejszym ze skutków jest demografia. Liczba badań stwierdzających negatywny związek pomiędzy dochodami kobiety oraz jej aktywnością zawodową, a dzietnością, jest za duża, by wszystkie omówić[19]. Konsekwencje tzw. „dziury demograficznej” dla utrzymania systemu emerytalnego są poważne. Przy dzietności, jaką obecnie ma Polska (1,2 do 1,4 w ostatnich latach), oznacza to, że urodzony dzisiaj podatnik za 20 lat będzie miał na utrzymaniu dwa razy więcej osób starszych niż obecnie[20]. Jeśli z kolei wysokość składek ma pozostać na niezmienionym poziomie to niezależnie, czy system pozostanie takim, jaki jest (płacenie przymusowej składki w zamian za otrzymanie praw do przyszłej emerytury), czy zostanie on przekształcony w indywidualny system kapitałowy, wysokość emerytury musi spaść[21].

Ewentualnie, (częściową) rolę gwarantów utrzymania na starość będą musieli przyjąć przyszli rodzice albo trzeba będzie zbudować „tanie ośrodki” dla osób starszych, gdzie będzie można zapewnić im wikt i opierunek po niskich cenach. Wizja ta staje się iście orwellowska, jeśli to połączenie taniego hostelu ze szkolną stołówką skomponować dodatkowo z całodobowymi żłobkami i przedszkolami – byle tylko utrzymać kobiety na rynku siły roboczej, jak postulują feministki. Na budowanie więzi rodzinnej solidarności nie ma co liczyć. Ponadto, istnieje korelacja między wyższymi zarobkami kobiet a spadającą liczbą małżeństw i większą ilością rozwodów[22]. Zmniejszony admiration effect[23] ustępuje assortive income mating. Zrównanie zarobków mężczyzn i kobiet może z kolei powodować powstawanie większej ilości niestabilnych związków[24]. Ekonometryczne korelacje faktu, że lepiej wykształcone kobiety ciągle preferują mężczyzn o wyższych zarobkach i że związki, gdzie mężczyzna zarabia więcej od kobiety są stabilniejsze, można znaleźć w pracy Yue Qiana[25].

Omówiliśmy zatem skutki duchowe, polityczne, finansowe i społeczne z nadmiernej „emancypacji”, albo, inaczej mówiąc, z niepodjęcia się „zwierzchności” małżeńskiej przez żonę. Warto jednak jeszcze omówić kilka metodologicznych problemów. Po pierwsze statystyka uczy nas, jak obliczać średnią czy wyciągać medianę, tymczasem średnia ani mediana nie musi być miarodajna. Żadne narzędzie statystyczne nie uprawnia ponadto do wartościowań. I tak: są kobiety, które lepiej niż przeciętni mężczyźni zarządzają finansami[26]; są kobiety, które wybierają partie konserwatywne/prawicowe; są kobiety, które mają wyższe wykształcenie od mężczyzn, są doktorami czy profesorami – co więcej: mężczyźni w swojej średniej nie byliby nawet magistrem. Jest za to więcej doktorów i profesorów mężczyzn niż kobiet[27], są kobiety silniejsze/szybsze/mają lepszą kondycję (chociażby sportsmenki) itp. itd. Jednak stwierdzenia, że są kobiety lepsze od „przeciętnego” mężczyzny, są po prostu manipulacją. Nie porównuje się elitarnych jednostek grupy A z przeciętnymi grupy B – powinno porównywać się przeciętne jednostki z A i B oraz elitarne z A i B między sobą – inaczej porównanie traci swoją wartość poznawczą. I tak, Na liście 100 najbogatszych ludzi Forbesa jest tylko 10 kobiet. Rekordy lekkoatletyczne kobiet są dalece mniejsze niż mężczyzn. Męski sport przyciąga więcej widzów. 40% kadry uniwersyteckiej to kobiety[28], ale tylko 13% na kierunkach technicznych[29]. Jest to zresztą wyjaśnienie mniejszych zarobków żeńskiej kadry uniwersyteckiej i gender pay gap w sektorze komercyjnym.

Z kolei bardzo sporną kwestią jest to, czy słowa św. Pawła z Listu do Efezjan miały jedynie tło historyczne, co zdaje się sugerować św. Jan Paweł II w „Mulieris dignitatem”. Jednak jest to „tylko” list apostolski, a nie encyklika, zresztą mająca nieścisłe sformułowania, zatem jest to dokument niższej rangi niż encykliki Leona XIII i Piusa XI – encykliki, dodajmy, dużo bliższe naszym czasom niż czasom apostołów. Co do objaśnień św. Jana Pawła II – jeśli relacja poddaństwa jest obustronna w małżeństwie, a jednostronna w relacji Chrystus-Kościół, to jak można mówić jeszcze o analogii „Wielkiej Tajemnicy”? I co ze słowami św. Piotra, postaci chyba nie mniej ważnej od św. Pawła? Dlaczego z listów św. Pawła wybieramy to, co uniwersalistyczne przy innych sakramentach (chociażby Eucharystii: „kto niegodnie spożywa Ciało…”), ale przy „magnum sacramentum” robimy podział treści na tymczasowe i ponadczasowe? Nieciężko o podejrzenia, że po prostu w obliczu „napierającej” emancypacji i feminizmu, Kościół w osobie Papieża-Polaka zrobił pewne ustępstwa. Gdyby jednak „temperatura” otoczenia społecznego się zmieniła, powrócilibyśmy do rozumienia „poddaństwa”, jakie można znaleźć w encyklikach poprzednich papieży[30].

Argument historyczności można zresztą odwrócić: Wśród wielkich cywilizacji historycznych ciężko znaleźć jakąkolwiek matriarchalną albo nawet równościową. „Podbój” cywilizacyjny musi oznaczać specjalizację zadań i odbywać się na dłuższą metę przy wysokim poziomie demograficznym lub inkulturacyjnym. Tłumaczy to, dlaczego niższe kultury podbijały te o wyższym poziomie cywilizacyjnym. Negatywna korelacja między dzietnością a bogactwem jest łatwa do udowodniona, tak samo jak pozytywna pomiędzy religijnością a dzietnością[31]. Wyjaśnienie jest dosyć proste na gruncie klasycznej ekonomii: w przypadku wyższych dochodów, koszty oportunistyczne wychowania dziecka rosną. Zbyt dużo „traci” dzisiejsza kobieta, jeśli chce mieć trójkę lub więcej dzieci. Nasi lewicowi i liberalni adwersarze tym bardziej nie mają wątpliwości, że im bardziej „patriarchalna” kultura, tym bardziej religijna[32].

Wreszcie, ultima ratio moich adwersarzy: choćby wszystkie negatywne skutki, duchowe, społeczne, ekonomiczne, demograficzne, polityczne były prawdą, choćby przyczyny leżały w dających się stwierdzić na poziomie neurobiologicznym różnicach między kobietami a mężczyznami[33] czy na poziomie elementarnej ekonomii (koszty oportunistyczne wychowania dziecka dla kobiety, ograniczone zasoby czasowe), to i tak będziemy się twardo opowiadać za „równością”. Problem w tym, jak rozumiemy tę równość. Np. z punktu widzenia zbawienia duszy, kobiety i mężczyźni mogą tak samo się zbawić, więc pod tym względem mamy niezaprzeczalną równość w godności duszy przed Bogiem. Jeśli chodzi o prawa w sensie legalistycznym, także rozumnym rozwiązaniem jest równość. Nie można odbierać kobietom prawa do autonomicznego zarobku, bo pozbawiamy prawa do utrzymania rodziny kobiety opuszczone przez wiarołomnych mężów, samotne kobiety, wdowy oraz po prostu ten odsetek kobiet, których talenty w danej dziedzinie są na tyle duże, że ich realizacja odbywa się z dużą korzyścią dla całego społeczeństwa. Także w przypadku niedomagania męża (o czym pisze np. Pius XI w „Castii Conubii”) żona powinna czy ma wręcz obowiązek przejąć „stery” rządzenia rodziną. Dzisiaj jest to w wielu przypadkach smutna konieczność.

Clou leży w wychowaniu dzieci: Kobieta jako ta, która nosi ciążę, a następnie karmi piersią, kobieta jako ta, która (statystycznie-neurobiologicznie) jest mocniej zorientowana na relację i opiekę, jest naturalnie predysponowana do opieki nad dziećmi, a co za tym idzie, do dłuższego przebywania w domu. Jest kwestią specjalizacji, nie godności, by jedna płeć bardziej utrzymywała dom, a druga bardziej się nim zajmowała. Zajęcie wychowania dzieci, budowania relacji i utrzymania domu jest tak samo ważne jak praca zarobkowa i rola przewodzenia mężczyzny. Rodzina katolicka nie istnieje bez jednego i drugiego. W dodatku porządek miłości nakazuje, aby kobieta jako istota słabsza fizycznie i wrażliwsza emocjonalnie doświadczała mniej stresu i więcej miłości („przywilej w miłości”, jak to określił Pius XI).

Nie jest to też postulat, który należy wprowadzać „po trupach” bez odniesienia do innych odcinków rzeczywistości. Dzisiejsze zarobki mężczyzn i kobiet są zniekształcone przez redystrybucję do publicznego sektora. Kobiety żyją dłużej (i w wielu krajach szybciej przechodzą na emeryturę), wobec czego są beneficjentami systemów emerytalnych i opieki zdrowotnej netto. Redystrybucja objawia się także w zatrudnieniu w sektorze publicznym. W Austrii kobiety mają wyższy udział w takich sektorach publicznych jak: personel na umowę, służba urzędnicza, sądy, personel szpitalny, kadra nauczycielska, akademicy na państwowych uczelniach. Mężczyźni mają wyraźną przewagę tylko na wyższych stanowiskach urzędniczych oraz w policji i wojsku[34]. W Niemczech udział kobiet w sektorze publicznym wyniósł w 2015 już 56%[35]. W Polsce kobiety stanowią 72% personelu na poziomie samorządowym[36]. Nawet na stanowiskach kierowniczych w wyższych urzędach przewagę w Polsce osiągnęły kobiety – 52%[37]. Negatywne efekty przymusowych parytetów, przepisów o równej płacy i polityk antydyskryminacyjnych na kształtowanie się płac są znane, jeśli przyjąć teorię racjonalnego przedsiębiorcy[38], chociaż trudne do obliczenia.

Dopiero zmniejszenie efektów redystrybucyjnych na płace kobiet i mężczyzn stworzyłoby warunki dla „konserwatywnej” rodziny. Część kobiet nie pracuje, ponieważ tego chce, tylko ponieważ płaca mężczyzny nie wystarcza na utrzymanie całej rodziny. Społecznym samobójstwem byłyby więc dzisiaj sztuczne (państwowe) próby limitowania pracy kobiet i ogólnie nie jest to zbyt rozumne, bo samotne kobiety też potrzebują przecież źródła utrzymania. Jak jednak napisaliśmy w pierwszym tekście: to, że obecny stan jest chory, to, że potrzebna jest legalistyczna równość, nie oznacza, że ten stan należy przyjmować z zadowoleniem, a porządek rodziny wywracać. Jest dużo wskaźników, na czele z demografią, mówiącą, że jesteśmy daleko od „konserwatywnego ideału”. Fakt – to jest „tylko” ideał. Tylko, że nie wiem, jak konserwatysta i katolik może bez ideałów żyć, tak samo jak bez pewnych stałych i bez hierarchii[39].

Na koniec: co zrobić, kiedy trzeba w trybie pilnym podjąć ważną decyzję, a mąż i żona nie mogą dojść do porozumienia? To jest najlepszy przykład działania zasady zwierzchności w rodzinie: wtedy właśnie, by przełamać impas, mąż podejmuje decyzję i bierze za nią odpowiedzialność, zrzucając ją z delikatnych ramion kobiety. Branie odpowiedzialności uczy chłopca, jak być mężczyzną, uczy zaufania do żony, bo mąż wie i czuje, że żona mu ufa i traktuje go z autorytetem, a nie jak skarbonkę i misia do przytulania. Jest to bodziec do jego rozwoju oraz do okazywania przez niego większej miłości. Do tego to wszystko się sprowadza: zwierzchność powinna być tak samo efektem jak i przyczyną pochodzącą z miłości oblubieńczej małżonków, tego wielkiego obrazu miłości Bożej do Stworzenia – „magnum sacramentum”.

 

Kamil Kisiel

 

 

 

 


[1] Np. https://newsocialist.org.uk/women-voting-labour/ dla Wielkiej Brytanii, http://www.pewresearch.org/fact-tank/2016/07/28/a-closer-look-at-the-gender-gap-in-presidential-voting/ dla USA, dla Niemczech podobne analizy przeprowadziła dla prognoz wyborczych w 2013 Barbara Vorsamer (http://www.sueddeutsche.de/politik/wahlthesen-test-analyse-nach-geschlecht-links-die-frau-rechts-der-mann-1.1757549 – „Na lewo kobieta, na prawo mężczyzna”), w 2016 Frank Vollmer doszedł do podobnych wniosków (http://www.rp-online.de/politik/deutschland/afd-und-andere-frauen-waehlen-anders-aid-1.5902144).

Historyczne opracowanie tego tematu zobacz np. Gruber H., Graves P. „Women and Socialism – Socialism and Women: Europe Between the World Wars”, s. 10, Berghahn Books, New York 1998

Co do specjalnego traktowania, wystarczy przytoczyć szkolenia, kredyty, mentoringi unijne czy państwowe organizowane tylko dla kobiet. Nie ma dzisiaj urzędu pracy, który by nie prowadził takiej „afirmacyjnej” polityki.

 

[2] Jako ciekawostkę można podać szwedzką inicjatywę, by także mężczyzna miał prawo do aborcji niechcianego przez siebie dziecka. Kobieta ma nie tylko jednostronne „prawo” do aborcji, ale także do urodzenia dziecka, opuszczenia mężczyzny i zmuszenie go na drodze sądowej do płacenia alimentów. W tym drugim przypadku forsuje się skutki decyzji, na którą mężczyzna nie ma żadnego wpływu (tj. na utrzymanie związku z matką swojego dziecka).
O wspomnianej inicjatywie: http://www.20min.ch/panorama/news/story/Schweden-fordern-Recht-auf-Abtreibung-fuer-Maenner-29918248

 

[3] Niemieckie czasopismo „Zeit” wspomina o badaniu Helgarda Roedersa, że 75 zapytanych mężczyzn, których kobiety dokonały aborcji, odczuwa negatywne skutki tej decyzji.

 

[4] Mam wiele zrozumienia dla teorii, dlaczego posłowie PiS nie poparli w 2016 obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej (ustawa była napisana przez Ordo Iuris) zakazującej aborcji inaczej jako skutku ubocznego ratowania życia matki. Ten sam elektorat, który w wyborach w 2015 zagłosował na PiS z powodu wprowadzenia świadczenia na dziecko (tzw. „pięćset plus”), mógł doprowadzić  do zmiany wyniku wyborczego i utraty absolutnej większości.

 

[5] Jak będzie można dalej przeczytać, odstępcy od wiary, ateiści czy muzułmanie nie mają takiego prawa do zwierzchności nad żoną. Zatem należy wykluczyć absurdalny zarzut niektórych interlokutorek, że „marzy się nam prawo szariatu”. Trzeba to uznać raczej za brak znajomości tematu katolickiego małżeństwa i chwyt erystyczny, polegający na rozszerzaniu patriarchatu do brutalnych praktyk w świecie muzułmańskim czy innym podobnie trzecioświatowym.

 

[6] Rz 3,8: „(…) Kto pełni uczynki miłosierdzia, niech czyni to ochoczo!”.

 

[7] W takim rozumieniu nie byłoby już katolickiego małżeństwa, tylko „patria potestas”, czyli prawo męża do decydowania o życiu i śmierci – co jest z uwagi na chociażby V. przykazanie absurdalnym zarzutem wobec katolika. Zniewolenie oznacza odebranie zdolności do moralnych czynów.

 

[8] Można „od biedy” uznać, że dzieci mają prawo do samostanowienia, ale wtedy skończyłoby się gromadkami niepełnoletnich na ulicy, głodujących, imających się niemoralnymi zajęciami, niedoedukowanych, albo w najlepszym wypadku kończących jako tania siła robocz

 

[9] Św. Jan Paweł II, Osoba i Czyn, s. 163, Polskie Towarzystwo Teologiczne, Kraków 1969

 

[10] Encykliki o poddaństwie żony mężowi:
Leon XIII – Arcanum Divinae Sapientiae, punkt 11. Warto zwrócić uwagę, że w punkcie 14 mąż nie ma prawa do poddaństwa żony, jeśli jest odstępcą od wiary. Tyczy się to zatem tylko katolików i nikogo innego!
Pius XI – Castii Conubii, punkt 2-c. Poddaństwo (zwierzchność) jest wyłączona, jeśli mąż łamie porządek miłości: niegodziwe „zachcianki” niezgodne z rozumem, nieliczenie się z kobiecą godnością oraz zaniedbywanie rodziny. Kobieta ma „przywilej” miłości, tak jak mężczyzna ma przywilej „rządów”.

Pius XI – Divini Redemptoris, punkt 11.

Paweł VI – Humanæ Vitæ, punkt 25: „(…) żona ma poważać swojego męża”.

 

[14] AngusReid Public Opinion dla TD Bank pt. „Checking Experiences 2014”, próbka 1510.

Link: https://mediaroom.tdbank.com/surveys?item=3424

 

[15] Mężczyźni dokonują z kolei większych zakupów – jak samochód, hipoteka czy inwestycje w firmę, ibid.

 

[16] Princeton Survey Research Associates, „Bankrate 2013”, Princeton 2013

 

[17] De Blasio, M., Menin, J., „From Cradle to Cane: The Cost of Being a Female Consumer”.

 

[18] Nie jestem w stanie stwierdzić, czy ta reklama to żart, czy postulat: https://www.youtube.com/watch?v=5xJI4zYR5o8, ale z uwagi na to co piszą np. autorki bloga „Codziennik Feministyczny” czy redaktorka „Sueddeutsche Zeitung” Elisabeth Gamperl, jestem w stanie brać to za dobrą monetę: http://codziennikfeministyczny.pl/ukryty-podatek-za-kobiecosc, http://www.sueddeutsche.de/wirtschaft/die-recherche-frau-zu-sein-ist-teuer-1.2948857 .

 

[19] Dania i Niemcy: Andersson, G., Kreynfeld, M., Mika, T., „Welfare State Context, Female Earnings and Childbearing”, Stockholm University 2009: W Danii większe dochody zwiększają tylko dzietność pierwszego rzędu: więcej zarabiające kobiety są skłonne mieć jedno dziecko, ale nie więcej – efekt co do posiadania dzieci jest już negatywny. W Niemczech nie ma takiego efektu nawet co do pierwszego dziecka.

Dla krajów OECD: Siegel, Ch., „Female Employment and Fertility – The Effects of Rising Female Wages “, Centre for Economic Performance 2012, s. 33 i s. 36: Widzimy jak zwiększona podaż roboczogodzin u kobiety oraz spadek podaży pracy w domu wzrasta przy jednoczesnym spadku dzietności.  Niestety – co byłoby ciekawe – nie ma tutaj „oczyszczenia” dzietności z tej nadwyżki, do jakiego przyczyniają się imigranci i osoby wyznania muzułmańskiego, zob. np. tabelę z badania Pew Research Center’s Forum for Religion and Public Life tutaj: https://muslimstatistics.wordpress.com/2014/02/06/pew-fertility-rate-for-muslims-and-non-muslims-in-europe/.

Należy jednak nadmienić, że w ostatnich latach następuje zróżnicowanie trendu. Wyższe dochody kobiety prowadzą do częstszego podjęcia decyzji o posiadaniu pierwszego dziecka (Dania, Szwecja, Norwegia, Francja). Ciągle jednak ten efekt jest za mały, by miał on wpływ na posiadanie drugiego i trzeciego dziecka i zapewnić wśród autochtonicznej ludności dzietność na poziomie zastępowalności pokoleń (patrz pracę Kreynfeld i Mika oraz raport Pew Research Center’s…).

 

[20] Sołtys, M., Jagodziński, K., „Model emerytur obywatelskich“, Centrum im. Adama Smitha, Warszawa 2011, s. 16

 

[21] Na temat „globalności“ systemu emerytalnego, Schreiber, W. „Zur Reform der gesetzlichen Rentenversicherung“, Bonn 1957.

 

[22] Fry, R., D’Vera, C. „Women, Men and the New Economics of Marriage“, Pew Research Center 2010.

 

[23] Obserwowane np. przy okazji składania deklaracji podatkowych: w Niemczech

 

[24] Praca zbiorowa, „Marry Your Like: Assortive Mating and Income Equality”, Cambridge University 2014: Jeśli równość zarobków sprzyja zawieraniu związków, a jednocześnie obniża się średnia długość takiego związku (np. szybsze rozstania czy cywilne rozwody), wniosek narzuca się sam. Jednocześnie należy zastrzec, że także i tutaj sucha statystyka może pokazywać koincydencje a nie związki przyczynowo skutkowe.

 

[25] Omówienie wyników pracy Qiana można znaleźć tutaj: https://ifstudies.org/blog/better-educated-women-still-prefer-higher-earning-husbands

 

[26] To jednak bardziej świadczy na niekorzyść tych mężczyzn.

 

[27] Często przerwanie kariery naukowej wiąże się u kobiety z pierwszym dzieckiem.

 

[28] Elsevier’s Gender & Science Resource Center: „Share of Women Researchers Grows with Their Research as Impactful as Men’s”, Amsterdam 2017

 

[29] Praca pod kierownictwem Doms, M.: „Women in STEM: A Gender Gap to Innovations”, US Department for Commerce, Washington 2009. Co ciekawe, udział w zatrudnieniu w sektorze STEM jest o 11pp. wyższy.

 

[30] Zresztą, nawet zmieniony po II Soborze Watykańskim, Katechizm Kościoła Katolickiego § 2203 zostawia otwartą furtkę: Stwarzając mężczyznę i kobietę, Bóg ustanowił ludzką rodzinę i nadał jej podstawową strukturę. Jej członkami są osoby równe w godności. Dla dobra wspólnego swoich członków i społeczności rodzina zakłada różne formy odpowiedzialności, praw i obowiązków (podkreślenie moje).

 

[31] Wyniki własne estymacji w programie R:

Religion: znaczenie religii, ankieta GALLUP World’s Review z 2009.

Logincome: dochód (logarytm), fertility: dzietność, dane z World Data Bank (dane z dostępnych i kompletnych roczników).

 

[32] Przynajmniej zdaniem feministek i sympatyzujących z nimi autorów: Michael Sherlock, Carol Christ czy Justin Stangeland. Autorzy wskazują na to, jak powszechne jest przyznawanie wysokiej wartości dziewictwa u kobiet, co np. Carol Christ uznaje za mechanizm kontroli nad kobietami „wymyślony” przez patriarchat.

 

[33] Co jest faktem i marnowaniem czasu byłoby przytaczanie literatury na ten temat, ale można jako przykład dać to omówienie autorstwa prof. Gregory’ego Jantza: https://www.psychologytoday.com/blog/hope-relationships/201402/brain-differences-between-genders

 

[35] https://www.dbb.de/lexikon/themenartikel/p/personal-im-oeffentlichen-dienst.html

 

[36] http://www.portalsamorzadowy.pl/praca/zatrudnienie-w-samorzadach-1-9-mln-osob-z-czego-72-proc-to-kobiety,66528.html

 

[37] http://www.egospodarka.pl/98639,Sektor-publiczny-a-zatrudnienie-kobiet,1,39,1.html

 

[38] Na nieregulowanym pod tym względem rynku będzie tendencja do dyskontowania typowego ryzyka związanego z zatrudnianiem kobiet: ciąża, branie urlopów chorobowych z uwagi na chorobę dziecka, ciężkie menstruacje itd. itp. Przedsiębiorcy biorą pod uwagę braki w personelu i związane z tym koszty przestojów w produkcji, zatrudniania i szkolenia nowych pracowników czy w niektórych krajach płacenia urlopu macierzyńskiego.

 

[39] Taką stałą jest np. to, że to kobieta zachodzi w ciążę i karmi dzieci piersią, a mężczyzna ma naturalne inklinacje do rządzenia i przewodzenia – wszystkie instytucje hierarchiczne jak Kościół Katolicki, policja, wojsko, partie polityczne czy system promocji akademickiej były stworzone przez mężczyzn. 

 

 

 

 

 

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/kisiel-o-zwierzchnosci-i-milosci-post-pugna/feed/ 1 21798
Kisiel: Wilhelm Röpke – konserwatywny feniks z popiołów liberalizmu https://myslkonserwatywna.pl/kisiel-wilhelm-ropke-konserwatywny-feniks-z-popiolow-liberalizmu/ https://myslkonserwatywna.pl/kisiel-wilhelm-ropke-konserwatywny-feniks-z-popiolow-liberalizmu/#comments Thu, 09 Feb 2017 06:09:29 +0000 http://46.101.235.190/?p=20099 wilhelm-roepkeJego zdaniem, liberalizm jest tożsamy z europejskim dziedzictwem antyku i chrześcijaństwa. To dziedzictwo zostaje przeciwstawione Rousseau i modernistycznym demokratom, którzy wynaleźli absurdalne pojęcie „kolektywnej wolności”. Liberał jest humanistyczny, anty-autorytarny, racjonalistyczny (…).

Wilhelm Röpke był jednym z najlepiej zapowiadających się ekonomistów. Uczeń i słuchacz prywatnych seminariów Ludwiga von Misesa, habilitował się jako najmłodszy niemiecki profesor już w wieku 23 lat z badań nad cyklami koniunkturalnymi. Jego nauczyciel wymienił go jako jednego z autorów najlepszych prac na ten temat. A jednak poświęcił się socjologii i rewizji filozoficznego liberalizmu, co z czasem zbliżyło go to do pozycji, które dzisiaj opisalibyśmy jako wybitnie konserwatywne.

Röpke był zatem konserwatywnym neofitą i stał się nim dosyć późno. Wcześniej, przez większość życia, określał swoje idee mianem „socjologicznego liberalizmu”, jakiego używała duża część szkoły fryburskiej (także Rüstow czy Müller-Armack). W środku zainteresowań ekonomicznych, socjologicznych, historycznych czy politologicznych analiz nie była już całkowicie odseparowana nomada jak w źródłowym liberalizmie, ale jednostka, która osadzona była w społecznych zgrupowaniach – rodzinie (jednostce funkcjonalnej), cechu, zawodzie, przedsiębiorstwie, gminie, państwie, kościele, cywilizacji. Była to jednostka, która funkcjonuje w określonym porządku (ordo) i która bez danego porządku nie jest w stanie pokonać osamotnienia, znużenia, umasowienia ani nawet uratować liberalizmu przed samym sobą . Takie stanowisko, jak i konsekwentna subsydiarność mocno zbliżyło ordoliberałów, jak i samego Röpkego, do chrześcijańskiego personalizmu.

Kogo z upodobaniem cytuje w swoich socjologicznych rozprawach Röpke? Vogelina, kard. Manninga, Kirka, Chestertona, J. Św. Leona XIII, Brunninga, Ortega y Gasseta, Le Bona, Tocqueville’a. Z drugiej strony, w ekonomicznych rozprawach jest równie dużo odniesień do Hayeka, Misesa, Bastiata, Knighta czy Euckena, zatem bliskich znajomych mocno popierających wolną przedsiębiorczość, z których tylko Eucken był osobą wierzącą (Bastiat na katolicyzm nawrócił się dopiero pod koniec życia).

Dlaczego zatem Röpke, choć sam popierał demokrację (co prawda w wydaniu szwajcarskim) i wolną przedsiębiorczość, miał przejść na pozycje konserwatywne lub reakcyjne? Nie obejdzie się bez kontekstu. W 1930 r. Röpke skrytykował program i przepowiedział brutalność rządów NSDAP. Wobec tego został zmuszony do emigracji po dojściu nazistów do władzy w 1933 r. i udał się na emigrację. 1933 – to rok dojścia do władzy, przez krytykowanych przez niego, narodowych socjalistów (których nazwał „nowymi barbarzyńcami”). Rok smutku, gdyż jak pisał o nim w liście Rüstow, Röpke był wielkim patriotą, toteż emigracja była dlań podwójnie bolesna.

Oczywiście Röpke patriotą nie był bezkrytycznym. Sam miał powiedzieć, że „kocha, to co niemieckie ale nienawidzi tego, co pruskie”.

Zatem, gdy toczyła się wojna, Röpke pisał w szwajcarskim zaciszu o kryzysie czasów obecnych. Gdy narodowi socjaliści ponieśli militarną klęskę, na świecie oczekiwano podobnej rozprawy z socjalistami „internacjonalistycznymi”, czyli komunistami zza żelaznej kurtyny. Spora część życia Röpkego, ale także pozostałych ordoliberałów i przedstawicieli innych odłamów liberalizmu (np. Hayekowi, Misesowi) upłynęło na intelektualnej rozprawie z komunistami. Gdy jednak tzw. „Austriacy” wytoczyli batalię na polu ekonomii, Röpke walczył także na polu socjologii i etyki. Dosięgnięcie źródła poparcia dla czerwonego i brunatnego socjalizmu, jakim było umasowienie, proletaryzacja i sekularyzacja moralności, stały się automatycznie krytyką liberalizmu, który wobec tych społecznych problemów przyjmował pozycję wygodnego nie-interwencjonizmu, którą cytowany przez Röpkego Vogelin określił mianem „społecznego agnostycyzmu”[1] .

Liberalizm jako połączone dziedzictwo antyku i chrześcijaństwa

Nasz nowoczesny świat staje się bezsprzecznie teatrem maskowym ideologii, podczas którego nikt już tak naprawdę nie wie, co się skrywa za wypowiedzeniem danego słowa. Nasze dzienne słownictwo jest przepełnione wyrażeniami jak »demokracja«, »reakcja«, »kapitalizm«, »socjalizm«, »faszyzm«, które zaprzeczają celowi języka, jakim jest międzyludzkie porozumiewanie się za pomocą precyzyjnych wyrażeń. (…) Najbardziej temu [szaleństwu] poddane zostało pojęcie »liberalizmu«”.[2]

Wszędzie termin „liberalizm” stał się zdaniem Röpkego pojęciem określającym egoizm, syte mieszczaństwo, niewrażliwość, społeczną surowość, a celować w tym mieli szczególnie niemieccy romantycy.[3]. Jako swoje społeczne przeciwieństwo określili go wszyscy współcześni tyrani:

„Oni mówili nam, że są socjalistyczny, demokratyczni, nacjonalistyczni czy romantyczno-korporacjonistyczni (…). Tak, oni uprawiali cynizm tak daleko, że przyznawali sobie nawet referencję [do] Chrześcijaństwa. (…) Ci znawcy masowej duszy, którego wyrazem byli oni sami, wiedzieli aż za dobrze, że nie zdobędzie się poparcia ideami tolerancji, osobowości, wolności i prawa. Chcieli masowe emocje rozpalać za pomocą socjalizmu i nacjonalizmu, które najlepiej odpowiadają umasowionej duszy i dzięki temu mieszanka stawała się dynamitem, który wysadził świat w powietrze” [3] .

Na dalszej stronie do całościowego kryzysu zostaje dołączony także kryzys liberalizmu, który doczekał fazy rozpadu nawet leksykalnego – liberałami nazywali się zarówno angielscy laburzyści, amerykańscy republikanie jak i szwajcarscy konserwatyści.

Röpke nawołuje do redefinicji liberalizm. Jego zdaniem, liberalizm jest tożsamy z europejskim dziedzictwem antyku i chrześcijaństwa[4]. To dziedzictwo zostaje przeciwstawione Rousseau i modernistycznym demokratom, którzy wynaleźli absurdalne pojęcie „kolektywnej wolności”. Liberał jest humanistyczny, anty-autorytarny, racjonalistyczny (w sensie używania rozsądku danego każdemu człowiekowi) jest uniwersalistą (przeciwstawiając nacjonalizmowi lokalny patriotyzm), sceptykiem, człowiekiem, który opowiada się za stabilną walutą, decentralizacją polityczną i „męsko sprzeciwia się cesarzowi, gdy ten żąda więcej, niż mu się należy”. I choć między liberalizmem a demokracją istnieje pokrewieństwo, jest ono niewolne od napięć.[5]. Röpke wielokrotnie krytykuje kulturowe spłaszczenie w wyniku „masowej demokracji” (Massendemokratie).

Zatem wiemy już, że jakobińska, modernistyczna demokracja i ateistyczny liberalizm są przeciwstawione liberalizmowi w wydaniu Röpkego. Sam zapewne plasuje się na pozycji szwajcarskich konserwatystów (a sam siebie nazwałby się „liberalnym konserwatystą”), gdyż to właśnie Szwajcarię uznaje za „przykładowy kraj”[6] i wzór do naśladowania. Dodajmy, że podczas przymusowej emigracji niemiecki ekonomista przebywał zarówno w Stanach Zjednoczonych i w Konfederacji Szwajcarskiej. I o tyle o pierwszym mówił później m.in. jako o kraju społecznych nomadów, to o tyle sympatię do kraju Helwetów żywił do końca życia. Miał być on ucieleśnieniem pogodzenia rozumu z wiarą, tradycji z nowoczesnością.

Wszystkie wypaczenia racjonalizmu

Niewątpliwy cień na życie niemieckiego ekonomisty położyła emigracja i czas, gdy świat walczył z jednym totalitaryzmem i czekał na rychliwą walkę przeciwko drugiemu. Wielu współczesnych Röpkemu zaangażowało się zatem w tę bezpardonową walkę, jednocześnie dążąc do znalezienia źródeł przyczyn problemu. To między innymi wtedy przyjaciel Röpkego, Alexander Rüstow, wydaje swoją niemal 1700-stronicową trylogię „Ortsbestimmung der Gegenwart” („Lokalizacja teraźniejszości”), uniwersalną krytykę całej ludzkiej historii. To wtedy Alfred Müller-Armack wydaje „Diagnose unserer Gegenwart” („Diagnoza teraźniejszości”), gdzie grzebie swoje wcześniejsze nadzieje związane z nazizmem. Bezpardonowe rozliczenie z brunatnym totalitaryzmem i oczekiwanie podobnego rozrachunku z czerwonym berserkiem staje się nadrzędnym celem w życiu ordoliberałów. Sięgnięcie do historii idei, najpierw ekonomicznych, a potem filozoficznych sprawiło, że odkryli oni, iż decydująca walka rozgrywa się nie na polu ekonomii czy polityki, tylko na polu wartości, wobec którego wszystkie pozostałe obszary (także ten ich „pierwotny”, jakim była ekonomia) są obszarami wtórnymi.

Dla Röpkego ekonomia i etyka były tak samo ważne[7]. Konflikt z komunizmem był dla niego przede wszystkim konfliktem wartości, a nie produkcyjnym wyścigiem zbrojeń, polegającym na prześciganiu się w produkcji nowych lodówek, samochodów czy pralek. I choć z drugiej strony ordoliberałowie przestrzegali „romantyków” przed kompletnym lekceważeniem gospodarki, to, choć sami byli ekonomami, przestrzegali przed zgubnym wpływem „czystego ekonomizmu”[8]. Ekonomizm miał być próbą kwantyfikacji tego, co w swojej istocie było niematerialne, myślenie w arbitralnie tworzonych agregatach, za pomocą wyłącznie mechanicznych procesów i podlegających bezwzględnej racjonalizacji[9][10[11]. Komercjalizację wszystkich dziedzin życia uważa za „ostrą truciznę dla prawdziwej kultury”, niszczącą „prawdziwe piękno w życiu”. Nie da się ukryć, że to ostrzeżenie jak ulał pasuje do naszych czasów[12].

Röpke za pomocą najwyższych wyrazów potępia handel tym, co w życiu prywatne – np. intymnością („Walka z tabu jest bezsensowna, gdyż po jej zwycięstwie nie zostaje nic”). I choć trzyma się swojego uznania dla wolnorynkowej gospodarki (jak można ocenić po duchu napisanego przez niego podręczniku ekonomii „Die Lehre von der Wirtschaft”), to całe życie zastanawia się i rozważa przypadki, w których merkantylizacja i komercjalizacja przynosi społeczne niekorzyści. Wszystko znowu rozbija się o wartości niematerialne, o wypaczoną wolność grzebiącą swoją właściwą istotę.

Aby móc zrozumieć stanowisko fryburskiego ekonomisty, należy jeszcze raz podkreślić próbę socjologicznego i ekonomicznego wyjaśnienia genezy dwóch kolektywnych ideologii i ich realizacji w praktyce. Zarówno komunizm (=realny socjalizm), jak i narodowy socjalizm bazują (rzekomo) na nauce. Ten pierwszy to „produktywność okupiona nędzą”[13], odznaczają się konstruktywizmem mający, na celu totalną przebudowę człowieka, oświeceniowa hybris i superbia[14]. Fanatyczny ideolog racjonalizmu będzie jednocześnie fanatycznym konstruktywistą, który za nic będzie miał wszystko to, co spontaniczne, dane, przekazane. Dla niego nie ma rzeczy, której nie dałoby się skalkulować, nie ma rzeczy, którą trzeba brać pod uwagę, aby zaprzestać realizacji swojego ideału człowieka, a także idealnego ustroju społecznego.

Taki człowiek będzie dążył do zniszczenia wszystkiego, co wyda mu się irracjonalne i przeszkadzające wyzwoleniu człowieka, tudzież wszystkiego, co wyda mu się sprzeczne np. z surowym celem jak największej produktywności[15]. To samo tyczy się narodowego socjalizmu, przed którym Röpke ostrzegał już w 1930[16], celującego w wyhodowanie „nad-Niemca”.

Konstruktywizm miał być pochodną racjonalizmu. Ten z kolei bardzo łatwo wypaczał swoją istotę, gdy brakowało jej chrześcijańskiej skepsis. Niemiecki ekonomista krytykuje świecki liberalizm za błędy i wypaczenia obecnego kryzysu[17]. Świecki liberalizm ma trzy odsłony. Pierwszym jest pogląd na funkcje rozsądku (i co za tym idzie, wartości) – czyli racjonalizm. Drugim jest pogląd na stosunek do społeczeństwa – czyli indywidualizm. Trzecim, na pogląd na ekonomię, czyli liberalizm gospodarczy. Liberalizm miał zawieść na każdej z tych płaszczyzn.

Jeśli dominującym prądem myślowym staje się ekstremistyczny racjonalizm, który nie toleruje niczego, czego nie można objąć umysłem, cała epoka jest narażona na władców-despotów, którzy nie będą tolerowali niczego, co przeszkadza im na drodze do urzeczywistnienia (niby)racjonalnych planów przebudowy społeczeństwa. Röpke mówi nawet o nieuchronności tego procesu[18]. Społeczeństwo rozpatrywane jako całość jest jednak czymś innym niż prostą sumą pojedynczych monad. Röpke zatem zbliża się do holizmu.

Z sekularystycznym liberalizmem (który został później odziedziczony przez oba socjalistyczne reżymy) łączy się także progresywizm, na którym Röpke nie pozostawia suchej nitki. Jako źródło romantycznej absolutyzacji rozumu Röpke wskazuje Francję i Saint-simonistów[19]. Saint-simonizm miał być w kolei jedną z twarzy emancypacji nauki, chęci totalnej racjonalizacji i kultu produktywności.
Nauka, której celem jest stwierdzenie obiektywności i przydatności, przez cały XVII i XVIII wiek nie napotkała we Francji tego, co w Anglii sformułowano jako sceptycyzm. Romantyczne, rousseowskie nastawienie do roli jednostki i niezmożona wiara w rozum okazały się połączeniem zabójczym.

Społeczny konstruktywista za wszelką cenę będzie próbował przypasować społeczeństwo do racjonalistycznych miarek i nie będzie zważać na nic. Będzie odznaczać się ślepotą wobec życia, historii, socjologii[20]. Jego postawami będzie scjentyzm i pozytywizm, a poszczególnymi odmianami: behawioryzm, biologizm, historyzm, pragmatyzm (czyli orientowanie się za wszelką cenę na to, co akurat jest), ewolucjonizm, genetyzm, objawem codzienności mania kategoryzowania i formułowania wszystkiego („terminologizm”)[21].

Ta „pycha rozumu”, jak chętnie za swoim austriackim przyjacielem Hayekiem mówi Röpke, musiała doprowadzić w końcu do katastrofy. Wiara w rozum doprowadza ostatecznie do wypaczeń w tej sposób, gdyż wszystko, co otrzymuje nimb „bycia naukowym”, staje się absolutem, w który należy wierzyć, mimo, że nie wszyscy mają możliwość stwierdzenia faktycznej prawdziwości. Język kwantytatywno-matematyczny stawał się językiem fanatyków[22]. Ci fanatycy będą domagali się totalnej władzy także nad tym, co w życiu daje się opisać tylko poprzez jakość, strukturę, ciągłość i kształt, które nie dają się zmierzyć, które domyślnie egzystują jako „niedokładne”, subtelne, jakościowe, dające się opisać tylko językiem personalnym bądź też historyczno-literackim[23]. O statystykach Röpke wypowiada się np. jak o nowej kaście wróżbitów.

Na tym jednak nie kończy się straceńcza epopeja racjonalizmu. Pogarda dla wszelkiego, co wydaje się nie pasować do języka nauki (racjonalizmu), kąsa trucizną krytycyzmu. Naukowy scjentyzm działa jak dynamit wobec wszystkiego, co zastane, gdyż wszystko to musi zostać poddane racjonalizującym-naukowym próbom. Wielkie plany „naukowo zorganizowanej ludzkości” snute przez saint-simonistów są tego najlepszym dowodem[24]. Na końcu tej fałszywej dla racjonalizmu drogi stoją: krytycyzm, relatywizm, nihilizm, a gasnący entuzjazm planistów-optymistów szybko przeradza się w fatalistyczny pesymizm.

Wiara w rozum polega na znalezieniu za pomocą rozumu środków do przezwyciężenia ludzkich braków. Aby przezwyciężyć wszelkie braki, należy poddać wszelkie dziedziny życia racjonalizacji, będącej środkiem totalnej emancypacji człowieka, a w imię tego celu progresywiści są gotowi poświęcić wszystko [25].

Krytyki nie wytrzymuje także radykalny indywidualizm. Röpke stawia tezę, że stawianie sobie naprzeciwko społeczeństwa i jednostki jest rzeczą fałszywą. Umasowienie społeczeństwa i indywidualizm idą ręka w rękę, gdyż umasowienie jest równoznaczne ze społecznym spłaszczeniem i rozpadem jego jako wspólnoty[26].

Kult indywidualizmu jest potraktowany przez Röpkego jako kwas działający na społeczeństwo. Społeczeństwo masowe staje się przez niego zbiorem uzależnionych od państwa i codziennych „narkotika”, osamotnionych jednostek. Przekłada się to także na życie gospodarcze. Depersonalizacja i standaryzacja życia społecznego musi w końcu przełożyć się na depersonalizację i standaryzację (rozpad indywidualności, umasowienie) samego społeczeństwa, konkretniej jego członków[27].

Ekonomiczny liberalizm także nie wytrzymuje próby samego siebie. Streszczenie poglądów ekonomicznych Röpkego podał w swoim opracowaniu Tymoteusz Juszczak („Ordoliberalizm. Historia niemieckiego cudu gospodarczego”), w skrócie: niesprzeczne (ale mocno protegowane przez państwo) z laissez-faire siły na rynku powodowały jego monopolizację, kartelizację, umasowienie i tworzenie potężnych sił, wymuszających na państwie korzystna dla siebie decyzje i szkodzące tym samym reszcie społeczeństwa. Röpke mówi z potępieniem o „anarchii grupowej”. którą jednak konserwatywne rozwiązanie-korporacjonizm, miał tylko wzmocnić i doprowadzić do ostatecznej katastrofy [28].

Aktywna polityka państwa miała sprzyjać decentralizacji państwa (administracyjnej, politycznej i gospodarczej), co miało sprzyjać „polityce witalnej”, np. Röpke opowiadał się za urbanistycznym planowaniem zdecentralizowanych osiedli ze swoistą agorą, centrum życia społecznego małych miejsko-wiejskich jednostek[29]. Takoż w czasach kryzysu państwo nie miało pozostawać bierne. „Wtórna depresja” („sekundäre Depression”), autorska będąca teoretycznym uzupełnieniem teorii cyklów koniunkturalnych Misesa, była określeniem samonapędzania się kryzysu poprzez pierwotne negatywne efekty. Państwo z nadwyżek budżetowych (dzisiaj marzenie ściętej głowy) powinno wypełnić powstałą w wyniku kryzysu lukę na problematycznym obszarze gospodarki.

Oczywiście Röpke polecał bardziej leczyć przyczyny kryzysu od jego skutków. Jak wszyscy ordoliberałowie, sprzeciwiał się inflacji, keynesizmowi i wiązaniu cen czy płac. Sprzeciwiał się reformie ponownie wprowadzającej w Niemczech obowiązkowe ubezpieczenie emerytalne – jako destruktora rynku kapitałowego. Przymusowe oszczędności na rzecz państwa powodowały zmniejszenie podaży kredytów, a co za tym idzie – wzrost oprocentowania i podrożenie kapitałów potrzebnym branżom produkcyjnym. Kiedy z kolei drożeje produkcja, drożeją wszystkie towary.

Röpke opowiadał się także za logistyczno-technologicznym wsparciem dla małych przedsiębiorstw, niestety brak było w jego pismach dokładniejszego opisu tej „pomocy”.

Wilhelm Röpke – interpretacja współczesna

Jak bardzo był niemiecki ordoliberał sceptyczny wobec wszelkich ruchów emancypacyjnych, obiecujących ziemski raj i mających na celu zniszczenie wszystkiego, co zdawało się na drodze do tejże idylli przeszkadzać? Nieważne, czy czynnikiem totalnej emancypacji ma być totalitarne państwo, anarchistyczny indywidualizm czy ślepa, pozbawiona błogosławieństw rozumu wiara – za każdym razem musi prowadzić to do katastrofy i upadku.

Te narkotyczne odpowiedniki religii[30], jakim stał się fanatyczny ateistyczny racjonalizm, libertariański (ówcześnie „laissez-faire”) fundamentalizm na punkcie „wolnego” (bezpaństwowego) rynku, nacjonalistyczna statolatria, scjentyzm, wypaczona reakcja – wszystkie muszą prowadzić do tego samego wyniku. Co gorsza, im bardziej umasowione, spłaszczone i anonimowe społeczeństwo, tym bardziej żyźniejszy grunt na wszelkie ideologie roszczące sobie prawo do totalizacji ducha, a skoro ducha – to i ciała i realności.

I choć sam Röpke uważa siebie za liberała, jego liberalizm jest sprawą mocno dyskusyjną. Jego poglądy ekonomiczne różniły się od poglądów np. klasycznie liberalnych czy libertariańskich (silne, choć bezpartyjne państwo, walka z monopolami, społeczna kohezja [spójność] na pierwszym miejscu przed gospodarczym zyskiem), nie mówiąc o innych dziedzinach życia, gdzie Röpke, podsumujmy, odrzucił: progresywizm, scjentyzm, zeświecczenie, sekularny racjonalizm, skrajny optymizm, skrajny pesymizm antropologiczny, behawioryzm, terminologizm, demokrację masową, indywidualizm bez relacji do wspólnot, centralizm, kult produktywności i organizacji, krytycyzm, nihilizm, relatywizm, empiryzm, pozytywizm (zwłaszcza jurystyczny), wielkoobszarowy kapitalizm (monopolizm, kartelizm), biologizm, darwinizm społeczny oraz społeczny agnostycyzm.

Podsumowując, z liberalnych popiołów wyłania się idea, której płomień aż nadto błyszczy konserwatyzmem. Feniks, którego iskry rozsiewają dobrą nowinę o tym, że każda jednostka potrzebuje communio z innymi ludźmi, potrzebuje być zintegrowaną, żywą, świadomą częścią społecznej kohezji – głównego toposu Wilhelma Röpkego.


Kamil Kisiel


[1] The Origins of Totalitarianism, „The Review of Politics”, styczeń 1953. Eric Vogelin pisze tam: Chrześcijańska wiara w transcendentalną perfekcję poprzez łaskę [od] Boga została zastąpiona – i wypaczona – poprzez wiarę w immanentną perfekcję poprzez akt człowieka”. Cytowane w: W. Röpke, Jenseits von Angebot und Nachfrage, Wyd. Verlagsanstalt Handwerk GmbH, Düsseldorf 2009, s. 16, s.53.
2 Tenże, Maß und Mitte, Wyd. Eugen Rentsch Verlag, Erlenbach-Zürich, s. 9.
3 Tamże, s. 11.
4 Tamże, s. 16. "Mówimy o liberalizmie w szerszym i wyższym znaczeniu (…) Tu rozchodzi się o dziedzictwo, które sięga źródeł europejskiej kultury. Nie filozofowie Oświecenia budowali jej fundamenty, ale jońscy Grecy, stoicy, Cyceron i wszyscy myśliciele Antyku, którzy na bazie ogólno-ludzkiego rozsądku i absolucie pojedynczej duszy ufundowali godność człowieka, egzystencję królestwa idei poza czyjąś samowolą, nietykalność naturalnych porządków. (…) Co się poczęło jako animae naturaliter Christianae, dokończone zostało Objawieniem chrześcijańskiego prawa naturalnego. To chrześcijaństwo w swoiście rewolucyjnym akcie uznało ludzi jako dzieci Boże wydostając ich z uścisku państwa i [pozwoliło], mówiąc za Guglielmo Ferrero, zagruzować esprit pharaonique antycznego państwa”.
5 Tamże, s. 23. "Nasza nieufność [wobec demokracji] narasta wtedy, kiedy w przebraniu suwerenności ludu koncentruje się władzę i tyrańskie państwo używa demokracji jako alibi. (…) Zawsze istnieje zagrożenie pomylenia władzy ludu z wolnością".
6 W. Röpke, Gesellschaftskrisis der Gegenwart, Eugen Rentsch Verlag, wyd. VI, Berno/Stuttgart1979, s. 47. "[Szwajcaria to] dzieło połączonych jako stowarzyszonych i miłujących wolność rolników i mieszczan, którym udało się stworzyć harmonijną równowagę pomiędzy chłopstwem a kulturą miejską, i która z tej kombinacji czerpie siłę łączącą konserwatywne i ewolucyjne aspekty społeczeństwa, ciągłość i ruchliwość, tradycję i nowoczesność, rozsądek i wiarę, technikę i humanizm, wytrwałość i miłość do pokoju, porządek i wolność, wspólnotę i indywidualność, dobrobyt i duchowość, i to aż do ekstremalnej jedności".
7 W. Röpke, Jenseits von Angebot…, dz. cyt.
8 Tamże, s. 148-149.
9 Tamże, s. 149-150.
10 W. Röpke, Civitas Humana, Eugen Rentsch Verlag, Erlenbach-Zürich 1944, s. 71.
11 W. Röpke, J. Hünnermannem, E. Müllerem, Wirtschaftsethik heute, Hamburg 1959, s. 8-12.
12 Tamże, s. 12.
13 W. Röpke, Gegen die Brandung, Wyd. Albert Hunold, Erlenbach-Zürich 1959, s. 104.
14 Tamże, Civitas…, dz. cyt., s. 107.
15 Tamże, s. 108. "Taki racjonalista będzie wtedy takim człowiekiem, dla którego wewnętrzne, witalne i socjologiczne pewniki [rzeczy dane – przyp. autor] będą powołały jedynie uśmiech wyższości i politowania (…). Takoż staje się on tylekroć potrzebny, co niebezpiecznym (…) deiluzjonistą, demaskatorem (…). Nie wierzy on w nic pewnego tak bardzo, jak w swój rozum, jakkolwiek to właśnie jego rozum jest tym, któremu powinien wierzyć najmniej".
16 Jako członek komisji Brauna Röpke w 1930 ostrzegał: "Nikt, który 14 sierpnia wybrał narodowych socjalistów, nie ma prawa później powiedzieć, że nie wiedział, co z tego wyniknie. [Ten człowiek] powinien wiedzieć, że wybrał chaos zamiast porządku, zniszczenie zamiast odbudowy. Powinien wiedzieć, że wybrał wojnę wewnętrzną i na zewnątrz, że wybrał bezmyślne niszczenie (…)". Tenże, Gegen die…, dz. cyt., s. 85.
17 Tenże, Maß und…, dz. cyt., s. 23.
18 Tamże, s. 28-29. "Kto uważa, że społeczeństwo składa się z luźnego związku osób, który jest do pojęcia przez jednostkę, dojdzie niechybnie do wniosku, że nie można tolerować niczego, co jest niezaplanowanym i nieświadomym wynikiem niezliczonych jednostkowych aktów jak np. pojedyncze ceny, kurs walutowy, stopa procentowa, i po drugie, że ludzki rozsądek wystarczy, aby nie tylko pojąć całość gospodarki i społeczeństwa, ale także do tego, aby całą tą całością pokierować według swojego wielkiego planu".
19 Tenże, Civitas…, dz. cyt., s. 136.
20 Tamże, s. 108.
21 Tamże, s. 119-123.
22 Tamże, s. 117-119.
23 Tamże, s. 121.
24 Tamże, s. 137-139.
25 Tenże, Maß und…, dz. cyt., s. 62-63. "To dążenie do uwolnienia się ze wszystkiego, co ogranicza samo-wspaniałość człowieka. To tendencja do totalnej emancypacji. Jej końcowym celem jest wyzwolić człowieka ze wszystkich korzeni, uwolnić ze wszystkich więzów czy działania zewnętrznych sił, które wydają się nie do zniesienia nowemu bogu, człowiekowi-bogu. (…) Temu odpowiada ideał pełnej nomadyzacji życia, emancypacji od natury, kult techniki, proletaryzacja i rewolta przeciwko przypadkowi w społeczeństwie i naturze (…)".
26 Tenże, Jenseits von…, dz. cyt., s. 95.
27 Tenże, Civitas…, dz. cyt., s. 96-97. "Depersonalizacja pracy odpowiada także depersonalizacji konsumpcji; Standaryzacja dóbr wymaga niechybnej standaryzacji ludzi. Większość ludzi dąży do jak najszybszego zamieszkania w swoich fabryczno-seryjnych mieszkaniach. Rodzą się w szpitalach, odżywają się w restauracjach szybkiej obsługi, pobierają się w hotelach. Po ostatniej lekarskiej posłudze umierają w szpitalach i przez firmy pogrzebowe odprawiani w końcu trafiają spaleni do urn. We wszystkich tych życiowych kolejach i w niezliczonych innych pierwszoplanową rolę odgrywa zysk i gospodarność na koszt indywidualności i ciągłości [wspólnoty]. Jeśli żyje się tylko dzięki urządzeniom i umiera w totalnej anonimowości, to będzie ciężko poczuć jedność z czymkolwiek, złapać punkt zaczepienia, nawet gdy chodzi o własną osobowość. Rytm indywidualnego życia traci swoją autonomię, swoją spontaniczność i swój charakter, kiedy musi podporządkować się prądowi samochodów i zgiełkowi ulicy, dokładnie w ten sam sposób, jaki pracujemy, rozchodzimy się i cokolwiek innego robimy. Nowoczesny Faust (…)!".
28 Tak Wilhelm Röpke wypowiadał się o korporacjonizmie i tym, że rzekomo był proponowany w encyklice „Quadragesimo Anno”:
"Niestety mowa tutaj o obszarze, na którym w wyniku braku rozróżnień, łatwo dochodzi do wypaczeń. Jeśli w tekście stawia się kategoryczną odmowę korporacjonizmowi, to nie rozchodzi się tutaj o samopomoc branży czy też rozbudzenie i popieranie etosu zawodowego, ani także aby na drodze wspólnoty zawodowej łagodzić napięcia pomiędzy pracą i kapitałem. To wszystko są wspaniałe rzeczy, które wymagają poparcia. Co my mamy na oku, jest korporacjonizm w myśl ruchu, który chce uczynić korporacje budulcem struktury gospodarczej i państwowej, przy zaprzeczeniu konkurencji (…) [Taki korporacjonizm] zasługuje na naszą najostrzejszą krytykę, gdyż oznaczałby on monopolizm, anarchię grupową, rządy interesów grupowych, korupcję, rozpad państwa, „gospodarkę przywilejów”, (…) [i] jest naszym zdaniem nieprawdziwym korporacjonizmem. W tym wypadku korporacje są tylko pustymi organami państwa i nie mogą być niczym innym, bo naiwnością byłoby przyjmować, że totalitarne państwo zachciałoby popełnić samobójstwo, oddając najważniejszy swój obszar, gospodarkę, autonomicznym korporacjom. Te korporacje umożliwiają totalitarnemu państwu rozwinąć swoje macki głęboko w gospodarkę narodową i rozszerzyć swoją totalną władzę. Mówić tutaj o państwie korporacyjnym jest niedopuszczalne: to nie państwo jest „korporacyjne”, to korporacje są „państwowe”. To (…) zaledwie terminologiczna fasada, która przynależy do arcana dominationis totalitarnego państwa. Niestety, zamieszanie stało się tylko większe, kiedy ukazała się papieska encyklika Quadragesimo Anno w 1930 (…) fałszywie zinterpretowana, jakoby proponowała państwo korporacyjne. (…) Wypada tylko polecić dokładne przestudiowanie tego zacnego i szlachetnego teksu źródłowego, w którym Papież przeciwstawia się (…) wymieraniu państwa poprzez władzę interesów grupowych (oeconomicus potentatus), tak samo jak opowiada się za deprolataryzacją (redemptio proletariorum). Nie zwraca się przeciwko konkurencji i walce rynkowej, tylko przeciwko walce klasowej".
Tamże, Gesellschaftskrisis…, dz. cyt., s. 151.
29 Zobacz np. tu: K. Kisiel, Ordoliberalizm-wprowadzenie, http://www.konserwatyzm.pl/artykul/4554/ordoliberalizm—wprowadzenie
30 Röpke powtarza termin Ersatzreligionen („Zastępcze religię”) za Alfredem M­üller-Armackiem. Por. Alfred Müller-Armack – Diagnose unserer Gegenwart.
 

 

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/kisiel-wilhelm-ropke-konserwatywny-feniks-z-popiolow-liberalizmu/feed/ 2 20099
Kisiel: Wielomianowa hierarchia i utopia egalitaryzmu https://myslkonserwatywna.pl/kisiel-wielomianowa-hierarchia-i-utopia-egalitaryzmu/ https://myslkonserwatywna.pl/kisiel-wielomianowa-hierarchia-i-utopia-egalitaryzmu/#comments Fri, 12 Aug 2016 08:34:20 +0000 http://46.101.235.190/?p=18525 inequality-Eton-Harrow-class-279x300Nowa lewica jest mądrzejsza i sprytniejsza od tej starej, marksistowskiej czy związkowej. Przejęła większość kluczowych dla kultury (a kontrola nad kulturą to możliwość formowania sposobu myślenia) ośrodków: media, szkolnictwo, sztukę. Jednak nie tylko strategia polityczna jest jej mocną stroną. Drugą jest „przełamanie się” i gotowość pójścia na każdy kompromis, jeśli tylko o centymetr przybliży ich do punktu konwergencji ich własnych idei. Tak jest np. z postulatem równości społecznej. Oczywiście nie udało się z uwagi na wyjątkowo ślepą utopijność zrealizować tego postulatu.

Jak rzekł Sołżenicyn: „Ludzie różnią się nawet tym, jak kochają: Jedni mają więcej miłości od drugich” (cytuję z pamięci, poprawcie mnie, jeśli się mylę). Ale nowa lewica nie jest w ciemię bita: Wie o tym. Dlatego postulat równości społecznej zastąpił konglomerat postulatów w rodzaju: „wyrównywanie nierówności społecznych”, „demokratyzacja” (w zamyśle: egalitaryzacja, niwelacja różnic społecznych), „równy start” (w zasadzie największa utopia) – nawet ekonomia nie obroniła się przed tym nawałem, o czym świadczy niesamowita popularność wśród ekonomistów i socjologów wskaźnika GINI’ego: liczy rozpiętość dochodową pomiędzy określonymi kwantylami; im większa rozpiętość między np. grupą zarabiającą dużo a grupą zarabiającą mniej, tym większa nierówność społeczna i tym większy wg lewicy powód do lamentów.

Wróćmy do słów Sołżenicyna: jeśli ludzie różnią się nawet tym, ile są w stanie dać drugiemu człowiekowi miłości, muszą różnić się także we wszystkich innych aspektach. W tym punkcie konserwatyści i liberałowie są zazwyczaj zgodni: „Życie jest warsztatem hierarchii” (Nicolás Gómez Dávila). Przy czym zachowawczy i umiarkowani konserwatyści skłaniają się ku hierarchii ciągłości, zazwyczaj dziedzicznej, objawiającej się np. w ciągłości legalnej (legitymistycznej) władzy. Liberałowie i liberalni konserwatyści kładą akcent bardziej na hierarchię według zasług. Życie domaga się od nas zarówno zdolności do przemian i rozwoju (bo brak rozwoju to śmierć kliniczna), jak i poszanowania fundamentów, na których się wyrosło (bo nie zaczyna się budowy domu od dachu). Tutaj w przypadku hierarchii wg zasług sprawa jest ciekawa i wymaga dokładniejszego rozpatrzenia.

Aspektów życia, w których ludzie się różnią, jest multum: Różnią się oni smykałką do biznesu, wyczuciem i gustem artystycznym, zacięciem sportowym, talentami do majsterkowania i naprawiania, wyobraźnią literacką, zdolnościami naukowymi, cierpliwością w czynnościach „charytatywnych”, smykałką do zajęć kulinarnych i tak dalej, i tak dalej. Zasada hierarchii wg zasług mówi nam, że bardzo rzadko trafiają się „ludzie renesansu”, którzy byli dobrzy w tym wszystkim (taki Goethe był ponoć równie dobrym poetą, co biznesmenem w negocjacjach z wydawcami). Jeden człowiek będzie lepszym naukowcem, drugi będzie lepszym biznesmenem, jeszcze inny sportowcem czy muzykiem. Ci sami ludzie będą np. pasjonatami ekonomii (ale nie naukowcami), sportu (będą grać amatorsko w jakiejś drużynie) czy pracować na etat (bo sami nie są na tyle kreatywni by zacząć własny biznes – pomińmy na chwilę sytuacje blokowania dostępu do rynku). Amatorski siatkarz nie będzie miał przecież pretensji do Wlazłego, że nigdy nie osiągnie jego poziomu. Będzie go raczej z zainteresowaniem oglądał płacąc za bilet na mecz. Tak samo pracownicy na etacie powinni być wdzięczni temu, kto stworzył mu miejsce pracy. Tak by było, gdyby lewicowa propaganda nie sączyła jadu zawiści między ludzi, a jej miejsce zajęła „propaganda pokory i radości z życia”. Jak mówi psycholog J. Rogers, każdy człowiek w zakończonej sukcesem psychoterapii jest w stanie odkryć swoje talenty i znaleźć sobie niszę w społeczeństwie, która zapewni mu tak potrzebną człowiekowi dumę z własnych osiągnięć, jak i potrzebę bycia potrzebnym innym.

Odkładając jednak lewicę na półkę, wniosek, jaki wyciągamy z hierarchii wg zasług, jest fundamentalny: W życiu nie istnieje jedna hierarchia, tylko multum różnych hierarchii. Tak długo, jak zapewniona jest „społeczna mobilność” (wertykalna – wewnątrz określonej klasy, np. „zawodowej” czy „sportowej” oraz horyzontalna, czyli w określonej klasie dochodu czy zasług naukowych), czyli tak długo, jak każdemu zapewniony jest otwarty dostęp do awansu społecznego. Wielość hierarchii (wielomianowa hierarchia) czyni postulat równości czy wyrównywania szans utopią do kwadratu: Można wyrównywać „dochody”. Ale jak wyrównać zdolności? Oprócz pieniędzy, o czym nowa lewica jednak w większości zapomina, istnieją inne wartości. Ba, same pieniądze są w społeczeństwie nieblokującym awansu np. poprzez wysokie „koszta startowe” czy „transakcyjne” spowodowane polityką państwa, tudzież polityką kartelizacji zawodowej poprzez związki zawodowe, są ledwie pochodną tych innych wartości: Dyscypliny, potu, ambicji. Powyżej pewnej zarabianej kwoty pieniędzy na znaczeniu wzrastają nagle inne rzeczy w pracy: Zazwyczaj to, czy praca jest ciekawa, czy daje szanse awansu czy samorealizacji. Lepiej pracować za 6 tys. zł i mieć radość z każdego dnia („znajdź pracę, jaką lubisz, a nie przepracujesz dnia”) niż pracować za dwa razy tyle i przechodzić codziennie mordęgę z głupim szefem czy w nieznośnym, korporacyjnym reżymie. W artykule „Frankfurter Allgemeiner Zeitung” headhunterowie i osoby z Human Ressources mówią (i narzekają na nią) o „generacji Y” – generacji, która woli rezygnować z wysokich zarobków i możliwości kariery na rzecz wolnego czasu i samorealizacji pozazawodowej. Lepiej pracować za mniej i mieć więcej czasu na swoje zainteresowania, rodzinę, na kultywowanie religii czy zajęcia sportowe, charytatywne. Wahadło społeczeństwa „wyścigu szczurów” wybija powoli w drugą stronę.

Zatem nowa lewica ciągle popełnia błąd: Jeśli chcą równości społecznej, powinni zlikwidować sport, naukę, biznes, armię i wszystko, co tylko przydziela ludziom różnice społeczne. Musi zaprowadzić terror: albo fizyczny, albo psychiczny (przedsmak mamy w postaci politycznej poprawności, która uniemożliwia np. powiedzenie, że cyganie są częściej przestępcami niż jakakolwiek inna grupa etniczna). Musi iść w zaparte i wyżerać kwasem każdą kolejną dziedzinę w imię utopijnej równości czy tylko trochę mniej utopijnego postulatu wyrównywania szans.

Jeśli umieścić to w perspektywie historycznej, można powiedzieć, że porewolucyjna fronda pomiędzy liberałami i socjalistami polegała właśnie na tym: Liberałowie uznali, że sprawiedliwością jest, jeśli społeczeństwo zapewnia ludziom pozycję wg ich zasług. Socjaliści uznali to zdradę sprawiedliwości i zatruli masy ludzkie zawiścią, domagając się ABSOLUTNEJ równości.

Wracając do wielomianowej hierarchii: Jej istotą jest, że człowiek, który w jednej hierarchii będzie wysoko, w innych będzie niżej; tam będzie szanowanym biznesmenem, ale kiepskim sportowcem-amatorem (jeśli urzeczywistni się ideał generacji Y, będziemy to lepiej widzieli) – aczkolwiek bycie amatorem sprawiać mu może dużo więcej radości niż jego zawód. Tak samo dobry sportowiec niekoniecznie musi przejawiać talenty pedagogiczne czy kulinarne. Każdy z nas jest w jednym czy paru aspektach wysoko: W innych znajduje się poniżej przeciętnej, poniżej innych ludzi. Życie to nie jednowymiarowa oś nierówności społeczne<->egalitarność społeczeństwa, tylko wielowymiarowa przestrzeń nierówności. Życia nie starczyłoby na bycie dobrym we wszystkim. Lepiej skoncentrować się na najlepszych zdolnościach i próbować wyciągać z tego maksimum. Być dumnym ze swoich dokonań w tej jednej czy kilku dziedzinach i podziwiać ludzi uzdolnionych w innych – oto liberalno-konserwatywny ideał. Bo choć hierarchie są różne, to dyscyplina i pracowitość obowiązują zawsze i wszędzie. Czasami pomaga szczęście (jak w przypadku piłki nożnej, gdzie kontuzja w wieku 17 lat może zakończyć dalszą karierę obiecującego piłkarza) – zadaniem zarówno liberałów jak i konserwatystów jest, aby każdą możliwą dziedzinę, która tworzy pewną hierarchię (zasług), chronić. Jest to nasze wspólne zadanie. Hipokryzją byłoby jednak bronienie hierarchii w jednych dziedzinach, a opuszczając ją w dziedzinie gospodarki. Ta druga ma być tylko wyłącznie pochodną innych.

Cywilizacja europejska wzrosła na wolności kreatywnego ducha na fundamencie pokory chrześcijańskiej. Jest to rzecz, którą należy bronić zawsze i wszędzie. Jest to rzecz, której bronić powinni zarówno zachowawczy reakcjoniści, jak i umiarkowani liberałowie czy liberalni konserwatyści.

 

Kamil Kisiel

 

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/kisiel-wielomianowa-hierarchia-i-utopia-egalitaryzmu/feed/ 1 18525
Kisiel: Quo vadis Europo? https://myslkonserwatywna.pl/kisiel-quo-vadis-europo/ https://myslkonserwatywna.pl/kisiel-quo-vadis-europo/#respond Sun, 15 Nov 2015 08:42:14 +0000 http://46.101.235.190/?p=14739 euro-islam-unionKultura chrześcijańska to w wymiarze społecznym i psychologicznym przede wszystkim panowanie ducha nad materią. Nasz rozum powinien panować nad naszymi instynktami, popędami i uczuciami. Nasz rozum powinien wynajdować najlepsze kombinacje w materii, korzystne dla rozwoju duchowego a na Ziemi pokój ludziom dobrej woli.

 

Nasz rozum powinien przede wszystkim dbać o czystość duchową, aby nic nie zaciemniało naszego osądu i byśmy mogli wiecznie odwoływać się do największego dobra (czyli Boga). Bóg jest dla chrześcijan osobowy, a dzięki Jezusowi Chrystusowi mamy możliwość nawiązania z Nim osobistej relacji. Ale Bóg powinien być także wartością dla ateistów w Europie – jeśli nawet nie jako Bóg REALNY, ale jako idea, jako miara wszechrzeczy, jako nieskończone źródło odnowy wszelkich wartości, jako przyrzeczenia sprawiedliwości (gdyż złoczyńców jeśli nie dopadnie kara za życia, to dopadnie kara po śmierci) i miłości bliźniego (z tego wynika między innymi, że cel nie uświęca środków), wolności sumienia i wolności osobistej.

Tak samo narody europejskie, nacjonalizm, patriotyzm jako pojęcia zostały niestety spaskudzone przez XIX-wieczny darwinizm społeczny i jego XX-wieczną realizację w Niemczech. Tymczasem naród to nie pula genów, bo to kategoria materialna i bądź co bądź, gdy bliżej badać tę „pulę genów”, okazuje się, że absurdalna. Czytałem, że np. Polacy mają w 20% geny niemieckie, a Niemcy w 10% semickie. Do takich paradoksów musi doprowadzić materialistyczne ujęcie narodu. Do innych paradoksów doprowadza także „geograficzne” definiowanie narodu – i tak np. Polonia przestaje być Polakami, bo wyjechała z kraju? Blut und Boden to po prostu absurdy.

Tymczasem naród powinien być kategorią duchową – wspólnotą języka, historii, kultury, obyczajów oraz religii (prawdziwej lub zeświecczonej). Dlatego akces do narodu może zgłosić osoba „genetycznie” i „geograficznie" obca – o ile uznaje wspólnotę tego, co wymieniliśmy powyżej. Syryjczyk, Irakijczyk czy Filipinka mogą czuć się Polakami, bo mogą odczuwać radość z kulturowego katolicyzmu, z polskiej gościnności, pokoju w Polsce, z liryzmu polskiego języka czy czuć podziw dla polskiej historii – i wobec tego czy innych powodów (nawet najczęstszego i najbardziej prozaicznego, czyli ekonomicznego) wiązać przyszłość swoją i swoich dzieci z polskim etnosem. Polska powinna być krajem selektywnie otwartym na imigrantów.

Selektywnie, bo istnieje w filozofii chrześcijaństwa coś takiego jak ordo caritas. Człowiek ma obowiązek przede wszystkim dbać najpierw o swoją rodzinę, dopiero potem o wyższe kręgi wspólnotowe (w tym naród, a na końcu cywilizację). Istnieje też coś takiego jak społeczna kohezja (Wilhelm Röpke), tak zwana „zwartość wspólnoty”. Pod tymi enigmatycznymi pojęciami kryje się zwykła potrzeba ludzkiego bezpieczeństwa w odniesieniu do wspólnoty, w której żyje. Wiem, że mogę podejmować działania, o ile jestem w stanie z dużym prawdopodobieństwem określić warunki, w jakich przyjdzie mi działać. Dlatego liczę na to, że za dekadę ruchu ulicznego nie zablokuje mi tłum modlących się salafitów, a na ulicach nie będzie patroli szariatu. Oczywiście, to trochę przesada, ale można znaleźć mniej drastyczne przykłady. Np. moim prawem jest to, bym mógł i jutro bez problemu komunikować się w języku polskim. W przypadku totalnego multikulturalizmu jest to niemożliwe. Totalny multikulturalizm oznacza rozpad i defragmentaryzację wspólnoty na części, które nie są w stanie znaleźć wspólnego języka. 

System polityczny musi opierać się na unitas necessitas, czyli na zgodzie co do tego, co niezbędne, aby system społeczno-ekonomiczny mógł przetrwać. Zgoda co do jego najważniejszych instytucji społeczeństwa – egzekwowania kar za przestępstwa, siatki pojęciowej wynikających z historycznych następstw (np. zakaz propagowania komunizmu w Polsce), a w przypadku demokracji szereg innych. Demokracja, jeśli ma w ogóle przetrwać i być sprawną, musi opierać się na wspólnocie wartości, czyli na spójnym kulturowo narodzie, który jest zdolny wynegocjować raz na zawsze to, czego później negocjować nie może, o ile nie chce „zaorać” całego systemu.

W tym kontekście przewaga na długim dystansie Polski nad Zachodem może okazać się zbawienna. Kiedy na Zachodzie będzie we wzmożonym stopniu dochodzić do aktów terroryzmu, gwałtów na kobietach, mordów „honorowych” i gettoizacji, Polska będzie od tego szczęśliwie wolna. Zgadzam się, że na Zachodzie mają problem tym większy, że generalizacja co do wszystkich muzułmanów, kiedy ich większość po prostu chce żyć i przetrwać, jest po prostu moralnie zła. Problem w tym, że odwrotność generalizacji, jaką jest relatywizacja, jest równie zła. Muzułmanie jakich znam są wyjątkowo posłuszni wobec władzy i autorytetu – od państwa przez biznes na rodzinie kończąc. To znaczy, że jest bardzo prawdopodobne, że grupa ekstremistycznych krzykaczy mających odpowiednie logistyczne wsparcie jest w stanie zapanować nad dużą grupą pokojowych i Boga ducha winnych muzułmanów.

Istnieje pewien punkt, kiedy rozmiar imigracji, liczebność obcych etnosów, niszczy kohezję społeczną, niszczy wspólnotę wartości i obraca się zresztą przeciwko samym imigrantom, bo niszczy źródła przyczyn, dla których wybrali oni kraj docelowy. Bez społecznej kohezji, bez stabilności systemu społeczno-ekonomicznego imigracja traci sens i zamiast ubogacaniem, zaczyna być destrukcją. Jest to tak samo szkodliwe dla autochtonów, co dla gości. Dlatego trzeba radykalnie skończyć z imigracją pozaeuropejską, gdyż wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazują na point de non retour w tej kwestii. Imigrantów jest za dużo i to jest fakt.

Jednocześnie tym imigrantom, co już w Europie są, trzeba tłumaczyć, że ich ten zakaz nie dotyczy, czyli działać tak by ich nie radykalizować, bo brak poczucia bezpieczeństwa będzie nieuchronnie związany z popieraniem ekstremy, że nie grożą im masowe deportacje lub coś gorszego. Tak samo jednak trzeba bezwzględnie egzekwować od nich szacunek dla instytucji prawa krajów europejskich (w Niemczech to póki co działa – każdym „patrolem szariatu” bezlitośnie zajęły się służby specjalne i policja). Uderzyć trzeba w ekstremistycznych krzykaczy, finansowanych z Arabii Saudyjskiej, wahabickich i salafickich mułłów, w muzułmanów mających przestępcze powiązania i kryminalną przeszłość; takich trzeba bezzwłocznie deportować, a w przypadku posiadania obywatelstwa europejskiego – egzekwować maksymalne kary i dozór policyjny.

I przede wszystkim trzeba powrócić do źródeł europejskiej, DUCHOWEJ wspólnoty wartości. Tylko tam, gdzie autochtoniczna kultura jest silna, można spacyfikować napływające etnosy będące źródłem potencjalnych konfliktów (jak w przypadku Pierwszej Rzeczypospolitej i polskich Tatarów). Dominacja kulturowa musi być bezwzględna i każda relatywizacja doprowadzi do zniszczenia unitas necessitas, do pomieszania języków, do wieży Babel i w końcu do sytuacji Hutu i Tutsi.

Módlmy się za ofiary ataków w Paryżu, módlmy się za muzułmanów, którzy boją się odwetu totalitarnych demokracji i niezdolnego do niuansowania plebsu, módlmy się za ludzi dobrej woli. Dobrych rozwiązań już nie ma, dlatego podsumowując:

1) trzeba pozwolić pozostać tym, co już są i zapewnić im takie samo poczucie bezpieczeństwa co autochtonom;

2) radykalny zakaz dalszej imigracji, nawet azylowej;

3) bezwzględne egzekwowanie prawa i pokojowego współżycia społecznego;

4) zniszczenie źródeł ekstremizmu islamskiego, odcięcie finansowania, zapobieganie gettoizacji i proletaryzacji;

5) rozwiązanie sytuacji na Bliskim Wschodzie poprzez bezwzględne poparcie Asada, zniszczenie wszystkich muzułmańskich bojówek na czele z ISIS.

Marzy mi się sytuacja, kiedy tracący poczucie bezpieczeństwa Europejczycy, jak i szukający miłości oraz (s)pokoju muzułmanie wspólnie nawracają się na wiarę chrześcijańską, która ich zjednoczy i zasypie ten nieuchronnie zbliżający się konflikt. Tylko w ten sposób możemy przywrócić wspólnotę wartości. Znam przykłady takich wspólnot katolickich z Berlina, gdzie przy jednym Ołtarzu, przy jednym stole są obok siebie skruszeni ateiści, zdezorientowani protestanci i muzułmanie. Bo miłość bliźniego i modlitwa to jedyne, co nam teraz pozostało. Może jeszcze zapanuje Nowe Średniowiecze, ale być może to już Endzeit

Kamil Kisiel

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/kisiel-quo-vadis-europo/feed/ 0 14739
Kisiel: Czy należy zabierać dzieci na „Tridentinę”? https://myslkonserwatywna.pl/kisiel-czy-nalezy-zabierac-dzieci-na-tridentine/ https://myslkonserwatywna.pl/kisiel-czy-nalezy-zabierac-dzieci-na-tridentine/#respond Wed, 16 Sep 2015 12:03:28 +0000 http://46.101.235.190/?p=13334 dzieci3Chciałbym podzielić się z Państwem kilkoma refleksjami które naszły mnie po niedzielnym nabożeństwie. Poruszają one kwestię udziału dzieci w celebrowaniu Mszy Świetej w Nadzwyczajnej Formie Rytu Rzymskiego. Oczywiście, rozmaici "gutmensche" (zazwyczaj kiepscy katecheci, jeszcze gorsi teologowie i nadopiekuńcze matki) powiedzą, że jako forma bardziej wymagająca pod kątem intelektualnym (łacina), duchowym (bo jest "dłuższy" i więcej w nim kontemplacji) jest dla nich nieodpowiedni lub trudny do pojęcia.

Chciałbym wysunąć szereg kontrargumentów wobec tego stanowiska:


a) po pierwsze i najmniej ważne, historycznie Nadzwyczajna Forma Rytu Rzymskiego liczy 400 lat, a tak naprawdę jest dużo starsza, bo Sobór Trydencki tylko "sformalizował" VOM. Ryt, żeby zapobiec teologicznym nieścisłościom. Dzieci chodziły zatem przez stulecia na tzw. "Tridentiny", wychowywały się w nim, "internalizowały" ją i często mieliśmy później z nich wspaniałych świętych, błogosławionych, świeckich, księży, króli i poczciwych mieszczan czy chłopów. Czyli dzieci będą dziećmi niezależnie od formy rytu – bo dzieci internalizują otoczenie jakie zastaną, więc co najwyżej nie będzie żadnej różnicy. Ale będzie, bo wyjaśniam dalej:


b) jasno trzeba podkreślić, że Msza Święta nie służy rozumieniu tego, co się mówi. Co prawda, lepsze zrozumienie czasami pomaga w lepszej kontemplacji bezkrwawej Ofiary, ale – skoro dziecko i tak ma ograniczone możliwości poznawcze i dopiero poznaje świat, to będzie bez znaczenia, czy ksiądz wypowie słowa konsekracji na głos i po polsku, czy po cichu i po łacinie. Dopiero z wiekiem – do tego służy odpowiednia katecheza – dziecko może pojąć, że pod postacią wina i chleba przychodzi do nas sam Jezus Chrystus, byśmy w Komunii Świętej mogli zjednoczyć się z Bogiem i posiąść życie wieczne. Kwestia "wypowiadanego" języka, chociaż ważna, jest dla dziecka identyczna niezależnie od rytu. Nie język gra tutaj rolę, a sama tajemnica. Dziecku taką kwestię należy wyjaśnić po Mszy Świętej, katechezie i zresztą ewidentne jest to, że trzeba to robić niezależnie od języka i formy liturgii!

Dodajmy też, że kwestia ta, gdy żyjemy w świecie masowych migracji, kompletnie straciła na znaczeniu (także dla turystów i gości z zagranicy lepszy jest już VOM, bo tutejszego NOM-u i tak nie pojmą!). Dzieci imigrantów często biorą udział w Mszach Świętych w języku, który nie do końca rozumieją – zależnie od wieku i języka myślowego. 


c) Wychodząc z punktu b) musimy zastanowić się nad środkami, które lepiej oddają tajemnice Boga. Otóż, NOM jest rytem "aktywistycznym" (czasami wręcz "showmeńskim"), opiera się na nieustannym udziale (a czasami wręcz hałasie, jeśli dodamy do tego zespoły gitarowe, skrzywione sopranistki i fuszerkowych organistów) – przy czym przeszkadza takiemu małemu dziecku, mającemu problem z koncentracją, w znalezieniu istoty i sensu całości. VOM uczy mistyki, ciszy, skupienia, kontemplacji – wszystko to odpowiada ontologicznie temu, co nazywamy "wielką tajemnicą Wiary" (swoją drogą zabawne, że w NOM trzeba to wypowiadać na głos). Są to przymioty tajemnicy właśnie – czegoś niezrozumiałego, pośredniego, zakrytego, transcendentalnego. Tajemnicą nie jest to, co jest wykładane, albo daremnie próbuje się wykładać, bezpośrednio jak kawa na ławę (NOM), ale to, co jest w części "zapośredniczone", niejako "skryte". Mimo wypowiadania na głos i w j. ojczystym słów konsekracji ani trochę nie przybliża to człowieka do tajemnicy, jaką jest Przeistoczenie, jest to sprzeczny środek powzięty do tego, co jest tutaj celem. Dziecko, które z uwagi na swój stan niewiedzy wobec świata, dobrze rozumie naturę tajemnicy (czegoś niezrozumiałego i ukrywanego), ma podczas NOM mniejszą szansę zrozumieć tę Największą. Gdybym zaryzykował, to właśnie NOM jest formą nieodpowiednią dla dzieci, bo wysyła "sprzeczne sygnały" (jeśli wolno mi użyć takiego sformułowania, nie wiem, nie jestem teologiem). 


d) z tego co zaobserwowałem, dzieci na VOM zachowują się grzecznie, a część, wręcz jak na swój wiek pietystycznie. Atmosfera VOM – czyli skupienie i kontemplacja, ewidentny teocentryzm i podniosłość, wymusza niejako w procesie wychowania to samo na dziecku. Co nie zmienia faktu, że dzieci te już w ogrodzie parafialnym wykazują masę życia i energii. Rodziny tzw. "tradycjonalistów" nie mają zatem czego się obawiać, chodząc ze swoimi licznymi daj Boże pociechami na VOM. 


e) VOM lepiej nauczy absolutnej powagi i szacunku dla Boga, nie umniejszając nic z typowej radości dziecka. Argumenty o "męczeniu dziecka" można równie dobrze odnieść do NOM, bo jak mówiłem, i na NOM dziecko wszystkiego "nie pojmie".

Zatem kontrargumenty niektórych z rodziców, modernistycznych katechetów i liberalizujących księży można wsadzić między bajki – teologicznie, empirycznie, teoretycznie, praktycznie i historycznie nie ma to żadnego uzasadnienia.

To nie dzieci nie nadają się do udziału w tzw. "Tridentinie", tylko ci dorośli właśnie, bo oni przyzwyczaili się już do posoborowej formy Mszy – dzieci nie mają jeszcze tego balastu – tym samym podchodzą do Mszy Świętej carte blanche nie mając uprzedzeń wykazywanych przez ich rodziców i wychowawców.

 

Zabierajcie dzieci na "Tridentinę"!

 

Kamil Kisiel

 

  • NOM – Novus Ordo Missae (nowy ryt)
  • VOM – Vetus Ordo Missae (stary ryt).
]]>
https://myslkonserwatywna.pl/kisiel-czy-nalezy-zabierac-dzieci-na-tridentine/feed/ 0 13334
Święto eurosceptyków, niska frekwencja i polaryzacja – analiza wyborów do Europarlamentu https://myslkonserwatywna.pl/swieto-eurosceptykow-niska-frekwencja-i-polaryzacja-analiza-wyborow-do-europarlamentu/ https://myslkonserwatywna.pl/swieto-eurosceptykow-niska-frekwencja-i-polaryzacja-analiza-wyborow-do-europarlamentu/#comments Tue, 27 May 2014 18:57:10 +0000 http://46.101.235.190/?p=6884 ueEurowybory kojarzą się przede wszystkim z niską frekwencją. Po raz pierwszy w historii udało się jednak (lekko) odwrócić negatywny trend. Do wyborów poszło 43,09% wyborców (w porównaniu z 43,01% w 2009). W lekceważeniu przodowali nasi południowi sąsiedzi: Tylko 18% Czechów i 15% Słowaków zdecydowało się pójść do lokali wyborczych.

 

W widoczny sposób niska frekwencja Eurowyborów staje się odzwierciedleniem skromnych prerogatyw Europarlamentu. Jednakże od tego roku wchodzą pewne postanowienia Traktatu Lizbońskiego, które je rozszerzają: I tak przewodniczący Komisji Europejskiej musi otrzymać wotum zaufania wśród większości europosłów. Także nowo uchwalane dyrektywy w razie braku pomyślnego głosowania muszą zostać zgłoszone do ponownej konsultacji. Jakkolwiek jednak żadna z nowości traktatowych nie przysłużyła się do podniesienia rangi Eurowyborom i zachęcenia ewentualnych wyborców. Nawet ci co poszli w większości zdają się wyczuwać, że Europarlament ciągle pozostaje ciałem w dużej mierze fasadowym, co najwyżej od czasu do czasu pozwalającym na retoryczne popisy. Głównie komunistom i eurosceptycznej prawicy, co oba obozy doskonale wykorzystały. Reszcie Eurowybory służą za swojego rodzaju barometr wyborczy, rodzaj sondażu na skalę europejską. 

 

I tak „prawicowi” (cokolwiek by to miało znaczyć*) eurosceptycy, pieszczotliwie przez lewicową i liberalną prasę nazywani populistami, wygrali w Wielkiej Brytanii (UKiP, który ma jeszcze szansę na świetny wynik w równoległych wyborach komunalnych), Front Narodowy (skok o ponad 20%), Duński Folkepartei ze znakomitym wynikiem 27%, Prawdziwi Finowie, Jobbik (który z 15% wyprzedził socjaldemokratów i lewicowych liberałów), w Niemczech eurosceptyczna „partia ekonomistów” AfD („Alternatywa dla Niemiec”) zdobyła znakomite 7,5%, w Polsce po 20 latach przerwy w polityce próg wyborczy przekroczył Janusz Korwin-Mikke z KNP (także ok. 7,5%), po raz pierwszy próg wyborczy przekroczyli eurosceptyczni i uważani za ekstremistyczno-prawicowych Szwedzcy Demokraci (wynik prawie 10%). Oprócz tego tradycyjny wynik utrzymała włoska eurosceptyczna Lega Nord (6%), poniżej oczekiwań, ale mimo wszystko z dobrym wynikiem „Partia dla Wolności” (PVV) Wildersa w Holandii (ok. 13%), FPÖ, narodowo-liberalna partia uzyskała w Austrii znakomite 20,5% (awans aż o 8%). W tej chwili o próg wyborczy czeska partia eurosceptycznych liberałów „Wolnych Wyborców” (na ten moment 5,2%). Na Cyprze jednego posła wystawi prawdopodobnie ruch społeczno-protestacyjny Symmaxia. Porażki eurosceptycy odnieśli w Bułgarii, Rumunii i na Słowacji. Problematyczne jest zaklasyfikowane zwycięzcy w Belgii: Flamandzkiego Nieuw-Vlaamse Alliantie: ta liberalno-konserwatywna partia opowiada się za separacją Flamandii od Walonii (a w minimum za przyznanie osobnych prerogatyw tym regionom z wyjątkiem polityki obronnej i zagranicznej). Z uwagi na aktualne nastawienie europejskiego mainstreamu można doliczyć ich do eurosceptyków.

Żeby nie było za wesoło: Eurosceptyczna prawica ma wobec siebie sporo resentymentów i uprzedzeń (co nie jest aż takie dziwne, bo międzynarodówkę to ma lewica): I tak niemiecka AfD wyklucza współpracę z francuskim FN, francuski FN z węgierskim sojusznikiem z Jobbiku wyklucza się z wzajemnością z UKiP(em), który bardzo chce pozyskać jako sojusznika eurosceptyków z Austrii i Skandynawii, gdzie z kolei na 90% wyklucza się sojusze z FN i na 3/4 z UKiPem. Front podziału przebiega wyraźnie wobec akcentu gospodarczego: Podczas gdy FN, Jobbik i skandynawskie partie eurosceptyczne opowiadają się za socjalistyczno-protekcjonistyczną polityką, UKiP wraz z narodowymi i konserwatywnymi liberałami z Czech, Niemiec, Austrii i być może Polski opowiada się za demontażem brukselskiej biurokracji, jak i uwolnieniem handlu wewnątrz kraju. Pytaniem jest, czy te sprawy, jakkolwiek ideowe i ważne, nie są w Europarlamencie drugorzędne i czy nie warto byłoby spróbować utworzyć jednolitego frontu. Czas pokaże.

Adnotacja: „Prawicowymi eurosceptykami” nazywa się: konserwatywnych liberałów, narodowych liberałów, nacjonalistów, eurosceptycznych konserwatystów i czasami eurokrytycznych liberałów (jak „Wolnych Wyborców” w Czechach).

Jest pewną regułą, że kraje „oszczędzone” przez kryzys wybrały nacjonalistów, eurosceptycznych liberałów lub eurokrytycznych konserwatystów: Francja, Wielka Brytania, Dania, Belgia, Holandia, Austria, Czechy, Finlandia, a nawet przodujące w proeuropejskim dyskursie Niemcy, do tego przełom dokonał się także w Polsce i Szwecji, kraje, które bardzo dobrze zniosły gospodarcze turbulencje. Doliczając Węgry (które mają „własną historię”), można powiedzieć, że „bogata (lub stabilna) północ Europy” wybiera prawą stronę wahadła. Neutralne i „mainstreamowe” zostają tym razem małe kraje jak Słowacja, Malta i Luksemburg, a także, co jest raczej niespodzianką, nowi w euroklubie, czyli Rumunia, Bułgaria i Chorwacja.

Inaczej (zupełnie inaczej) wygląda sprawa w krajach (PIIGS?) dotkniętych przez kryzys. We Włoszech „Ruch 5 Gwiazd” (M5S) wybitnego populisty i cynika Bebba Grillo zdobywa ponad ¼ głosów. W Portugalii europosłów oddelegują aż dwie partie komunistyczne. W Grecji zwyciężają skrajnie lewicowy sojusz „Syrakuzy” z wynikiem prawie 28% (jednocześnie nacjonalistyczno-lewicowy, w skrócie nazistowski Złoty Świt osiąga 9% – w Grecji jest zdecydowanie najweselej). Sinn-Fei (partia ludzi z niegdysiejszego „IRA”) w Irlandii osiąga rekordowe 17%. Tradycyjny wynik (w okolicach 9%) osiąga niemiecka Die Linke, bazująca głównie na postkomunistycznym resentymencie na terenach ex-NRD. Skomplikowana sytuacja jest w Hiszpanii. Wiadomo, że w Katalonii aż 55% odniosła partia separatystyczno-lewicowa. Komuniści osiągnęli wedle sondaży prawie 10%. Także i Szwecja, mimo bezprecedensowego wyniku prawicowych eurosceptyków, wprowadza ekstremistyczną lewicę w postaci Inicjatywy Feministycznej (z wynikiem prawie 7%). 2, a nawet 3 lewicowych posłów jest w stanie posłać malutki Cypr. Ekstremistyczna lewica odniosła porażki w Polsce, Austrii (gdzie jednakże 3 miejsca uzyskała Partia Zielonych), słaby wynik ma we Francji i Skandynawii (gdzie jednak wahadło jest wyraźnie od dawna wychylone w stronę socjaldemokracji).

Poza tym, że ciągle ok. 80% europosłów to tzw. mainstream („Chadecja”, socjaldemokraci, „łże”–liberałowie i nieudolnie udający krytyków establishmentu „zielonych”), to jednak Europarlament stanie się w tej kadencji areną pojedynków posłów z bogatej (Francja, UK, Niemcy) lub niedotkniętej kryzysem (jak Polska czy Węgry) północy Europy, krytykujących urzędnicze rozpasanie i „sjestę” krajów z basenu Morza Śródziemnego (+irlandzka Sinn Fein) oraz wzmagającą się kontrolę regulacyjną, politykę inflacyjną i redystrybucję, gdzie z kolei ekstremistyczna lewica z furią zaatakuje kapitalistów, skąpców z północy, sprzedajnych koncernom urzędników unijnych (tu akurat mają rację) i oszczędnościową politykę europejskiej chadecji. Polaryzacja jest widoczna na pierwszy rzut oka.

W Europarlamencie będzie niezwykle ciekawie i to w zasadzie jedyny powód, dla którego warto było się tymi wyborami zainteresować. Ponadto 20% wyniku eurosceptyków z prawa i lewa oznacza, że 1/5 środków na Europarlament będzie wydana dla tych, którzy najchętniej widzieliby go zrównanego z ziemią, ew. będącego muzeum. Konsternacja europejskiej prasy i 1/5 „czasu antenowego” w Europarlamencie dla eurosceptyków – paradoks pyszny i przyjemny.

Kamil Kisiel

 

http://prokapitalizm.pl/swieto-eurosceptykow-niska-frekwencja-i-polaryzacja-analiza-wyborow-do-europarlamentu.html

 

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/swieto-eurosceptykow-niska-frekwencja-i-polaryzacja-analiza-wyborow-do-europarlamentu/feed/ 1 6884
Liberalna teoria konsumpcji – krytyka https://myslkonserwatywna.pl/liberalna-teoria-konsumpcji-krytyka/ https://myslkonserwatywna.pl/liberalna-teoria-konsumpcji-krytyka/#respond Thu, 01 May 2014 08:00:32 +0000 http://46.101.235.190/?p=6661 zakupyTeoria konsumpcji to kamień milowy mikroekonomii. Pokazuje ona, jak preferencje konsumentów i oferowana cena przez producentów wpływa na zachowanie tych pierwszych. Jak każda neoklasyczna teoria, przeszła ona multum mutacji i udoskonaleń – i mimo wielokrotnego udowodnienia jej nieprzydatności przeżyła ona każdą rewolucję – marginalistyczną, keynesowską, monetarystyczną i instytucjonalną.

 

Studentom ekonomii na pierwszym i drugim roku wałkuje się teorię konsumpcji i teorię przedsiębiorstwa, które są ledwie wstępem do wstępu wiedzy o ekonomii. Bardziej uczą w dodatku jak posługiwać się matematyką, liczeniem pochodnych i zachowania się parametrów w warunkach równego rozkładu prawdopodobieństwa, wobec czego wyobcowanie ekonomistów zajmujących się mikroekonomią od rzeczywistości należy uznać za wielce prawdopodobne.

 

Do rzeczy: Teoria konsumpcji w wersji okrojonej dla dzisiejszych studentów (którzy w 99% i tak zapomną wszystkiego po zdaniu egzaminu) mówi, że użyteczność rośnie z każdą jednostką, ale rośnie za każdym razem o coraz mniejszą wartość. Użyteczność krańcowa maleje, mówiąc w języku ekonomistów. Opiera się to na bardzo prymitywnej i dawno obalonej hipotezie psychologów o potrzebie coraz większego bodźca do osiągnięcia tego samego efektu. Mówiąc po ludzku: Człowiekowi spragnionemu pierwsza szklanka przynosi ulgę. Ale na dziesiątą nie będzie mógł już nawet spojrzeć.

 

W rozszerzonej teorii decyzji ekonomicznych krzywa użyteczności może mieć w zasadzie każdy możliwy kształt przewidziany dla krzywych – i nie być nawet policzalną funkcją. Już tutaj użyteczność postrzegania wyliczeń użyteczności przez funkcje powinna być raz na zawsze zakwestionowana.

 

W systemie wartości i zestawie warunków zewnętrznych mogą w dodatku zachodzić takie zmiany, że więcej tego dobra może przynosić raz to więcej, raz to mniej użyteczności niż mniejsza ilość w podobnej sytuacji (klasie zdarzeń). Dzieje się tak, ponieważ – w przeciwieństwie do układu współrzędnych i ołówka – w rzeczywistości użyteczność zależy od efektów komplementarnych i substytucyjnych. Rozpatrując dwa dobra można przyjąć, że prawdopodobna jest sytuacja, w której użyteczność 3 jednostek pierwszego dobra jest większa, gdy ilość drugiego wynosi 0, od sytuacji w której ma się 3j. pierwszego i 2j. drugiego. Np. kiedy ma się jeden stół i komplet krzeseł, to każde następne krzesło do niego będzie zbędne, a nawet w pewnym sensie szkodliwe, gdyż będzie zajmować resztę przestrzeni mieszkalnej.

 

Teoria konsumpcji ratuje się tutaj efektem komplementarności i limitacji. W pierwszym wypadku użyteczność pierwszego dobra zależy od użyteczności czy nawet (fizycznego) wystąpienia drugiego. Limitacja oznacza, że tylko konkretne kombinacje dóbr przynoszą wzrost użyteczności. Odwrotnym efektem jest substytucja: Wtedy użyteczność z powodu jednego dobra wzrasta przy warunku spadku użyteczności drugiego.

 

Najczęstszy kształt ma krzywa, która załamuje się wskutek nasycenia i następnie maleje wskutek przesycenia danym dobrem. W dodatku użyteczność jest mglistym parametrem, a jego zderzenie z rzeczywistością pojawia się, kiedy będziemy próbowali rozbić jednowymiarowość pomiaru (Bóg jeden wie, w jakich jednostkach mierzy się ludzkie szczęście) i wprowadzimy dwa parametry. Wtedy użyteczność może leżeć (znowu tylko Bóg to wie) w jakim punkcie wielowymiarowej przestrzeni, a wypadkowa użyteczności w postaci wektora może pokazywać zaskakujące rzeczy. Należy przywołać tutaj przypadek osób uzależnionych od narkotyków, hazardu, pornografii, alkoholu, papierosów lub nawet zwyczajnego obżarstwa. Mimo, że chwilowa użyteczność często wzrasta skokowo na jednym obszarze („uczucie ulgi”), to konsekwentnie (w małych interwałach) obniża się. Nie wiadomo jednak jak zagregować wartość użyteczności przy połączeniu uczucia „ulgi” i „uzależnienia” – wiemy, że pierwszy ma znak plus i powoduje gwałtowną, ale chwilową poprawę samopoczucia, drugi ma znak minus i powoduje sukcesywną, trwałą, ale małą obniżkę tego samego samopoczucia (w wyniku pogarszającej się sytuacji życiowej).

 

Teoria racjonalnego wyboru Ludwiga von Misesa, będąca częścią marginalistycznej rewolucji, także nie potrafi wyjaśnić tego fenomenu. Zajmując się badaniem racjonalności działania ex ante nie podejmuje się opisu jej powiązań z jakąkolwiek oceną racjonalności ex post, tym samym stając się technicznym opisem przebiegu działania (które powodowane są jakimiś „wartościami ostatecznymi”), ale niemającymi w gruncie rzeczy mocy normatywnej. Sytuacja jest tutaj nawet gorsza niż w przypadku teorii klasycznej, która dopuszcza wielowymiarowość „pomiaru” (nie należy tego mylić z pomiarem metrycznym w potocznym rozumieniu).

 

Wg Misesa, fakt dokonania działania ma dowodzić, że system wartościowania jednostki znalazł jakąś drogę na pokonanie sprzeczności i dokonał psychologicznej agregacji różnych wymiarów użyteczności, tym samym uporządkował uświadomione alternatywy w jakimś porządku i dokonał wyboru tej optymalnej. Będącym krytykiem starych „klasyków” myśli ekonomicznej, Mises milcząco założył tę samą jednowymiarowość odczuwanej użyteczności (od której nowoczesna teoria decyzji dawno odeszła) – czynność dokonuje się przez manifestację preferencji konsumenta. Niestety, w żaden sposób nie wyjaśnia to fenomenu, w którym jednostka umyślnie pogarsza swoją pozycję życiową, zawodową, samopoczucie, zdrowie, jakość relacji międzyludzkich – słownie każdy wymiar, który składa się na użyteczność – czyli właśnie przypadki uzależnienia (użyteczności negatywnej).

 

Nawet jeśli działająca jednostka wyraża żal i uświadomienie utraty użyteczności chwilę po zażyciu „dawki” dobra o negatywnej użyteczności, wynika to z nagłego skoku „parametrów” wartościujących w systemie wartości danej jednostki – tuż po zażyciu, bo przy zażyciu następnej „dawki” znowu mamy skok w inną stronę, itd. W gruncie rzeczy jest to bezużyteczna tautologia, gdyż każde zdarzenie jest we wszystkich okolicznościach jednorazowe (unique) – ale posiada cechy wspólne z innymi co do niektórych okoliczności – oraz wykazuje na tyle podobieństwo, że można je zapisać do (wystarczająco wąskiego) interwału tej samej „klasy” (prawdopodobieństwa) zdarzeń, przez co można mówić o „podobnych” sytuacjach.

 

Powód, dla którego tzw. „przymus” ma destrukcyjny wpływ na ostateczny efekt działania, nazwać można u Misesa introspektywnością preferencji. Hipoteza, że to jednostka jest najlepiej poinformowana o tym, dlaczego chce i dokonuje danej czynności, jest najczęściej prawdziwa, ale po raz kolejny dotyczy ona osób „ukształtowanych” (kiedyś w teorii klasycznej taką osobą był homo oeconomicus). Np. małe dziecko ma małą świadomość, dlaczego podejmuje taką, a nie inną decyzję (np. by wymusić na rodzicu płaczem lub krzykiem taką, a nie inną akcję), mniejszą świadomość dokonywanego aktu i jeszcze mniejszą możliwych konsekwencji. Ewentualny „sukces” takiego dziecka w wymuszaniu dobrych w tej jednej chwili skutków działania może mieć fatalne konsekwencje w przyszłym życiu – np. poprzez wychowanie dziecka zbyt rozpieszczonego, pretensjonalnego, chciwego itp. itd.

 

Nabyte w okresie wczesnodziecięcym nawyki często mszczą się w okresie życia dorosłego – a dana jednostka nie ma takiej siły psychicznej, aby samodzielnie wyjść poza ramy struktury umysłowej, w jakiej wpędziło ją wychowanie za młodu. Istnienie przewlekłych schorzeń psychicznych jak depresja, nerwica, schizofrenia, fenomen wypalenia czy kobiece borderline doskonale obrazuje fenomen ambiwalencji użyteczności, o ile jednostka faktycznie sama wpędziła się w takie stany.

 

Sytuacja jest modelowa w przypadku osób uzależnionych. Wektor preferencji w postaci konieczności przyjęcia następnej „dawki” i powodujący – opisując wszelkimi możliwymi kryteriami empirycznymi i psychologicznymi – jej spadek może jest „racjonalnością ex ante”, być może rzadko daje się na to wpłynąć poprzez metody paternalistyczne (kolejna niesprawdzone milczące założenie wśród „Austriaków”), ale z jakiego powodu odmawiać deskryptywnego opisu racjonalności ex post pojąć nie sposób.

 

Teoria Misesa broni się w sposób osobliwy: poprzez zawężenie samej decyzji do bardzo krótkiego interwału czasowego, w którym jednostka dokonuje decyzji – na tyle krótkiego, że „paternalistyczne” wpływy zostają wyizolowane i liczy się sama manifestacja preferencji per se. W momencie podejmowania danego działania jednostka staje się zatem – jak to bywa w każdym znanym nam liberalizmie – kosmosem dla samej siebie. Ciągle jednak nie daje nam to odpowiedzi na pytanie, dlaczego (odgórne) wpłynięcie na system wartości danej jednostki nie jest możliwe z pozytywnym skutkiem dla niej samej: Jeśli dowieść empirycznie pożyteczności tej czy innej normy społecznej, albo przekonać („racjonalność wartości”) o jej użyteczności samej w sobie, to jednostka może ją zinternalizować (choćby na krótki moment przed podjęciem decyzji) i podnieść użyteczność podejmowanych przez siebie decyzji. Tak jest przecież z wychowaniem rodzicielskim: Polega ono na nakłonieniu dziecka do zinternalizowania odgórnych nakazów wydawanych przez rodzica.

 

Nie zawsze odbywa się to bez przymusu – a nawet, gdyby uniknąć analogii do monopolu na przemoc państwa, to rodzice mogą stosować na tyle liczne środki perswazji, że w swoim ciężarze gatunkowym stają się one przynajmniej bliskie przymusowi. W jaki sposób dziecko nie internalizowałoby wydawane nakazy – poprzez strach przed karą czy głodem – dokonuje się jednak modyfikacja preferencji i to w bardzo krótkim czasie.

 

Oczywiście, wybieg z zawężeniem czasu podejmowanej decyzji radzi sobie jako tako z tym argumentem. Lecz rzadko kiedy decyzja jest „wykonywana” w na tyle krótkim okresie, że można wyizolować ją do własnego kosmosu jednostki. Bywa, że podejmuje ona takie zobowiązania, z których przez długi okres nie może się wycofać, gdyż groziłoby to jeszcze gorszymi reperkusjami. Na jej system wartości wpływa oczywiście wtedy zmiana w zestawie okoliczności w otoczeniu działającej jednostki. Tylko że wtedy nie ma sensu mówić o spójnym wyborze ani o wzroście użyteczności. Jeśli dokonanie decyzji zajmuje na tyle długi okres czasu, że okoliczności są w stanie bez wpływu jednostki zmienić na niekorzyść wartościowanie podejmowanej decyzji, to nie można mówić jednocześnie o a) spójności systemu wartości w dokonywaniu wyboru (a co za tym idzie, racjonalności w ogóle), b) racjonalności ex ante danej decyzji, gdyż nie są znane wszystkie mające znaczenie okoliczności jej podejmowania.

 

Braki w systemie informacyjnym danej jednostki, dzisiaj zwane asymetrią informacji, oraz głębokość początkowego bodźca skłaniającego do podjęcia szkodliwej decyzji, nie można tłumaczyć nagłym skokiem w wartościowaniu, gdy mamy do czynienia z jednostkowym i pojedynczym działaniem. Dobrowolność i przymus nie mają żadnego zastosowania do takich sytuacji, kiedy trzeba ocenić użyteczność danej decyzji konsumenckiej.

 

Podstawowym problemem zarówno teorii klasycznej, jak i Austriaków pozostaje zatem jednowymiarowa emulgacja zamanifestowanej preferencji, jak i użyteczności wyrażającej się po podjęciu na podstawie zamanifestowanej preferencji decyzji. Nie ma jednak żadnych podstaw do tego, by preferencje (ex ante) miały charakter jednowymiarowy i dały się w dodatku zagregować.

 

Nie ma też żadnego powodu, by sądzić, że decyzja miała jednowymiarowe skutki – a przynajmniej wielowymiarowe z każdorazowo pozytywnymi składowymi. Faktem jest, że w przestrzeni użyteczności objawi się nam jakiś wektor. Nie mówi nam on jednak nic o psychologicznej i socjologicznej dyspozycji jednostki po podjęciu decyzji. W zasadzie możemy w dowolnym układzie współrzędnym umieszczać sobie punkty użyteczności wedle własnego uznania i potem dokonywać korelacji – jak to robią za pomocy kwestionariuszy psychologowie i pedagodzy.

 

Wracając jednak do przykładu człowieka uzależnionego: Jego samopoczucie może się (chwilowo lub trwale, bez znaczenia) poprawić w wyniku stymulacji. Jednak jego zdrowie, portfel, relacje społeczne ucierpią. W konsekwencji ucierpi (długofalowo) także i samopoczucie, mimo, że będzie je sobie chwilowo poprawiał kolejnymi dawkami. W układzie współrzędnych będziemy mieli do czynienia z sekwencyjnymi skokami to w górę (przy „zażyciu”), to w dół (po „zażyciu”) – aż do momentu wyczerpania lub rezygnacji (i powolnego, bolesnego odbicia?).

 

Nie ma sposobu, by za pomocą instrumentów teoretycznych wyrazić „kondycję” takiej jednostki. Można za to empirycznie (naocznie) stwierdzić, na jakich płaszczyznach topologicznych jej sytuacja się pogorszyła – i „ręcznie” skorygować za pomocą negatywnej części sekwencji położenie w układzie współrzędnych. Nie ma jednak żadnego wzoru matematycznego ani nie da się sposobem dedukcji dojść do narzędzia, który by za pomocą funkcji czy łączenia elementów zbioru opisać każdorazowo takie zdarzenie. Wielokrotne porażki mikroekonomii na polu wyjaśniania zachowania konsumenckiego świadczą dość o tym, by wywiesić białą flagę i przestać uprawiać tę sztukę dla samej sztuki.

 

Nie każde ludzkie działanie jest zatem racjonalne. Nie można pominąć zmieniających się w czasie dokonywania decyzji okoliczności zewnętrznych, ambiwalencji skutków („psychologia kwantowa” w zjadliwym określeniu podczas jednej z dyskusji autora), użyteczności negatywnej, sprzeczności w systemie wartości danej jednostki („nietranzytywności preferencji”) i jego niespójności przy występowaniu wąskich klas zdarzeń.

 

Rolą czy to państwa, czy rodziców, czy np. doradcy ekonomicznego jest zawsze korekcja tych fenomenów. W przypadku państwa jest to np. stosowanie mocnych bodźców w postaci kary za złamanie zakazu – czy to kupna narkotyków czy jazdy pod wpływem alkoholu. Techniczną przeszkodą jest tylko format kary i zakres przewinienia, np. czy np. lepiej karać odebraniem prawa jazdy na 3 lata za przekroczenie dawki 0,2 promila (podczas, gdy taką dawkę można osiągnąć po zażyciu pewnych leków) czy dożywotnie odebrania prawa jazdy za jazdę powyżej 0,5-0,7 promila, co oznacza, że mamy w oczywisty sposób do czynienia z nieodpowiedzialnym „idiotą”, świadomie stwarzającym niebezpieczeństwo na drodze. Tak samo czy karać karą śmierci dilera „twardych” narkotyków, który sprzedał narkotyki człowiekowi, który w wyniku tego umarł (w wyniku przedawkowania lub wypadku skutek zażycia) i dożywociem w innych przypadkach.

 

Są to jednak sprawy techniczne, kwestie doprecyzowania zakresu praw i obowiązków, ale zgodnie z liberalnym podejściem: podniesienie ram danego wykroczenia musi skutkować zaostrzeniem kary za ich przekroczenie.

 

Tylko wskutek zaostrzania bodźców wpływających na preferencje („internalizacja”) ludzi daje się osiągnąć wymierne efekty. Np. wszem i wobec dyskutowana kwestia zakazu aborcji: Ku słusznej zgrozie konserwatystów w Polsce, przy sprawie Bratkowskiej okazało się, że kobieta może samodzielnie dokonać aborcji i nie spotka ją za to żadna kara – zatem zakaz jest czysto nominalny, bo nie daje żadnych kosztów, które w systemie informacji uwzględniłaby jednostka – a co za tym nie wpłynęłoby to na internalizację tego w systemie wartości („racjonalność celu”) i odstraszenia od takich działań. To samo tyczy się zupełnie niekaralnej turystyki aborcyjnej, która mogłaby być karana z tego samego precedensu, za który karze się szpiegostwo – też nie trzeba być „fizycznie” na terenie danego kraju, by popełnić przestępstwo przeciw niemu i jego obywatelom. Zakaz aborcji jest w Polsce pustym prawem dla samodzielnie ją wykonujących kobiet, co notabene powinno cieszyć rozmaite feministki.

 

Ekstremalnym przypadkiem sukcesu w „wyostrzaniu bodźców” kosztowych działania jednostki jest Singapur, gdzie w celu zachowania czystości zabrania się nawet – pod groźbą 3 dni więzienia lub 500 dolarów kary – wyrzucania gumy na chodnik. Metoda ta jest skuteczna, chociaż politycznie niepoprawna, dowodzi słuszności naszym wnioskom. Wyrzucanie śmieci na ulicę może przynosić wzrost użyteczności jednostce, która to robi – obniżając użyteczność reszcie – a w efekcie „zarażania” zachowaniem i wyrzucaniu śmieci przez innych – także sobie, obalając racjonalność swojego zachowania. Rząd singapurski przecinając ten swoisty „dylemat więźnia” skłania swoich obywateli ku racjonalności w działaniu i znalezieniu społecznego konsensusu.

 

Świadomość wysokiej kary wymiernie wpływa na preferencje ludzi poprzez zwiększanie kosztów danej (szkodliwej) decyzji. Nawet w przypadku ograniczonej racjonalności, działające jednostki nie są pozbawione całkowicie zasobu informacji na temat okoliczności swoich decyzji. Uczestnicy ruchu drogowego tylko dlatego docierają w większości do celu, gdyż są przekonani, iż inni uczestnicy stosują się do tych samych reguł, oczywiście kwestią dyskusyjną pozostaje ich zasadność technologiczna, ilość oraz ilość wykolejeńców mimo to się do nich niestosujących. Ustalenie takowych powoduje, że zostaje przecięty węzeł gordyjski w sytuacji, gdy każdy patrzy na każdego z pytaniem, co robić. Profesor Bolle wyjaśniał to na podstawie częstego w socjoekonomii dylematu wolontariusza. Znalezienie wśród obserwatorów osoby chętnej do pomocy drugiemu człowiekowi w nagłej sytuacji spada wraz z ich liczbą. Każdy liczy na to, że inna osoba „się tym zajmie”. W przypadku ustalenia reguł uczestnicy mogą zostać poinformowani, w jakim środowisku się poruszają – zatem jakie okoliczności decyzji i skutki nastąpią. W tym przypadku jest to ustawowy nakaz pomagania osobom rannym w wypadkach.

 

Porównanie z osobą sędziego (arbitra) sportowego jest całkowicie adekwatne. Sędzia (przynajmniej teoretycznie) nie uczestniczy w grze, tylko pilnuje dochowania interpersonalnie obowiązujących reguł, których nauka leży w gestii sportowców i w części także trenerów, a nawet obserwatorów, jak np. zakaz robienia awantur na trybunach czy masowego wbiegania na boisko. Zasadność reguł jest dyskutowalna, ale ich zmiana, zniesienie lub poszerzenie dotyczy wszystkich konkurentów (nie ma handikapów) – nie ma wybiórczości. Jest to dobre wyjaśnienie wielu klęsk legislacyjnych państwa: Ma to swoje źródło w ogromnej wybiórczości grup docelowych danych przepisów. Np. jedni (chociaż zdolni i przedsiębiorczy) mają zakaz wykonywania danego zawodu, a inni mogą wykonywać go ze szkodą dla konsumentów tylko dlatego, gdyż mają odpowiednie „papiery” lub koneksje.

 

c.d. nastąpi.

 

Kamil Kisiel

 

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/liberalna-teoria-konsumpcji-krytyka/feed/ 0 6661
Fundamentalna nierównowaga na rynku pracy – porażka ekonomii czy systemu wartości? https://myslkonserwatywna.pl/fundamentalna-nierownowaga-na-rynku-pracy-porazka-ekonomii-czy-systemu-wartosci/ https://myslkonserwatywna.pl/fundamentalna-nierownowaga-na-rynku-pracy-porazka-ekonomii-czy-systemu-wartosci/#respond Fri, 18 Apr 2014 16:12:00 +0000 http://46.101.235.190/?p=6530 dzeci _warsztaty_kiermasz_54_pJeśli chodzi o makroekonomię i mikroekonomię, to na żadnym polu przez ostatnie kilka dekad nie dokonano takiej ilości badań i takiego rozwoju, jak nad metodami ekonometrycznymi (statystycznymi). Kontrola makroekonomicznych wielkości jak podaż pieniądza, a nawet zagregowana skłonność do konsumpcji (poprzez redystrybucję dochodu narodowego – biedniejsi mają wyższą niż bogaci) nieodzownie łączy się z rozwojem matematycznych modeli.

Tymczasem sytuacja w Europie przypomina dotarcie do ślepego zaułka. Pomijam przy tym bezsensowny upór polityków co do euro: Podczas, gdy w Górnej Bawarii bezrobocie wynosi ok. 3%, w Andaluzji (Hiszpania) wynosi ono 36%. Zgodnie ze wszelką makroekonomiczną sztuką, obydwa rejony wymagają zupełnie innego potraktowania ekonomiczno-politycznymi narzędziami. Tak może być jednak tylko na pierwszy rzut oka.

Prawdziwy kryzys Europy nie wynika z zaburzeń w makroekonomicznych wielkościach i relacjach między nimi: Są to zaledwie efekty, które wynikają w dużo mniejszym stopniu z ideologicznych przekonań stron sporu, czyli liberałów i socjaldemokratów, niż mogłoby się im to zdawać. Rdzeń problemów jest jednakże nie do rozwiązania także za pomocą czystej technokracji, w której lubują się europejscy chadecy.

Weźmy na tapetę państwo, które podaje się nam aktualnie za wzór do naśladowania, czyli Niemcy. Od paru lat bezrobocie u zachodniego sąsiada oscyluje w granicach 6-8%, czyli jest blisko tzw. „pełnego zatrudnienia”. Mimo to realne zarobki w Niemczech nie wzrastają. Jednak każdy żyjący w Niemczech ekonomista wie, że co do danych rządowych, nawet tak transparentnego (do przesady) rządu jak Republiki Federalnej Niemiec, należy mieć ograniczone zaufanie.

Po pierwsze, dane (notabene: nie tylko dotyczące bezrobocia) makroekonomiczne są obarczone poważnym obciążeniem zwanym problemem agregacji (W. Röpke). Krótki wgląd do danych regionalnych Eurostatu burzy sielankowy obraz niemieckiej gospodarki: Byłe regiony NRD ciągle borykają się z bezrobociem sięgającym 15-20%, okresowo i miejscowo nawet większym. Ponad 20 lat po zjednoczeniu dysproporcje między postkomunistyczną gospodarczą pustynią, a świetnie prosperującym na solidnych fundamentach ex-RFN, nie zostały zasypane, co więcej: Wszelkie ruchy niwelacyjne zamarły. Szczęśliwy ten, kto może w Brandenburgii czy Meklemburgii pracować i zarabiać zachodnie pieniądze (sektor publiczny, samorządowy, pracownicy supermarketów czy prawnicy). Biada reszcie. W gruncie rzeczy niemieccy politycy chadeccy i socjaldemokratyczni nie mają żadnego pomysłu, jak zaradzić problemom w Hiszpanii czy Grecji. Inaczej dawno rozwiązaliby podobny problem u siebie.

Dla uczciwości, nie dotyczy to tylko Niemiec: Jeszcze większe rozbieżności pojawiają się przy porównaniu np. południowych Włoszech z północnymi. Podobne mamy przy porównaniu Belgii Walońskiej z Flamandzką. Wielkich miast angielskich z Walią i Kornwalią. W Szwecji wybrzeżem z północą kraju. Wymieniać można bez końca. Jedynym stabilizatorem tych dysproporcji jest oczywiście polityka redystrybucji. Używam tego określenia nie w sensie makroekonomicznego „polepszacza”, ale środka do zapewnienia jako takiego pokoju społecznego.

To jednak nie koniec. Regionalne dysproporcje można jeszcze odczytać z danych Eurostatu – problem pojawia się jednak już przy danych liczbowych. W Niemczech istnieje duża dysproporcja między statystykami bezrobocia a odbiorcami świadczeń socjalnych (tych drugich jest prawie dwa razy więcej). Do tego dochodzą ludzie będący na utrzymaniu rodziny czy pracującego małżonka – ale to w tym punkcie pominiemy. O różnicy między jednym i drugim można powiedzieć tak: W Niemczech są bezrobotni na „pełen etat” (większość bezrobotna od dłuższego czasu, tzw. „twardy rdzeń bezrobocia”), jak i wielka rzesza „półbezrobotnych” – osób pracujących na zasadzie częściowego zatrudnienia, tzw. Minijob, do ok. 450€, jak i niepełne etaty – do pół etatu także przysługuje świadczenie wyrównujące, jeśli pensja nie przekracza pewnego pułapu. Jak zwracał niegdyś magazyn Wirtschaftswoche, wyliczenie faktycznego bezrobocia w takim systemie jest niemożliwe, na pewno jednak jest ono wyższe niż podają to oficjalne statystyki rządowych instytutów.  

W tym miejscu ważne, by wrócić do nauki P. Samuelsona o gospodarce: Rynek każdego dobra jest swego rodzaju aukcją. Wygrywa ten, kto jest w stanie zaoferować najwyższą cenę. Szczególnym przypadkiem tego jest rynek pracy (która – niezależnie czy nam się to podoba, czy nie – także jest dobrem): Jeśli oferowanych miejsc pracy jest mniej niż chętnych na nie, to potencjalni pracobiorcy znajdują się w sytuacji aukcyjnej: Wygrywa ten, kto zapewni pracodawcy mniejsze koszty (mniejsze koszty nabierają charakteru wyższej ceny) – efektem aukcji jest zbijanie płacy do momentu, w którym nie przeważą inne ekonomiczne czynniki, np. płaca rezerwowa, czyli wysokość świadczeń oferowanych przez państwo i zapewniających możliwość odrzucenia niezadowalającej oferty pracy albo umiejętności starającego się o pracę, które są nie do zastąpienia przez nikogo, kto oferuje jeszcze niższą płacę. W sytuacji odwrotnej – tj. w warunkach pełnego zatrudnienia – pozycja pracobiorców diametralnie się zmienia (jak zobaczymy w następnych akapitach: teoretycznie): Teraz to pracodawcy „biją się” o pracobiorców i aby zachęcić ich do pracy w swoim „zakładzie”, licytują się z innymi pracodawcami wysokością oferowanej płacy (czyli ceną za pracę). W warunkach pełnego zatrudnienia pensje gwałtownie wzrastają, co pokazuje przykład lat 50. w Niemczech Zachodnich.

Jak w przypadku każdej teorii, traktuje ona wyizolowane czynniki (wielkości) i bada wyizolowane związki przyczynowo–skutkowe między nimi. W praktyce mamy jednak do czynienia z działaniem mnogich czynników (wielkości) i efekt końcowy może być często zgoła odmienny od tego oczekiwanego w teorii. Biorąc przypadek Niemiec: Biorąc pod uwagę liczbę osób zatrudnionych na niepełnych etatach lub „minijob” i biorących wyrównujące świadczenia socjalne należy stwierdzić, że Niemcy są daleko od sytuacji pełnego zatrudnienia. Pracodawcy nadal są (teoretycznie) w komfortowej sytuacji – ciągle mając na względzie zagregowaną sytuację na rynku pracy. Bezrobocie jest – pozwolę sobie tutaj na opinię – bezużytecznym indykatorem sytuacji na rynku pracy (pomijam już absurdalną definicje bezrobocia, np. tę wg ILO – bezrobotnym nie jest np. ten, kto „poddał się” i od 6 tygodni w ogóle nie szuka pracy). Właściwym indykatorem jest liczba tzw. „otwartych etatów” (nieobsadzonych) i ogólna liczba ludzi bezrobotnych. Dopiero wtedy widać dysproporcję między zdolnością absorpcyjną siły roboczej danej gospodarki (czyli mówiąc w ludzkim języku: zatrudnienia określonej liczby osób), a jej „nadwyżką”, eufemistycznie nazywaną przez ekonomistów „armią rezerwową”, która nie znajdzie zatrudnienia, nawet gdyby obsadzić w danej chwili wszystkie wakaty.

Napisałem o komfortowej sytuacji pracodawców – celowo jednak dopisałem „teoretycznie”. Odnosi się ona do „agregatu”, jakim jest cały rynek pracy. Jednak i na tym makroekonomicznym odcinku zagregowane spojrzenie prowadzi nas do półprawd. Niemiecka gospodarka charakteryzuje się dużą liczbą długoterminowych wakatów. W połączeniu z dużą liczbą „długoterminowych” bezrobotnych świadczy to o fundamentalnej nierównowadze na rynku pracy – fundamentalnej w sensie, że nie jest ona do naprawienia żadnym narzędziem makroekonomicznym, którego działanie ograniczone jest do krótkiego okresu (jak zobaczymy: także i narzędzia średniookresowe są mało pomocne). Niemieccy pracodawcy są gotowi zatrudniać, ale mówiąc językiem potocznym – nie mają kogo. Armia rezerwowa siły roboczej, która jest gotowa podjąć pracy – odznacza się kwalifikacjami (lub co bardziej prawdopodobne: ich brakiem), które nie są przez pracodawców pożądane.

Dopiero w tym punkcie dochodzimy do rdzenia kłopotów, czyli do prawdziwych przyczyn makroekonomicznych nierównowag – a są nimi system edukacji, system wartości i regulacja dostępu do rynku. Niemcy cierpią na niedobór ludzi o wykształceniu praktycznym: stolarzy, hydraulików, informatyków, a nawet prawników. Brakuje także doświadczonej kadry managementu, która zdolna jest do kierowania zespołami o kwalifikacjach praktycznych. Są to wakaty, w których wymagane są jednocześnie: Zdolność do podjęcia dużego ryzyka, wysokie kwalifikacje zawodowe, szeroki ogląd spraw i poczucie odpowiedzialności.

Jest to o tyle zdumiewające, że Niemcy słyną ze swojego szkolenia zawodowego, jak i z edukacji nastawionej na „kreatywność”. To ostatnie można skwitować ironicznie, że Niemcy są zdania, że i kreatywności można się dyscyplinarnie wyuczyć: Jednak wysoki niedobór informatyków czy dobrej kultury pokazuje, jak głupie jest to podejście.

Pomijając jednak ten humorystyczny aspekt sprawy: Jak zwróciła niedawno niemieckim biurokratom Komisja Europejska, system szkolenia zawodowego w Niemczech jest o tyle dobry, o ile jest on jednocześnie problemem w szerszym kontekście. Jak w większości krajów zachodnich, dostęp do wykonywania zawodu jest ściśle regulowany i bezwzględnie koncesjonowany.

W samej szeroko pojętej branży budowlanej ponad 40 zawodów można wykonywać tylko, jeśli otrzyma się krajowy lub uzna się zagraniczny dyplom „majstra” („mistrza”) Izby Rzemieślniczo-Handlowej (IHK). Sytuacja na rynku „zawodów praktycznych”, jak i pochodnym rynku usług przez nich wykonywanych przypomina zatem ekskluzywny klub: Potrzeba od 3 do 5 lat, by do niego wejść – ale będąc już w środku, ma się zapewnione więcej niż tylko godne życie. Oczywiście jest to półprawda: „Majster” może dyktować wysokie ceny za swoje usługi, gdyż nie jest wystawiony na działanie mechanizmu konkurencji. Tutaj dochodzi także efekt Samuelsona-Balassy: usługi są dobrami niehandlowymi i nie muszą obawiać się konkurencji z zagranicy: ich ceny wzrastają zatem szybciej niż ceny innych dóbr wystawionych na konkurencję zagraniczną. Ale wysokie ceny są obciążeniem dla konsumentów: Pomijając wady statycznego modelu, w mikroekonomii przesunięcie w kierunku „surplus” renty producenckiej (czyli zysku producenta) odbywa się kosztem renty konsumenckiej. Konsumenci tracą na wysokich cenach. Nie miałoby to znaczenia, gdyby nie dochodził efekt znany z innego mikroekonomicznego modelu, mianowicie konkurencji. Mniejsza konkurencja zapewnia usługodawcom większy „mark-up”, czyt. większy narzut nad swoimi kosztami. Kluczowym czynnikiem jest zatem konkurencja na rynku danej usługi czy towaru, a nie wysokość cen, które w średnim okresie muszą dopasować się do płac. Im większa konkurencja, tym większa podaż dóbr i mniejsze REALNE ceny (podkreślenie moje), czyli mierzone parytetem nabywczym zarobków pieniędzy, jakie w portfelu mają konsumenci. 

Niemiecki rynek usług „praktycznych” jest silnie koncesjonowany. Sprawia to, że jest na nim dużo mniejsza konkurencja niż potencjalnie mogłaby być – z szkodą dla konsumentów. Lobby rzemieślnicze oczywiście obawia się otwarcia swoich rynków i broni się przed tym rękoma i nogami: Z całej Europy zjechaliby do Niemiec wykwalifikowani pracownicy, co spowodowałoby konieczność obniżenia cen. Przykład tego Niemcy doświadczyli w branży fryzjerskiej, więc są to obawy uzasadnione. Innym krajom z kolei groziły swoisty brain-drain, czyli wyssanie wykwalifikowanej siły roboczej, zatem i one podobny krok w Niemczech przyjęłyby z wielką trwogą.

Jednak jeśli kompensacja wakatów poprzez otworzenie się na wykwalifikowaną siłę roboczą nie wchodzi w grę, to przy porażce krajowego systemu edukacyjnego, wysyłającego w świat ludzi o kwalifikacjach nieodpowiadających zapotrzebowaniu przez pracodawców, nie ma żadnej ekonomicznej możliwości zniwelowania nierównowagi na rynku pracy.

Ma to też dwa ciekawe efekty uboczne. Pierwszy jest następujący: Jeśli pracownicy nie mają możliwości stworzenia „wartości dodanej”, to zapobiega to także przyspieszeniu obiegu wartości ogółem i np. zatrudnianiu ludzi (miejscowych!) o aktualnie niedopasowanych kwalifikacjach. Wzrost ogólnego popytu doprowadziłby do wzrostu popytu w branżach, gdzie aktualnie mamy do czynienia z równowagą lub nasyceniem. Każdy pracownik ma np. dzieci, które musi posłać do szkoły, potrzebuje fryzjera lub weterynarza, a także lubi kupić sobie książkę czy pójść na basen, każda rodzina musi także zrobić zakupy w supermarkecie, markecie budowlanym czy piekarni. Polityka limitowanego dostępu do zawodu i jej negatywny efekt jest zatem przykładem skumulowanego sprzężenia zwrotnego (efekt skumulowanej przyczynowości Myrdala) – w tym przypadku szeregowego ograniczania popytu.

Drugim efektem ubocznym (który pokrywa się z pierwszym) jest efekt wąskich gardeł w gospodarce. Brak możliwości ekspansji danych branż sprawia, że cierpią także kontrahenci (i poprzez wyższe ceny: odbiorcy towarów i usług tychże branż), którzy także nie mogą dokonać rozszerzenia produkcji. Producenci nie radzą sobie z odbiorem nadmiaru zleceń i muszą dokonywać selekcji wg najlepszych ofert cenowych i w mniejszym stopniu wizerunkowych. Także i tutaj efekt jest skumulowany i obraca się przeciwko tym, którym teoretycznie takowy system służy: Brak ekspansji innych branż ogranicza popyt na usługę rzekomych beneficjentów – a co za tym idzie – ogranicza ich zyski.

Doświadczenia Niemiec i przypudrowana przez nich dobrymi statystykami klęska zarówno w kwestii edukacji, jak i regulacji dostępu do zawodu, powinna być poważnym ostrzeżeniem dla wszystkich innych państw Unii Europejskiej. Jeśli Niemcy uważa się za „wzorowego ucznia” ekonomii, to mając na względzie wszystkie omówione kwestie, pozostałe kraje wypadają katastrofalnie. Zwłaszcza Polska powinna się mieć na baczności

Europie grozi kryzys dużo większy niż ten spowodowany czynnikami monetarnymi i zadłużeniem. Jest to kryzys straconego pokolenia, który swoje korzenie ma w systemie edukacji. Dzisiejsza młodzież w wieku od 13 do 19 lat jest w zasadzie dla tego kryzysu materiałem opałowym. Brakuje jej umiejętności praktycznych, elastyczności, a nawet elementarnej wiary w siebie (co widać np. po wzroście chorób psychicznych w tym przedziale wiekowym), jak i poczucia odpowiedzialności. System edukacji wypluwa młodzież bez umiejętności praktycznych, jak i bez systemu wartości, bez którego „przeżycie” krytycznych momentów (jak np. przekwalifikowanie czy redefinicja swoich oczekiwań wobec rynku pracy) nie jest możliwe. Nierównowaga na rynku pracy i nadwyżka siły roboczej, powodująca, że pracodawcy mogą narzucać wysokie wymagania kandydatom na obsadzenie wakatów powodują dodatkowy psychologiczny efekt: Odrzucenie 30-40 podań o pracę wzmacnia poczucie rezygnacji i braku poczucia własnej wartości, co z kolei skłania do wskoczenia w system świadczeń socjalnych, niż dalszego podjęcia ryzyka.

Powody tych wszystkich zjawisk tkwią w jeszcze wcześniejszej fazie edukacji: To w wieku 6-12 lat dziecko nabiera „rysów charakteru”, a co za tym idzie, kształtuje swój profil osobowościowy. Wg badań amerykańskiej psycholog prof. H. Palmer, człowiek nie jest w stanie zmienić raz ukształtowanej osobowości: Porusza się ona przez całość życia w ramach nadanych we wczesnym wieku „młodzieżowym”. Porażka w tym okresie oczywiście nie oznacza porażki w całym życiu: Jednak na pewno oznacza dużo większy ładunek psychicznej energii, jaka musi być podjęta, by przezwyciężyć swoje słabości. Często wiąże się to z koniecznością przeżycia szoku psychicznego, który jako jedyny jest w stanie zmienić hierarchię wartości.

Teraz każdy rodzic musi odpowiedzieć sobie na pytanie, jak katastrofalne skutki musi mieć system edukacyjny w przedziale 6-12 lat, który:

  1. Nieustannie obniża wymagania w tym kluczowym wieku, kiedy nieuformowane psychicznie dziecko jest najbardziej chłonne i gotowe do nauki;

  2. Obniża wymogi dyscyplinarne, czyt. obniża gotowość uczniów do przyjęcia większej dawki nauki, co sprawia, że wyegzekwowanie punktu a) staje się niemożliwe;

  3. Jest przestarzały względem metod i celów, np. cechuje go brak rozwijania umiejętności praktycznych, jak np. rzemieślnicze, jak i podejmowania ryzyka w rywalizacji, czego uczy zwłaszcza sport – nie jest przypadkiem, że system kapitalistyczny w Anglii i USA, gdzie szkolny i uczelniany sport jest silną tradycją i obowiązkiem, a nie dodatkiem do systemu edukacji.

  4. Miesza się piony kształcenia chłopców i dziewczynek, podczas gdy zainteresowania pierwszych skierowane są na umiejętności odnoszące się do obiektu (np. wspomniane umiejętności praktyczne) i rywalizację (sport), a drugich na umiejętności interpersonalne (komunikacja, empatia, opieka) i emocjonalność.

Oczywiście nie tylko system edukacji jest za to odpowiedzialny: Także wychowanie dziecka przez rodziców (niektórzy powiedzą, że zwłaszcza) ma tutaj swój fatalny wkład: Rodzice są dzisiaj często przy dziecku nieobecni, co sprawia, że niemożliwe jest przekazanie systemu wartości. Mamy dużo rodzin rozbitych: Sądy przyznają prawo do opieki w przytłaczającej większości matkom (często przez brak zainteresowania ojców opieką rodzicielską): W przypadku córek nie ma to takiego znaczenia, gdyż umiejętności interpersonalne przechodzą od matki. W przypadku synów ma to jednak fatalne skutki: Odcięci od praktycznych umiejętności jak i męskiego systemu wartości (odwaga, siła, odpowiedzialność, kreatywność, abstrakcyjne myślenie), które w domu przekazywane są od ojca, stają się pozbawieni swojej identyfikacji płciowej. Ma to swoje trwałe skutki w postaci chronicznej niepewności siebie, braku „rzemieślniczych” umiejętności, jak i braku poczucia odpowiedzialności (czego przykład powinien dawać ojciec opiekujący się matką). Dzisiaj bezrobocie jest wyższe wśród mężczyzn niż kobiet; Także rodzaj wakatów jednoznacznie wykazuje ich „męski charakter”. Uwaga dla feministek: Z tego biorą się także nierówności płacowe: O ile średnia mężczyzn jest większa, to bierze się to z mniejszej konkurencji w męskich zawodach. U kobiet większa konkurencja i nasycenie bardziej „kobiecych” rynków pracy sprawiają, że średnia jest nieco niżej.

Podsumowując: Płacimy olbrzymie „frycowe” za błędy ostatnich dziesięcioleci. Wzrastająca liczba rozwodów i rozbicie wartości rodzinnych oraz fatalny system edukacji są najgłębszymi przyczynami kryzysu na rynku pracy, tam, gdzie mamy do czynienia z najbardziej dokuczliwą „nierównowagą” ekonomiczną”, gdyż dotyczy ona zapewnienia podstawowego bytu (a to gwarantuje tylko praca). Nie zmieni tego ani polityka monetarna, ani nawet podatkowa czy regulacyjna – one wszystkie nastawione są na poprawę krótkoterminową. Tymczasem zmiany w „matrycy wartości” nie są do wyregulowania przez narzędzia ekonometrycznej matematyki.

Zakładając (będąc bardzo optymistycznym), że można matrycę wartości gwałtownie, szybko i na trwałe zmienić, to efekty i tak będą widoczne dopiero przy następnym pokoleniu – po ok. 20 latach (czyli dalej, niż sięga makroekonomiczna definicja „średniego okresu” – do 10 lat). Europę przeżywa okres straconego pokolenia młodzieży, która nie pasuje do ekonomicznej rzeczywistości, która technologicznie wyprzedziła przestarzałe systemy edukacji, jak i nie odpowiada wartościom przekazywanym w „bezstresowym” wychowaniu.

Dyskutowanie propozycji, jak to zmienić, sięgają daleko poza ramy tego artykułu: Jednak zależnie od ideologicznego nastawienia propozycje będą się od siebie różnić – liberałowie będą proponować deregulację rynku, prywatyzację i elitaryzację szkolnictwa czy zniesienie świadczeń socjalnych (co w przypadku tej nierównowagi będzie miało fatalne skutki w postaci społecznego buntu), socjaliści z kolei  będą opowiadać się za przymusowymi szkoleniami zawodowymi, większą redystrybucję środków na przekwalifikowanie oraz szerszą sieć systemu socjalnych zabezpieczeń, które w najlepszym przypadku tylko przyczynią się do jeszcze większego skostnienia obecnej sytuacji, w najgorszym: do jej dalszego zaostrzania. Jedni i drudzy nie są w stanie jednak dojrzeć, że to system wartości (których filarami są rodzice i szkoły) jest najbardziej fundamentalną przyczyną zastanej sytuacji – i nie tylko: To także on decyduje o tym, jak wiele możliwości naprawy sytuacji pozostaje nam w sytuacji kryzysowej.

A obecnie możliwości trwałej zmiany fatalnych trendów nie mamy wcale. Ekonomiści będą mogli co najwyżej zagadać się wzajemnie na śmierć i rozpłynąć nad statystykami (za którymi zawsze i tak stoją ludzkie wybory), a socjologowie rozpuszczać się w teoriach nowoczesności, które przydatne są chyba tylko im samym i w które chyba nawet oni przestają wierzyć.

Kamil Kisiel  

 

 

 

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/fundamentalna-nierownowaga-na-rynku-pracy-porazka-ekonomii-czy-systemu-wartosci/feed/ 0 6530
Gdy mieszamy porządki i tworzymy cenzurki (w odpowiedzi Magdalenie Ziętek) https://myslkonserwatywna.pl/gdy-mieszamy-porzadki-i-tworzymy-cenzurki-w-odpowiedzi-magdalenie-zietek/ https://myslkonserwatywna.pl/gdy-mieszamy-porzadki-i-tworzymy-cenzurki-w-odpowiedzi-magdalenie-zietek/#comments Thu, 20 Feb 2014 08:00:25 +0000 http://46.101.235.190/?p=5746 kapitalizm

W analizach społecznych, w których trudno lub wręcz niemożliwym jest uniknąć wartościowania, przyjęcie błędnej pozycji wyjściowej skutkuje błędami na pozostałych poziomach. W tekście p. Magdaleny Ziętek pierwszym błędem jest determinizm, drugim sprzężenie nauki, postępu i kapitalizmu, trzecim utożsamienie kapitalizmu z procesami modernizacyjnymi, by finalnie przejść do wyroku pt. „normatywność tego, co możliwe”. Postaram się w kilku punktach pokazać „pomieszanie pojęć i porządków” dokonanych w poprzedniej polemice.

 

Parafrazując pewnego dżentelmena, nie jestem w stanie powiedzieć, jakie pomieszanie pojęć doprowadziło do aż tylu błędnych utożsamień. Pierwsza próbka brzmi tak:


(…) kapitalizm traktuję jako jeden z elementów procesów modernizacyjnych, które rozpoczęły się we wczesnej nowoczesności, a obecnie w pełni się rozwinęły. Kapitalizm rozpatruję więc w ścisłym związku z całością procesów modernizacyjnych i staram się zbadać, jaką funkcję pełnił on w tychże procesach.“


Można mówić o konkretnej formie „kapitalizmu” jako elementowi modernizacji, który uległ w epoce nowożytności „akceleracji”, kiedy dokonała się leseferystyczna reakcja na absolutystyczny merkantylizmi. Ale tylko tyle, gdyż szybkość przemian nie daje żadnego historycznego uprawnienia do takiej generalizacji.

 

Handel jako dominującą formę gospodarowania mieliśmy już np. w starożytnej Krecieii, w faktoriach i portach fenickich, greckich koloniach czy Kartaginie (tej zniszczonej przez Rzym). Wymiana handlowa, będąca konstytuantą kapitalizmu, towarzyszyła nam zawsze – w różnych proporcjach do gospodarki(ek) autarkicznej(ych). Cechą współczesności jest właśnie odejście od autarkiczności – ale tylko w proporcjach, a nie co do generalnej zasadyiii, gdyż obie formy istniały niejako zawsze. Zatem nie wolno per se ograniczać skutków kapitalizmu (na płaszczyźnie analizy socjologicznej) tylko do epoki procesów modernizacyjnych. Związek między bazą a nadbudową nigdy nie jest tak oczywisty, jak chcieliby tego np. marksiści. Oczywiste łączenie gospodarki kapitalistycznej z modernizacją jest nie do końca nawet w kontekście średniowiecznej Europy uprawnione: Jako sposób gospodarowania zaczął się na nowo jeszcze w średniowieczu, wraz z rozwojem miast i gospodarki towarowo-pieniężnej.

 

Zgadzam się z [Heglem], że procesy modernizacyjne przebiegają według reguł dialektyki i mają charakter deterministyczny.“

 

Myślę, że to jest punkt decydujący w całej dyskusji. Przyjmując deterministyczny punkt widzenia, musimy brać na siebie wszystkie tego konsekwencje. Przyjmując nawet, że z błędnej przesłanki może wynikać dobry wniosek, nie zajdziemy dalej niż inny konserwatysta-arystokrata, Joseph Schumpeter. On także przyjmował koncept deterministyczny w rozwoju kapitalizmu: Zgodnie z zasadą racjonalizacji działania („maksymalizacja satysfakcji”) także uważał, że jest to istota procesów modernizacji (ze wszystkimi tego brzemiennymi skutkami dla samego kapitalizmu).

 

W książce dra A. Chaffuena „Wiara i Wolność” pokazane jest, że późnoscholastyczna koncepcja personalizmu, wywiedziona z pism św. Tomasza z Akwinu była głównym źródłem atomistycznej koncepcji jednostki wśród późniejszych liberałów gospodarczych. Krokiem decydującym, z czym należałoby się zgodzić, było gwałtowne odrzucenie metafizyki – i co jest rewersem tego – uczynienie z koncepcji człowieka spreparowaną abstrakcję. Obie koncepcje, mające wspólne źródło, zakładają wolną wolę człowieka i zdolność do dokonywania wyborów. Jest to najwyższe zaprzeczenie determinizmuiv, nawet pomimo tego, że liberałowie wypaczyli abstrakcją koncept personalizmu. Porządek pojęć i uczciwość intelektualna to nakazuje.

 

Przypisywanie wyłącznie kapitalizmowi zasług w postaci zapewnienia dobrobytu jest więc zupełnym nieporozumieniem: sam kapitalizm, bez rozwoju nauki i techniki nic by nie zdziałał.“

 

W tym fragmencie nastąpiło kolejne pomieszanie pojęć: Wspomniano kulturę minojską, która także doszła tylko do pewnego etapu (została zniszczona przez erupcję wulkanu, nie wiemy, jak dalej potoczyłyby się jej losy), postęp techniczny (mniej normy kulturowe, o ile są antyrozwojowe – sporny temat) definiuje górną granicę. Jednakże sam postęp techniczny nie ma przełożenia na życie przeciętnego człowieka, jeśli nie nastąpi jego rozpowszechnienie. Rozpowszechnienie może dokonać się tylko wtedy, kiedy istnieje kapitał do rozdysponowania w postaci rozszerzenia produkcji. Mylący się w wielu kwestiach Schumpeter słusznie zauważył, że cechą kapitalizmu nie jest „wynalazczość”v, tylko upowszechnienie. Nie jest zasługą zatem fakt wyprodukowania „pończoch” dla króla – takoż żarówki (bo król mógł sobie kupić służących, którzy zapalaliby mu świeczki i odcinali knoty) – sztuką było wyprodukowanie pończoch i żarówek dla szerokich mas ludności. Pytaniem z zakresu społecznej i etycznej analizy jest to, czy uważamy to za rzecz słuszną. Jednakże np. III Rzesza czy ZSRR mogła pochwalić się zaawansowanymi wynalazkami, to system gospodarczy uniemożliwiał im ich rozpowszechnienie. Bez kapitału i dozy wolności gospodarczej nie ma rozpowszechnienia.

 

Błąd, jakim jest utożsamianie gospodarki na zasadzie wymiany (w odróżnieniu od gospodarki autarkicznej) z determinizmem, a potem z procesami modernizacyjnymi, musi prowadzić do utożsamiania jej z postępem i nauką.

 

(…) jeśli coś można skonstruować i sprzedać, należy to zrobić, gdyż w przeciwnym razie oznaczałoby to zahamowanie postępu.“

 

Analogię można zastosować także do gospodarki autarkicznej: Jeśli można zastosować sierp zamiast gołych rąk i pług zamiast radła, to czy w ten sposób hołdujemy „normatywności tego, co możliwe”? Redukując to do absurdu, to kult postępu musiał się zacząć od rewolucji neolitycznej, kiedy ludzie zaczęli korzystać z ognia. Jasne, ogień doprowadził do pożarów, podpalanych strzał używano do zadawania bólu sąsiednim szczepom: nadal jednak nie przesądza to o etyczności czy nieetyczności wynalazku ognia. Cokolwiek nie wzięlibyśmy na tapetę: Handel organami, wynajmowanie surogatek, prostytucja, to wartościowanie tych zjawisk jako nieodłącznych elementów gospodarki kapitalistycznej jest błędem; jest też historycznym błędem stwierdzenie, że nigdy one nie występowały poza kapitalizmemvi. Nawet, jeśli nadal używalibyśmy nieuprawnionej, „spersonalizowanej” metafory kapitalizmu (co już jest wypaczeniem kierującym dyskusję w jałowe spory), to poradziłby on sobie bez tych wątpliwie etycznych zjawisk. Żadna forma gospodarowania nie jest wolna od takich dylematów, forma autarkiczna także: W rejonie cywilizacji łacińskiej dominowała monogamia, w rejonie cywilizacji np. islamskiej poligamia wojennavii. Z punktu widzenia zasady monogamii, wynikając z zasad etyki chrześcijańskiej, jest to niemoralne tak samo jak prostytucja i promiskuityzm. Konflikty etyczne zawsze wynikają z tego, co von Mises (zazwyczaj krytykowany przeze mnie za socjologiczną Blindheit) nazywa „ostatecznym wartościowaniem” – czyli tym, co jest albo niedefiniowalne i niepodlegające weryfikacji, albo definiowane per se. Ekonomiczna efektywność i etyczna ocena należą do różnych porządkówviii: Ich ocena powinna być rozdzielona: Dopiero po tym można przystąpić do badania połączenia. W dodatku, jeśli przyjmiemy, że za decyzją stoi zawsze „ostateczne wartościowanie”ix, wcale nie dojdziemy do fatalistycznych wniosków „normatywności tego, co możliwe”. Wartościowanie ludzi może ulec zmianie: M.in. poprzez uświadomienie fatalnych skutków danej decyzji, a także (co mnie różni z liberałami, chociaż i ja zdaję sobie sprawę z dalekich ograniczeń) przez paternalistyczną politykę wspólnot różnego rzędu (im mniejsza wspólnota, tym lepiej, bo mniej anonimowa).


Następnym punktem jest pomieszanie samego systemu, jakim jest kapitalizm z ze zjawiskiem ekspansji. Ekspansja nie jest niczym nowym: Dotyczy państw, imperiów, religii, ideologii, czemu nie miałaby dotyczyć postępu materialnego? Jednak krytyka ekspansji i imperializmu dotyka wyłącznie dóbr materialnych, podczas gdy równie niemoralne wydają się anty-pacyfistyczne i agresywne działania wobec innych. Nie ma żadnej potrzeby, by po marksistowsku łączyć ekspansjonizm z kapitalizmem. Kapitalizm nie ma żadnego celu, nie jest systemem teleologicznym, jest narzędziem służącym do zarządzania produkcją (obok systemu centralnego planowania jak i ekonomiki autarkicznej). Także nastawienie na udoskonalenie produkcji, jak już zostało wyżej wspomniane, nie jest żadnym novum epoki modernizacji. Każdy rzemieślnik mógł wykonać ulepszenie lub nowy wynalazek. Była to ekspansja, dokonywała się ona jednak mniejszymi kroczkami. Wzrost ma charakter wykresu funkcji ekspotencjalnej. Dotyczy to zarówno demografii samej populacji, jak i skumulowanego wzrostu naukowo-gospodarczego. Oczywiście, jeden i drugi ma swoje granice, które jednak w kontekście ludzkiej „niesforności” (np. wynalazczości) ciężko wytyczyć.

 

Z kolei antropomorficzna metafora kapitalizmu powoduje nieuchronnie chaos w dyskusji: Mówimy, że jest grupa ludzi utożsamiana z systemem, którzy kierują się swoimi celami. Nie mamy żadnej możliwości weryfikacji takiego stwierdzenia. Ale przyjmując, że to prawda, należałoby się zastanowić, dlaczego ta grupa to nie my sami lub autorytarne elity z poglądami, które są nam bliskie. W takim ujęciu jest nieistotne, czy mówimy o systemie politycznym, czy o kapitalizmie, za działaniami stoją jacyś konkretni ludzie, którzy na każdym szczeblu społecznej piramidy mają sprzeczne i wspólne cele. Kapitaliści nie mają jednoznacznej motywacji do poszerzania produkcji: Koszty organizacji przedsiębiorstwa, marginalne i wzrastające ceny poprzez wzrost popytu na czynniki produkcji zawsze wyznaczą granicę. A przede wszystkim rozszerzenie produkcji to zachęta dla potencjalnych konkurentów, coś, co istniejący kapitaliści zawsze (za pomocą państwa czy zmów cenowych) starają się zdusić już w zarodku.

 

Przy takiej formie więzi możliwy horyzont jakiejś ponadindywidualnej sprawy wspólnej dla wszystkich daje się wytworzyć tylko pośrednio, jako rezultat stosunków, oddziaływań i uzgodnień każdej jednostki z innymi.”

 

To, że kontraktualizm był straszliwym błędem (wynikającym raczej z niezweryfikowania konceptów demokratycznych, które swoje praźródło mają w teorii umowy społecznej Rousseau), nie trzeba dzisiaj przekonywać. Charyzma, elita, wspólnota, geniusz ludzki, pozycja społeczna i ekonomiczna sprawiają, że w społeczeństwie liberalnym tworzą się ośrodki władzy obalające mit o równości ludzkiej. Przy czym to nie jest żadna wada (hierarchie są przecież także częścią konserwatywnej wizji społeczeństwa): Rzecz w tym, że poza zbawieniem nie ma żadnej przesłanki do istnienia wielkiej „ponadindywidualnej sprawy wspólnej”, gdyż zawsze jesteśmy skazani na podporządkowanie, kompromis bądź – rzadko, bo rzadko – na ordynowanie innym. Ludzie częściej podążają, niż są tymi, za którymi się podąża. Pytanie: i co z tego? Margines sprawy wspólnej jest dość wąski (społeczny „pax”, kohezja społeczna), ponadto powstaje problem z tym, kto ma w innym przypadku oceniać każdorazowo, czy dana sprawa jest wspólna, a która indywidualna? Porażek technokratów mamy aż nadto.

 

W wyniku procesu modernizacji dochodzi więc do depersonalizacji stosunków międzyludzkich: osoby odnoszą się do siebie nie wprost, ale za pośrednictwem swoich odniesień do rzeczy, a całokształt ich wzajemnych oczekiwań i zobowiązań regulowany jest różnymi formami umowy.“

 

Moim zdaniem nie jest to związane z samą modernizacją, ale z ukonstytuowaniem się społeczeństwa masowego, które już samą liczbą musi prowadzić do wyobcowania i depersonalizacji. Historia pokazała, że alternatywne systemy co do kapitalizmu, zastosowane w epoce nowożytnej, nie prowadzą wcale do dużo lepszych wyników: w większości są one równie złe lub gorsze. Znowu pojawia się pytanie: Jaka jest alternatywa i kto potrafi ją wskazać? A jeśli nie ma już odwrotu?

 

Owszem, w marketach półki wręcz uginają się pod towarem, tylko co z tego, jeśli większość to zwykłe śmieci?”

 

Nie nam to osądzać, zwłaszcza, gdy alternatywą może być brak jedzenia. Obecnie żyjemy dłużej i chorujemy mniej niż w epokach „naturalnie produkowanej” żywności. Nie znam także obecnie na świecie gospodarki, która produkowałoby w inny sposób, zatem jest to argument z gatunku logiki sakralnej. Gdyby to była żywność skrajnie szkodliwa, konsumenci podziękowaliby takim producentom i wybrali innych. Oczywiście jest to nie do pomyślenia przyjmując deterministyczny punkt widzenia. Ale dlaczego średniowieczny chłop byłby miał troszczyć się o to, czy sprzedawane przez niego na targu płody rolne były dobre? Po raz kolejny mamy do czynienia z problemem występującym niezależnie od systemu gospodarczego. Być może, z uwagi na rozrost ludzkości, postępujące z tego powodu umasowienie i anonimowość jednostek osłabła kontrola społeczna nad takimi zjawiskami. Ale: Żyjemy w takim, a nie innym świecie i w tej kwestii musimy oceniać rzeczy takie, jakie są, a nie takie, jakich byśmy sobie życzyli. Jeśli ktoś wskaże mi alternatywę, której koszty (zarówno ekonomiczne, jak i społeczne) będą mniejsze, to tylko wtedy taka krytyka stanie się zasadna.

 

Kwestię lobbingu i instrumentalnego traktowania gospodarki przez państwo mógłbym pominąć, ale warto podkreślić dwie kwestie: Pierwszy jest wynikiem pluralistycznego wypaczenia procesu politycznegox i tylko w tym kontekście kapitalizm faktycznie może zostać uznany za winny (jeśli ustrój ekonomiczny nie przewiduje rozwiązań i nie jest skuteczny w ich egzekwowaniu)xi; druga kwestia znowu tyczy się problemu uniwersalnego, czy to wyzysk kolonii greckich przez metropolie, czy kolonii południowoamerykańskich przez katolickie przecież Hiszpanię i Portugalię, których to władcy finansowali ekspedycje kolonialne.

 

Zgadzam się za to w jednej kwestii: Emancypacja z jednego czynnika powoduje uzależnienie od drugiego. Uwolnienie się człowieka z więzów doczesności jest niemożliwe, gdyż poza doczesnością nie może on funkcjonować. Nie wiem tylko, dlaczego kapitalizm miałby fatalistycznie determinować rozpad wszystkich więzów. To rozumowanie można zresztą odwrócić: Tylko przy odwrotności emancypacji – tj. związaniu, zakorzenieniu – można uzyskać trwałą motywację do pracy. Rodzina, ojczyzna, wspólnota religijna lub jakakolwiek inna (np. sportowa, artystyczna) sprawiają, że człowiek jest chętniejszy do pracy. Ostatecznie wszystko zależy od wartościowania i przekon(yw)ania. Obrona autonomii wspólnot przed Lewiatanem, a zwłaszcza rodziny, były głównym tematem XX-wiecznych neoliberałówxii.

 

Na koniec ostatnia kwestia: Teza, że dzisiaj mamy tylko poesis, a brakuje praxis i theoria jest ryzykowna. Niżej podpisany też woli zajmować się theoria i praxis. Robi to wielu moich przyjaciół. W dodatku jest to podział, który można ocenić ex post. Wiele z tego, co było theoria, a nawet praxis, ostatecznie okazywało się poesis. Jeszcze: Nie jest to podział ostry, każda wiedza może mieć proporcje wszystkich tych trzech komponent. Np. wiele dzisiaj dyskutuje się o zgubnym wpływie seksualizacji młodzieży, a dyskusja nie wyszła od konserwatystów czy katolików. Powoli odkrywa się błędy rewolucji 68’ czy reklamy. Rezultat nie jest nam znany, ale zamiast płakać nad rozlanym mlekiem i zwycięstwem procesów modernizacyjnych, zastanówmy się, czy nie można ich wykorzystać lub oddzielić wydane przez nich ziarna od wydanych plew. Pielenie jest oczywiście dużo trudniejszym zadaniem niż koszenie.

 

Kamil Kisiel

 

i Jest to element historycznego kontinuum łączące feudalizm z oświeceniem.

 

ii Kulturę minojską opisał w drugim tomie Ortsbestimmung der Gegenwart Alexander Rüstow. Był to modelowy przykład tego, co dzisiaj nazwalibyśmy „gospodarką kapitalistyczną”, przy szeregu restrykcji dotyczących postępu technicznego i podziału pracy. Kreta jako zasoby miała w zasadzie tylko oliwki i ryby, w przeciwieństwie do wielu innych kultur, szczepów, państw i królestw, mających obfite zasoby jak żelazo i złoto. Oliwki i ryby to za mało, by wytłumaczyć bujny rozkwit kultury minojskiej. Sukces polegał na tym, że jako kultura handlowców-marynarzy, Minojczycy potrafili skojarzyć towary produkowane w jednych rejonach ze zbytem u drugich. Wiele wytworów kultury minojskiej świadczy o wpływach np. kultury egipskiej (np. typowo perspektywiczne malunki). Mieszkańcy greckiej wyspy wzbogacali się na tym, co dzisiaj można nazwać „marżą pośrednika” i kojarzeniu (matching). O potędze handlowej Krety świadczy np. mit o Tezeuszu, z którego można wywnioskować tezę, że Kreta zhołdowała sobie część obszarów Peloponezu. Por. Rüstow, Alexander, Ortsbestimmung der Gegenwart (Band II), Erlenbach-Zürich 1963, s. 14-20.

 

iii Chyba, żeby znowu za Heglem przyjąć, że ilość zmienia się w jakość, a postęp jest trwały, co jednak falsyfikuje np. regres kulturowy i ekonomiczny po upadku zachodniego Imperium Rzymskiego. Co ciekawe, niektórzy próbują używać do tego „nowożytnych” terminów, por. von Mises, Ludwig, Ludzkie Działanie, Warszawa 2007, tłum., Witold Falkowski, s. 647-649.

 

iv Ten błąd wynika prawdopodobnie z ciągle żywej recepcji pism Maxa Webera. Tymczasem predestynacja kalwinistów i protestantów nie odnosi się nawet do samej reformacji, gdyż ta przechodziła dalsze mutacje (porzucając np. wspomnianą predestynację). Ale nawet przyjmując weberowskie wyjaśnienie jako prawdziwe, to nie musiał on mieć i nie ma żadnego przełożenia na sam kapitalizm: Po prostu z błędnej przesłanki wyciągnięto poprawny wniosek. Człowiek przekonany o determinizmie i pracujący w pocie czoła na zbawienie, także dokonuje aktów wyboru za pomocą wolnej woli. Predestynacja zatem działa tutaj co najwyżej jako czynnik psychologiczny i zostaje odarty z jakiejkolwiek teologicznej „nadbudowy”. Błąd determinizmu popełnił np. Marks spodziewający się, że (zgodnie z własną dialektyką) rewolucja nadejdzie w najbardziej kapitalistycznych społeczeństwach, tymczasem dokonała się w tych, które nie wyszły nawet z gospodarki, gdzie proporcje ciągle były na korzyść komponenty autarkicznej – Rosji i… Mongolii. Błąd ten nawet Schumpeter pokrętnie broniąc marksowskiej teorii koncentracji rozstrzygając historię na korzyść socjalizmu: Procesy modernizujące nie są dane raz na zawsze, kapitalizm jako system gospodarowania dopuszcza dewolucję (w pewnych momentach jest to nawet konieczność, czasami ta zmiana ma charakter trwały). Zdumiewające jest to, że za błędami deterministów (których należało zaklasyfikować tutaj jako spadkobierców Marcina Lutra i Jana Kalwina, niejako „post-protestantów”) Webera, Marxa i Schumpetera podąża katolicka konserwatystka. Krytyka determinizmu por. von Mises, Ludwig, Teoria a historia, Warszawa 2011, s. 41-55.

 

v Nie sądził też tak największy adwokat kapitalizmu, Ludwig von Mises, który koncepcję „twórczego geniusza” oddzielił od stosowanej przez siebie koncepcji prakseologii (homo agens).

 

vi Np. prostytucja sakralna. Czy etycznie jest ona lepsza od tej „gospodarczej” w dzisiejszych Niemczech?

 

vii Por. mój artykuł: http://prokapitalizm.pl/inzynieria-spoleczna-%E2%80%93-obiekcje-wobec-monogamii.html. Monogamia była jednym z warunków sukcesu ekonomicznego społeczeństw europejskich, gdyż koncentrowała zasoby ojca na jedną matkę z jej dziećmi. Społeczeństwa afrykańskie, braministyczne i arabskie (te, których allah nie obdarzył ropą naftową), gdzie przetrwało wielożeństwo, ciągle tkwią w niedorozwoju.

 

Poligamia wojenna polega także na racjonalnym wykorzystaniu „zasobów” w postaci kobiet: Jako, że na wojnie biorą udział (brali udział) głównie mężczyźni, prowadzi to do nadwyżki kobiet nad mężczyznami. Aby nie stracić „potencjału ekspansji”, mężczyźni, którzy zostali przy życiu, biorą sobie więcej niż jedną żonę (a czasami harem). Jest to też historyczne wyjaśnienie „dziewczynkobójstwa”.

 

viii Na co kładł nacisk np. Walter Eucken w Podstawach polityki gospodarczej.

 

ix Por. Ludwig von Mises, Ludzkie Działanie, rozdział I.

 

x O czym pisał w III tomie Ortsbestimmung der Gegenwart Alexander Rüstow.

 

xi To, że system autorytarny może łączyć się z gospodarką kapitalistyczną, udowadniają przypadki Chile za rządów junty Pinocheta, Korea Płd. w latach 50. I 60. oraz obecne Chiny.

 

xii Por. Dyskusja nad talonami na szkołę, Friedman, Milton, Wolny Wybór, Sosnowiec 2009, s. 167-174.

 

 

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/gdy-mieszamy-porzadki-i-tworzymy-cenzurki-w-odpowiedzi-magdalenie-zietek/feed/ 3 5746
Kapitalizm to środek, nie deus ex machina (w odpowiedzi Magdalenie Ziętek) https://myslkonserwatywna.pl/kapitalizm-to-srodek-nie-deus-ex-machina-w-odpowiedzi-magdalenie-zietek/ https://myslkonserwatywna.pl/kapitalizm-to-srodek-nie-deus-ex-machina-w-odpowiedzi-magdalenie-zietek/#comments Thu, 30 Jan 2014 08:00:33 +0000 http://46.101.235.190/?p=5410 portSpór wobec oceny gospodarki (wolno-)rynkowej pomiędzy konserwatystami wynika głównie z tego, że – jak zauważył prof. Jacek Bartyzel w przedmowie do książki Tymoteusza Juszczaka – konserwatyści nie stworzyli spójnej i racjonalnej koncepcji gospodarczej. Innym ważnym powodem jest traktowanie gospodarki rynkowej na zasadzie uprzedzeń ideologicznych, podczas gdy rzeczowa ocena i dążenie do prawdy powinny te uprzedzenia eliminować. W związku z tym konserwatyści przedstawiają szereg postaw wobec gospodarki rynkowej – od bezrefleksyjnej akceptacji do krytyki, której nie powstydziliby się nawet marksiści.

 

Pierwszą kwestią, jaką należałoby tu omówić, jest kwestia „paradygmatów” liberalizmu gospodarczego. Mówiąc krótko, jeśli mówimy o kapitalizmie i wolności gospodarczej, te paradygmaty mogą ustąpić miejsca zwykłej użyteczności czy pragmatyzmowi. Jeśli „po owocach ich poznacie”, to należałoby zdefiniować kryteria oceny 250 lat gospodarki rynkowej (która, wbrew temu, co się powszechnie sądzi, liberalna była tylko okresami). Jeśli tymi kryteriami będą np. postęp gospodarczyi (rozumiany jako rozpowszechnienie użytecznych dóbr codziennego użytku) czy spadek śmiertelności, ocena będzie korzystna. Jeśli jednak „wejdziemy wyżej” i zmienimy zestaw kryteriów na konglomerat socjologiczno-filozoficznej krytyki, dyskusja zamieni się w chaotyczne moralizowanie bez jednoznacznego rozstrzygnięciaii.

 

Gospodarka rynkowa, czy jej „praktyczna” emanacja, kapitalizmiii, nie działa nigdy w moralnej próżni. Nawet teoretycy szkoły austriackiej, którzy postulują wprowadzenie czystej gospodarki rynkowej (czyli anarchokapitalizmu – gospodarki rynkowej bez państwa) nie wysuwają podobnych stwierdzeń. Społeczeństwo czy też mniejsza wspólnota, które będzie cechować się większą pracowitością, bystrością czy po prostu większą skłonnością do oszczędzania, w oczywisty sposób będzie – mierząc „materialnymi” kryteriami – bogatsza od wspólnot, które owe cechy będzie wykazywała w mniejszym stopniu. Centralną rolę w gospodarce rynkowej, zwłaszcza w systemie zaawansowanego podziału pracy, odgrywa zaufanie i uczciwośćiv, która to pierwsze buduje. Uczciwość w oczywisty sposób wynika z moralności. Najprostszym tego dowodem jest eksperyment myślowy polegający na porównaniu społeczeństw: w pierwszym ludzie nie oszukują się, a w drugim tak. W tym drugim dojdzie do większej ilości anulowanych kontraktów, wąskich gardeł, procesów sądowych – i związanych z tym kosztów transakcyjnych. Uwagę na to zwracają nie tylko „moraliści” z Fryburskiej Szkoły Ekonomii, ale także współcześni instytucjonaliści ze Sztokholmskiej S.E. jak Williamson, który za szeroki opis i klasyfikację kosztów transakcyjnych otrzymał Nagrodę Nobla (pytanie, czemu za to samo Nobla nie dostał Eucken, pozostaje otwarte). Z tego właśnie powodu Walter Eucken zwraca uwagę na to, że Kościół Katolicki, jako nośnik idei moralności, jest ważnym dla właściwego i trwałego funkcjonowania gospodarki rynkowej aktorem (Ordnende Potenz, „potęga porządkująca” w terminologii niemieckiego ekonomisty), gdyż funduje ekonomii podstawę etyczną eliminującą tarcia między podmiotami gospodarczymi, które to dodatkowo podkopują autorytet gospodarki rynkowej w oczach samego społeczeństwav.

 

Nie jest to zwykła koincydencja „interesu” anonimowego „kapitalizmu”, tylko zasada konstytuująca jego prawidłowe działanie, jest to rzecz niezbędna i nieodłączna. W filozofii społecznej Wilhelma Röpkego jest to „moralna rezerwa” (sittliche Reserve) – gdy zostaje ona wyczerpana, transformacji musi ulec społeczeństwo w obrębie gospodarki rynkowej. Zadania (czyli oczyszczanie procesu gospodarczego z tarć i wąskich gardeł) zostają w wyniku rozpadu organicznej i nabytej moralności wytransferowane – poprzez nacisk opinii publicznej i interesów grupowych – do państwa, który zastępuje to „moralnością ustawową”. Nagminne sprzedawanie zepsutych jabłek doprowadzi do tego, że państwo ureguluje dystrybucję owoców za pomocą ustawy.

 

Podsumowując: Sukces ekonomiczny XIX wieku polegał na tym, że sittliche Reserven były wtedy niewyczerpane. To one odpowiadały za powstawanie szeregu organizacji samopomocowych imitujących dawne zabezpieczenia wynikające z więzi osobistych. Czy kapitalizm sam wyczerpał te rezerwy, pozostaje kwestią sporną. Na pewno ten proces przyspieszyła „państwowa dobroczynność”, która w sposób oczywisty eliminuje osobiste więzi zastępując ją związkiem biurokracji z beneficjentemvi.

 

W tym kontekście jednak należy wyjaśnić (chciałoby się) raz na zawsze kwestię „obalenia” starego porządku feudalistycznego przez kapitalizm (leseferyzm?). Przejście pomiędzy feudalizmem a kapitalizmem było wbrew temu ugruntowanemu w świadomości konserwatystów procesem bardziej płynnym niż rewolucyjnym. W gruncie rzeczy – jeśli pozostawimy na bok nieuzasadnioną racjonalnie pozycję szlachty ugruntowaną z racji samego pochodzenia i urodzenia – kapitalizm to inna forma feudalizmu, różniąca się horyzontalną i wertykalną „przepuszczalnością”. W okresach króli i szlachty awanse społeczne na linii wertykalnej były bardzo rzadkievii, a co za tym idzie, gdy elita szlachecka (jak np. w Polsce przed rozbiorami) doświadczała swojego upadku moralnego, cały system grzebał swój autorytet, a społeczeństwo zdolność do funkcjonowania i poprawiania swojego bytu. W kapitalizmie – który stosunków władzy przecież nie znosi – dokonuje się cyrkulacja elit opisana przez V. Pareto. Człowiek, który swoim biznesem przestaje spełniać potrzeby konsumentów, może wylądować i zazwyczaj ląduje z pozycji bogacza na pozycje „szaraka”.

 

Procesy te przebiegały w różnych krajach inaczej i z różną intensywnością. W Anglii dokonała się swoista „synteza” starych elit szlacheckich z nowymi, „kupieckimi”. Miało to korzyści dwojakiego rodzaju: Po pierwsze szlachta nie lądowała na pozycjach urzędniczych i nie kwestionowała nowego systemu. Po drugie, dokooptowana elita „kupiecka” uczyła się swojej roli od starszej, szlacheckiej. W tym należałoby doszukiwać się sukcesu angielskiej państwowości i ekonomii w XIX w. Ten proces w ogóle nie zaszedł w Polsce, gdyż tam szlachta poprzez kontrolę cen w zasadzie zdusiła rozwój mieszczaństwa i skazała je na wegetację. Nie było tego także w USA, gdzie mieszczaństwo było siłą konstytuującą państwo i ustrój ekonomiczny ad hoc, bez ciężaru historycznego i dziedziczenia struktury feudalnej. Inaczej z kolei wyglądało to we Francji, gdzie szlachta separując się od burżuazji wywołała w tej drugiej ferment skutkujący rewolucjąviii. Jeszcze inaczej było w Prusach, gdzie kapitalizm tworzyli państwowi kameraliści – poczynając od banków, na fabrykach kończąc. Pruski kapitalizm był merkantylizmem spotęgowanym i nigdy – może z przerwą na 1948-1967 – nie wyszedł poza swoje ramy. Elity biznesowe i junkrzy, potem korporacje i związki zawodowe, były ze sobą związane interesem państwowym, który je godził i który przydzielał im role. Nawet faza pruskiego liberalizmu była spowodowana typowo pruską recepcją leseferyzmu, gdyż to on dawał państwu nadzieje na największe wpływy z podatków i siłę militarną, która jest funkcją siły ekonomicznej (niekoniecznie mierzonej zamożnością obywateli). Model pruski powtórzyły w XX wieku Japonia i Korea Południowa, kraje o podobnej, „militarnej” i „hierarchicznej” mentalności.

 

Mamy zatem różne typy transformacji feudalizmu w kapitalizm – a) angielsko-szwajcarski, organiczny, ewolucyjny i fuzyjny, b) niemiecki, tworzący ad hoc strukturę kapitalistyczno-koncesyjną w celu „przyspieszenia” normalnego organicznego procesu transformacji, c) amerykański, tworzący ad hoc mieszczański ustrój ekonomiczny (a właściwie nietworzący niczego) i niedziedziczący uwarunkowań społecznych oraz d) francuski, konfrontacyjny, w którym klasy na zasadzie konfliktu dochodzą do swojego głosu, dzisiaj widać to na przykładzie walk francuskich związków zawodowych z francuskimi elitami biznesowymi.

 

To, o czym zdaje się mówić zarówno prof. Bartyzel, jak i Magdalena Ziętek, to typ francuski, polegający na gwałtownych zmianach i „przewrocie”. Wydawałoby się, że – dająca w innych miejscach wyraz niechęci do niemieckiej prawicy – popiera tym samym typ niemiecki, gdzie przywileje junkrów, rodzin książeckich i związanych z nią niemieckimi Adligen zostały dokooptowane do „systemu”. To, że był to najfatalniejszy typ transformacji, nie ulega chyba wątpliwości. Nie tylko „koncesyjność” i „reakcyjność” systemu ekonomicznego nie zapobiegła rozpadowi moralnemu, ale dołożyła do tego procesu nowe siły w postaci nieustannej walki interesów grupowych, militaryzmu i kultu kolosalnościix.

 

Formy (proto)kapitalistycznego gospodarowania były znane już w średniowieczu, należy wspomnieć tu chociażby Związek Hanzaetycki, włoskie miasta kupieckie czy oligarchię miast niderlandzkich. Zanim do głosu doszły olbrzymie fabryki odpowiedzialne za późniejszą proletaryzację szerokich mas, w XVI i XVII wieku powstawały – czy to oddolnie, czy to ze środków państwowych – manufaktury, które produkowały tanie dobre na użytek mas wiejskiej ludności, głównie ubrania, w mniejszym stopniu narzędzia rolnicze. Tymczasem protoplastą znienawidzonego symbolu XIX-wiecznego leseferyzmu, czyli wielkiej fabryki – były nie prywatne manufaktury, tylko te państwowe, zaopatrujące swoje armie w karabiny, mundury i armaty. To samo zresztą można powiedzieć o magnackich czy junkrowskich latyfundiachx, będących protoplastą wielkopowierzchniowych, ekstensywnych upraw w XIX i XX w. Struktura wielkich zakładów przemysłowych była odziedziczona także po absolutyzmie, a nie tylko po mieszczaństwie przywiązanym głównie do warsztatów, cechów czy stosunkowo małych fabryczek. „Wina” za rozsadzenie starych struktur nie może być jednoznacznie przypisana „kapitalistom”, gdyż nie było „kapitalizmu” bez „państwa” i odziedziczonej struktury społecznej, także tej feudalno-monarchicznej. A może po jego „absolutystycznym” wypaczeniu? Ale jeśli to absolutyzm był winny, to czemu obwiniać kapitalizm?

 

Ważne jest, by zdać sobie sprawę z faktu, że mężczyźni, kobiety i dzieci idące pracować do manufaktur, a potem do fabryk, za nic miały istniejącą strukturę ekonomiczną – zmusiła ich do tego groźba głoduxi. Demografia, a nie kapitalizm, rozsadziła starszy porządek, który nie umiał nakarmić swoich podopiecznych. Fakt problemów społecznych, jakie się pojawiły wraz z nadejściem ery kapitalizmu, nie powinien skłaniać nas do wniosków, że stary system na pewno by sobie z nimi poradził lub im zapobiegł. Nie mamy żadnych narzędzi w postaci dostępu do równoległych rzeczywistości ani alternatywnych przebiegów historii, aby to ocenić. Faktem jest, że era kapitalistyczna zmniejszyła śmiertelność ludzi, zwłaszcza noworodków, co było plagą w „starych dobrych czasach”. Jeśli konserwatysta jest przeciwko aborcji, to chyba zgodzi się, że pod tym względem kapitalizm należy ocenić pozytywnie – chociażby za rozpowszechnienie penicyliny czy eteru.

 

Jeszcze raz należy powtórzyć: Wykorzenienie, umasowienie, proletaryzacja, standaryzacja, alienacja, nowe (złe) warunki bytowe są socjologicznym produktem XIX-wiecznego kapitalizmu (leseferyzmu). Jednak o ile są konsekwencją systemu kapitalistycznego, nie są konsekwencją zniszczenia struktur feudalnych, które rozpadały się jeszcze przed XIX wiekiem. Jest to błąd wynikający z utożsamienia związku przyczynowo–skutkowego z chronologią wydarzeń i przemian oraz z tęsknoty do „starych, dobrych czasów”, które konserwatyści traktują niemal jak rewolucjoniści dumający nad „pierwotnym stanem natury”. Zaskakujące!

 

***

 

W szczególności należy odnieść się do poważnego zarzutu wywłaszczenia arystokracji z ziemi: Pomijając nawet fakt, że tam, gdzie tego nie zrobiono (jak w przypadku majątków pruskich junkrów czy polskich magnatów), sytuacja społeczna uległa zaostrzeniu, a dola ludności pogorszeniu, to nie jest to czynnik sprzyjający gospodarce rynkowej (jak każdy ruch przeciwko własności prywatnej). Wywłaszczenie jest postulatem, używając dzisiejszej terminologii, socjalistycznym, a nie kapitalistycznym. W przypadku, gdyby arystokracja zachowała tytuły własności – z poszanowaniem wolności osobistej chłopów do wyboru majątku lub manufaktury, gdzie chcieliby pracować – nie uczyniłoby to szkody leseferyzmowi.

 

Faktem jest jednak, że np. w Polsce i Francji majątki drobnej szlachty były na tyle rozdrobnione, że i w tym wypadku feudalizm przestał mieścić swoją „społeczną” bazę. We Francji ratowano się tworzeniem systemu urzędniczego tworzącej etaty dla zubożałej szlachty, w Polsce gołota ratowała się służbą u magnatów. Ani jedno, ani drugie wyjście nie było dobre dla gospodarki, ale także dla samej szlachty jako elity państwa. Jest tragiczną pomyłką, że wywłaszczenie arystokracji konserwatyści uważają za warunek wstępny do zaprowadzenia kapitalizmu.

 

Sprawa inaczej ma się z przywilejami arystokracji (szlachty). Odchodzący do historii system feudalny stawał się – jeśli zachowany tam, gdzie było to możliwe – częścią nowego systemu, tj. stawały się nią jego pozostałości. Przywileje w takiej sytuacji stawały się rzeczą ekonomicznie i społecznie niekorzystną i niebezpieczną, gdyż czyniły z arystokracji kolejną grupę interesów, kierowaną swoim egoizmem grupowym, który jest dużo gorszym niż krytykowany egoizm indywidualny, gdyż ma większą od tego drugiego siłę nacisku na państwo. Wystarczy wspomnieć tutaj tragiczną rolę, jaką odegrała będąca emanacją interesów pruskich szlachetków partia DVNP w Republice Weimarskiej.

 

Być może chodzi tu o pomyłkę natury semantycznej. W systemie feudalnym „przywileje” były po prostu prawami i obowiązkami, rozciągniętymi na cały system ekonomiczno-polityczny. Odgrywały podobną rolę jak współczesne prawodawstwo określające zakres swobód, praw i obowiązków każdego obywatela. W przypadku jednak, gdy baza „adresatów” się kurczyła, prowadziło to do przekształcenia się praw w przywileje. W kapitalizmie, jeśli chce się uniknąć zniszczenia społecznego porządku poprzez walkę egoizmów grupowych, tolerowanie jednego egoizmu grupowego musi przynieść bunt innych grup. Bunt, który następnie musi zostać stłumiony. Ordoliberałowie nie bez powodu byli w młodości socjalistami, gdyż socjalizm był w Niemczech wyrazem buntu wobec uprzywilejowania małych grup interesu, w tym także pruskiej szlachty i mocno związanych z nią niemieckich przemysłowcówxii.

 

Podsumowując: Kapitalizm nie niszczył struktury społecznej feudalizmu. Gdzieniegdzie dokonywał z nią konwergencji, gdzieniegdzie był jej ewolucją, gdzieniegdzie dziedziczył jej bolączki i przypadłości.

 

Co do opisu bolączek socjologicznych kapitalizmu można się zgodzić. Nowe struktury społeczne cechowały się dużo większym poziomem anonimowości, bezosobowości i społecznego strachu (sozialer Angst). Sytuacja danego człowieka w kapitalizmie cechuje się dużo większą niepewnością jutra. Fabryka może zbankrutować każdego dnia. Wymaga to od człowieka dużo większego wysiłku w celu adjustacji do zmiennych warunków, dopiero teraz można mówić w ogóle o „nowej” sytuacji, jaka mogła nadejść każdej godziny. Starsze zawory społeczne nie zostały zastąpione nowymi w sposób wystarczający.

 

Jednak w tej ostatniej kwestii znowu można polemizować. Kiedyś doradca posła Bundestagu Henry’ego Schäfflera, Norbert Tofall, powiedział mi, że liberałowie w Niemczech dlatego nie lubią Bismarcka, gdyż w swojej statolatrycznej polityce zniszczył liberalne organizacje samopomocowe, gdyż pozostawały „poza” państwem. Jest pewna reguła: Ludzie są tak silnie przeświadczeni o zbawczej roli państwa, że gdy to „weźmie się” za problem, ludzie przestają się czuć zobowiązani do jego samodzielnego rozwiązywania – tymczasem problem często pozostaje nierozwiązany, nasila się lub tworzy się nowe kłopoty. Röpke przytacza tu anegdotkę, kiedy pewna angielska posłanka zrobiła raban w Izbie Gmin nt. pomocy społecznej, że wstydem jest pozostawiać takich ludzi jak jej ojciec na pastwę losu. Inny poseł celnie odpowiedział, że wstydem jest to, że na pastwę losu pozostawiła go ona sama. Podobnie jest dzisiaj w Niemczech: Młodzi ludzie wolą oddać swoich starych rodziców do dotowanych przez państwo Seniorenheim, zamiast ugościć ich u siebie.

 

Poważny zarzut wobec kapitalizmu dotyczy konieczności kreowania nowych potrzeb jako logicznego warunku do wzrostu gospodarczego. Istotnie, konsumpcja jest celem produkcji. Nawet oszczędzane (czyli niewydawane na konsumpcję) środki służą inwestycjom, które mają na celu w przyszłości zwiększyć konsumpcję (tzw. warunek steady state w modelu wzrostu Sowella). Wewnętrzna logika kapitalizmu zakłada wzrost poprzez poszerzenie produkcji i jej zbytu. Jednak i w systemie feudalnym logika nie była inna. Produkcja służyła konsumpcji. Chłopi nie zasiewali zboża dla samego zasiewu, tylko po to, by mieć ze zboża mąkę i chleb. Nadwyżka, którą wypracowywali chłopi, była oddawana klerowi i szlachcie – pierwsza miała zadania duchowe, drugie obronne, obie wypełniały także funkcję nośników kultury. Był to zalążek specjalizacji i podziału pracy, typowy dla kapitalizmu, w którym ten proces uległ pogłębieniu. Poszerzenie produkcji rolniczej w feudalizmie także mogłoby być uznane kryteriami Magdaleny Ziętek za „kreację potrzeb”, tak jak popyt na lepsze metody upraw i lepsze narzędzia agrarne. Rzecz w tym, że ciężko oddzielić potrzeby „egzystencjalne” od „wykreowanych”. Auto spełniało taką samą funkcję, jak wcześniej transport konny – tylko lepiej. Czy auto było wykreowaną potrzebą? Jak mówił Henry Ford, „gdybyśmy pytali ludzi, czego potrzebują, to odpowiedzieliby, że szybszych koni”. Nie ma obiektywnych kryteriów, za pomocą których można byłoby dokonać moralnego potępienia samochodów.

 

Znaczna większość potrzeb jest „materialna”, w tym sensie, że nawet duchowe potrzeby potrzebują „materialnej” bazy do ich spełnienia: primum vivere, deinde philosophari.

 

Nawet jeśli uwzględnimy „nadrzędność” potrzeb duchowych nad czysto materialnymi (pomijając problem wyboru kryteriów i ich mniejszej lub większej racjonalnościxiii), to pojawia się problem rozdziału potrzeb wykreowanych od potrzeb niezbędnych. Nawet gdyby się to w jakiś sposób udało, nie oznacza to koniecznie, że kapitalizm straci na efektywności.

 

Kapitalizm jest tylko środkiem, sposobem wymiany. Jeśli chcemy zastąpić potrzeby materialne potrzebami duchowymi, w kapitalizmie potrzeba do tego zmiany w systemie wartościowania ludzi. Jeśli ludzie będą chcieli zamienić iPody na katedry i dzieła sztuki, potrzeba odpowiedniego wychowania ludzi i przekonania ich do takiej zamiany. Mierzenie bogactwa nie odbywa się bez uwzględniania subiektywnych preferencji – zarówno u tych, którzy są podmiotami pomiaru, jak i u mierzących, przy czym ci drudzy spotykają się z problemem agregacji i arbitralności wyborów kryteriów ocenyxiv. I pomijając ten problem, nie jest powiedziane, czy kapitalizm w społeczeństwie katolickim czy konserwatywnym będzie mniej „efektywny” od państwa dobrobytu. Będzie po prostu inny. Będą inni kapitaliści – zamiast projektantów iPodów będą architekci katedr.

 

To samo odnosi się standaryzacji i masowej produkcji. Oprócz tych procesów jako następstw racjonalizacji produkcji ciągle mamy do czynienia z indywidualnymi preferencjami ludzi. Oznacza to także proces przeciwstawny standaryzacji, jakim jest indywidualizacja gustów. Proces racjonalizacji produkcji i konkurencja oznaczają także potanienie dóbr, co sprawia, że więcej potrzeb może być zaspokojonych, a konsumenci zyskują wolny czas do przeznaczenia na indywidualne pasje czy rozrywki. Nie da się zmierzyć, z jaką siłą działają oba procesy i jaki wynika z tego „wektor”. O ile XIX w. był wiekiem standaryzacji, o tyle XX w. był już procesem indywidualizacji gustów. Do tego ma służyć m.in. polityka konkurencji, zapobiegająca fuzjom i formowaniu się dużych podmiotów gospodarczych (pomijając pionierów jak np. kiedyś Bill Gates). W przeciwieństwie do innych form gospodarowania jak socjalizm czy korporacjonizm, kapitalizm z uwagi na swą produktywność daje szerokie pole manewru co do kształtowania gospodarki jako takiej. Jaki ostateczny będzie kształt kapitalizmu, zależy od przyjętej polityki społeczno-ekonomicznej oraz naszych, ludzkich wyborów.

 

Podsumowując: Kapitalizm to nie deus ex machina, to nie immanentny i samonapędzający się system, to nie spisek kapitalistów, ale dynamiczny proces z dużym marginesem pozwalającym na formowanie jego ostatecznego kształtu i wyniku. To środek, nie cel. Potrzebuje zarówno moralnych rezerw konserwatyzmu, jak i dynamiki, potrzebuje stałych elementów społecznego porządku, jak i takowych, które nie strącają społeczeństwo w stagnację i wyjałowienie. Nawet żeby wykreować nowe potrzeby, potrzeba najpierw ludzkiej wyobraźni, co zauważył Russell Kirk w „Przyszłości Konserwatyzmu”. Ekranizacja „Władcy Pierścieni” nie odbyłaby się, gdyby nie napisanie książki, a to bez wyobraźni Tolkiena. I nawet przy całym osobistym niesmaku do kultury masowej, to lepiej by ekranizowała ona Tolkiena, Lewisa i Lema, a nie von Triera. A to zależy już od popytu – a ten zależy od nas. Tak jak przekonanie ludzi do naszej, konserwatywnej wizji społeczeństwa. To też zależy tylko i wyłącznie od nas. Wizja konserwatywna musi być jednocześnie rzeczowa i atrakcyjna.

 

Kamil Kisiel

 
i Wg Nicolasa F.R. Craftsa, realny dochód w Anglii w latach 1760-1860, uległ podwojeniu. Cyt. za Woods, T., Kościół a wolny rynek, 2005, Warszawa.
 
ii „…od niemającego pojęcia o ekonomii moralizmu powinniśmy trzymać się tak daleko, jak od stępionego pod względem moralności ekonomizmu.”, Röpke, W., 2009 (przedruk wyd. z 1958) Jenseits von Angebot und Nachfrage, Düsseldorf.
 
iii To pojęcie nierzadko jest używane przez współczesnych libertarian i części neoliberałów jako określenie gospodarki rynkowej pod państwową batutą. Jest to zresztą rewers poglądu marksistów (oparty na zamianie ról), którzy w pojęciu państwa widzieli emanację i organ egzekucyjno-protekcyjny kapitalistów. W tym wypadku to państwo steruje procesem kapitalistycznym (np. poprzez koncesyjność, politykę podatkową i monetarną), dążąc do ekspansji zewnętrznej i wzmocnienia swojej własnej roli do wewnątrz. Patrząc na politykę państwowych koncernów jak Orange, Deutsche Bahn i Vattenfall (będących spółkami państwowymi) czy firm samochodowych i stoczni (których egzystencja silnie powiązana jest z dyplomacją gospodarczą i państwowym subwencjonizmem), należałoby się zastanowić zadając proste pytanie: Kto kogo trzyma na smyczy? Ten, kto posiada pieniądze trzyma na smyczy tego, kto posiada czołgi, czy ten, kto posiada czołgi trzyma na smyczy tego, kto posiada pieniądze? O ekspansjonizmie zob. Röpke 2009, s. 308ff.
 
iv Ufamy np. kucharzowi w restauracji, że poda nam niezatruty obiad, szatniarce, że nie ukradnie nam płaszcza itd.
 
v Eucken, W., 2005, Podstawy Polityki Gospodarczej, Poznań.
 
vi Röpke 2009, 212-218: „[Państwo opiekuńcze] jest [zaledwie] protezą przeżartego sproletaryzowaniem społeczeństwa”. Parę stron wcześniej niemiecki ekonomista i socjolog nazywa państwo opiekuńcze anachronizmem.
 
vii Awanse „horyzontalne”, to znaczy w obrębie stanu/kasty były naturalnie możliwe, co trochę „upuszczało” ciśnienie związane z upadkiem moralnym tej czy innej części elit. Bywało jednak i tak, że zepsuta część uparcie trzymała się na „awansach”.
 
viii Należy jednak przyznać rację prof. Bartyzelowi, że wysłużenie się masami przez burżuazję było mało chwalebne, co zresztą zemściło się na niej samej.
 
ix Na ten temat zob. np. Röpke, W:, 1946, Die Deutsche Frage, Erlenbach/Zürich.
 
x Por. Rüstow, A., 1957, Ortsbestimmung der Gegenwart: Band III, Erlenbach/Zürich, Kapitel I.9: Kapitalistische Entartung der Wirtschaft, s. 159-170
 
xi Ludwig von Mises pisze: „Gdy liczba mieszkańców wsi powiększała się, powodowało to nadmiar ludności utrzymującej się z uprawy roli. Dla tych ludzi bez odziedziczonego kawałka ziemi lub posiadłości ziemskiej nie było dostatecznego zajęcia, niemożliwa też była praca w przemyśle przetwórczym w miastach: ,,królowie” miast odmawiali im dostępu do pracy. Ilość tych ,,wyrzutków” stale rosła i wciąż nikt nie wiedział, co z nimi zrobić. Byli w pełnym znaczeniu tego słowa ,,proletariuszami”, wyrzuconymi poza nawias życia, których rząd mógł tylko wysłać do domów pracy lub do domów ubogich. W pewnych rejonach Europy, zwłaszcza w Holandii i Anglii, stali się tak liczni, że w XVIII wieku byli rzeczywistą groźbą dla utrzymania powszechnie panującego systemu społecznego.”, von Mises, L., 1988, Economic Policy: Thoughts for today and tomorrow, South Bend, tłum. Józef Emil.
 
xii Jednakże Röpke komentując ten okres życia stwierdza: „Nie spodziewaliśmy się jednak, ile pruskości tkwi w socjalizmie”.
 
xiii Sroczyński, O., 2013, Konsumpcjonizm i kultura zadłużenia. Etyczne aspekty polityki gospodarczej i cyklu koniunkturalnego, Instytut Misesa.
 
xiv Tamże.

 

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/kapitalizm-to-srodek-nie-deus-ex-machina-w-odpowiedzi-magdalenie-zietek/feed/ 1 5410