Bartosz Jastrzębski – Myśl Konserwatywna https://myslkonserwatywna.pl Tradycja ma przyszłość Mon, 27 Feb 2023 09:37:43 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=6.4.3 https://myslkonserwatywna.pl/wp-content/uploads/2020/04/cropped-cross-1-150x150.png Bartosz Jastrzębski – Myśl Konserwatywna https://myslkonserwatywna.pl 32 32 69120707 Prof. Jastrzębski: Pochwała konserwatyzmu https://myslkonserwatywna.pl/prof-jastrzebski-pochwala-konserwatyzmu/ https://myslkonserwatywna.pl/prof-jastrzebski-pochwala-konserwatyzmu/#comments Mon, 06 Mar 2023 12:44:24 +0000 http://46.101.235.190/?p=20295 Osiągnąwszy szczęśliwie wiek męski, szacowną cezurę lat czterdziestu (a więc ową sławną Jungowską „drugą połowę życia”, w której człowiek winien się zacząć kierować stopniowo ku sprawom ostatecznym, a odwracać od ziemskiego pyłu przemijalności) porzuciłem nareszcie, bez żalu zresztą i całkiem świadomie (a przy tym w pełnej zgodzie ze zgromadzonym doświadczeniem życiowym), wszelkie „urojenia reformatorskie”. Dziś wiem, że „świata nie zmienisz” (ludzi zresztą chyba też nie) – w każdym razie nie na lepsze i nie w istotnych własnościach – a próbując to zrobić, w imię różnorakich (najczęściej na siłę wydumanych, krótkowiecznych, a przy tym politycznie i moralnie podejrzanych) pomysłów, możeszesz stracić to, co godne w nim zachowania, co zasługuje na uwagę, pełen najwyższego uznania zachwyt i w końcu błogą kontemplację.

Człowiek Zachodu uległ bowiem swoistej iluzji postępu, która z biegiem czasu przerodziła się w istną kompulsywną manię, zastygłą w porażonej nią myśli w nienaruszalny właściwie dogmat. Oświeceniowy pomysł, że mianowicie „rozwijamy” się (jako gatunek bądź cywilizacja) ku lepszej przyszłości, ku epoce szczęścia bez biedy i cierpienia, niesprawiedliwości i przemocy wrósł mocno w naszą duszę, utrudniając istotnie – choć nie uniemożliwiając – spojrzenie na sprawy z zupełnie innej perspektywy. Tymczasem, jeśli przyjrzeć się uważnie i krytycznie filarom, na którym posadowiona została wiara w przyszłą, ziemską, szczęśliwość ludzkości, to zobaczymy, iż ulegają one – na naszych oczach – swoistemu samostrawieniu, autoanihilacji, objawiając tym samym swoją kruchość i dziejową przygodność.O jakich filarach tu mowa? Będą to mianowicie: nauka nowożytna (jako projekt teoretyczny i wynikający zeń światopogląd) z towarzyszącą jej technologią oraz polityczno-gospodarczy system liberalnej demokracji. Na tych to podporach utrzymywał się (i nadal jeszcze się utrzymuje, choć chwiejnie) oświeceniowy przesąd nieuchronnego postępu od wieków „ciemnych”, „brudnych” i „brutalnych” ku wszechświatowej jasności racjonalnego poznania i wolnego od zabobonów życia. Przyjrzyjmy się tedy, z konieczności pokrótce, dzisiejszej kondycji tych myślowych i politycznych kariatyd, co uwodziły nas swymi pozornie tylko doskonałymi i obiecującymi wiecznotrwałość kształtami.

I tak, nauka i technologia, nie przywiodły człowieka do zacisznego portu szczęśliwości. Daleki jestem od negowania wartości poszczególnych naukowych odkryć i technologicznych udogodnień – żadną miarą nie jest to moim celem. Byłoby to zresztą obłudne skoro z udogodnień tych sam korzystam. Nie sposób na przykład nie myśleć z wdzięcznością o przedłużającej życie i uwalniającej od bólu technologii w medycynie (nawet mając świadomość, iż jej rozwój wydaje nas na nowe choroby i inne cierpienia i że – generalnie mówiąc – zdecydowaną większość dzisiejszych chorób jest skutkiem rozwoju, czy też nawet przerostu, cywilizacji, która tąże technologię wytworzyła). Niemożebnym byłoby również zlekceważenie jej roli w w szczytnym dziele uwalniania człowieka od ciężkiej pracy fizycznej, głównie w rolnictwie i przemyśle. Tych zasług nauce i technice odbierać nie mam zamiaru. Chodzi jedynie o to, że nie sprawdziły się one jako projekt totalny (etyczny, epistemologiczny, ontologiczny zarazem, a przy tym jeszcze społeczno-polityczny, a w efekcie też „eschatologiczny”), mający generować odpowiedzi na wszystkie ludzkie pytania i lekarstwa na wszelkie bolączki. Co więcej, za niewątpliwe poszerzenie horyzontów ludzkiej wiedzy otrzymaliśmy od nich słony rachunek w postaci tego, co zwie się nieraz „odczarowaniem świata”, a co oznacza odarcie uniwersum z duchowej głębi, właściwej ujęciom religijnym celowości oraz integralności (moralnej i znaczeniowej), w końcu z niezbędnej chyba – by nie popaść w śmiertelny uwiąd życiowej rutyny – tajemniczości, wiary w to, że świat ma różne magiczne zakamarki, szczeliny, którymi wymknąć się można oplatającym rzeczywistość koniecznościom i przymusom – bo przecież „u Boga nie będzie żadne słowo niepodobne” (Łk 1,37), „Otoś ty uczynił niebo i ziemię siłą twoją wielką i ramieniem twym wyciągnionym: żadne słowo nie będzie tobie trudne” (Jr 32,17). Na dłuższą metę bowiem napełniająca treścią, barwą i sensem – a zatem niezbędna do pełnego przeżywania życia – wyobraźnia (w znaczeniu Blake'owskiej imaginacji) może żyć i rozwijać się tylko w w obrębie religijnego przeżywania świata, tylko na religijnej wyrastać glebie (przy czym owa religijność nie musi być koniecznie precyzyjne wyznaniowo określona czy choćby w pełni uświadomiona). A bez tejże imaginacji świat wypłyca się się i pustoszeje, automatyzuje się do codziennego, bezrefleksyjnego wykonywania wciąż tych samych, wymuszonych przez pracę i społeczne obowiązki, czynności. Wewnątrz zaś tego próżniowego świata plenią się bujnie egzystencjalne i metafizyczne lęki związane z ponurymi jeżdźcami Apokalipsy: Pustką, Przemijaniem, Cierpieniem i Śmiercią. Bóg – i Jego Wyższy Świat – jest naszą jedyną od nich Ucieczką.

Kres religijnego przeżywania istnienia spowodował również atrofię odczuwania przeznaczenia – a w jego obrębie – własnego losu. Trafnie ujmuje to Roger Scruton: „Wraz z zatarciem się uczucia religijnego przychodzi utrata świadomości przeznaczenia. Ludzie potrzebują pojęcia losu: potrzebują wierzyć, że sprawy, które głęboko ich dotyczą, można usunąć poza sferę ludzkiego działania i winy. Wiara w opatrzność łagodzi surowość tego spojrzenia. Różnice pod względerm urody, zdrowia, inteligencji i zdolności są czymś naturalnym, jak również kluczowym dla naszych ideałów ludzkiej doskonałości. Kto nie postrzega ich w aspekcie losu, ten utracił kontakt z rzeczywistością ludzką, wpadł w sidła złudzenia ingerencji, które każe mu czynić kroki w stronę tego nowego, wspaniałego świata, w którym wszechstronne majstrowanie przy tym, co dane niszczy zarazem naturę i wartość”[1]. A zatem zanik przeżywania własnego życia jako metafizycznego przeznaczenia, ustanowionego mocą Boga (Transcendencji) i od wieków wpisanego w architekturę Bytu, powoduje, iz zaczynamy postrzegać sekewncje wydarzeń własnej egzystencji jako splot przypadkowych okoliczności i niekoniecznych, pozbawionych wewnętrznego związku zdarzeń. Ta znowuż wizja wtrąca nas w szkodliwą (bo generującą nerowy pośpiech i przerost ego) iluzję „kowalstwa” własnego losu, a więc przekonanie, iż na konfigurację tychże przygodnych okoliczności  możemy mieć istotny wpływ – a jeśli nie mieliśmy, to nasze to tylko niedopatrzenie, nasza bierność, lenistwo i słabość. Stajemy się tedy jedynymi odpowiedzialnymi za własne życie (bo przecież nie można obarczać odpowiedzialnością – a więc i możliwą winą bądź zasługą – bezosobowego „rzutu kośćmi” czy „efektu motyla”), przeżywając je jako złowieszcze pole walki z czychającymi zewsząd  groźnymi „przypadkami”. Tracimy tedy zaufanie do własnego przeznaczenia i do tego, że doprowadzi nas ono dokładnie tam, gdzie od początku winniśmy dojść. Opuszcza nas tym samym elementarne poczucie ontologicznego bezpieczeństwa i ufności w „swoją Gwiazdę”, takie mianowicie, że nie stanie nam się nic Złego i Strasznego, w każdym razie nie prędzej niż dopełni się wyznaczone nam zadanie i los. Ja sądzę, że lepiej być łagodnym, przyjmującym pokornie to, co się wydarza „kwietystą” niż drapieżnym na ogół i nadpobudliwym „kowalem” własnego losu. W tym również duchu staram się nauczać swoich studentów.

Zgubne skutki „odczarowania” świata przez naukę (a po części – trzeba uderzyć się w pierś – także i filozofię) trafnie ujmuje Hans Freyer. Przywołajmy zatem, tytułem podsumowania, jego słowa: „Wszystkie mionione epoki miały poczucie jakiegoś zakorzenienia. Gdy mówiły 'rozum', miały na myśli siłę sprawczą, która nie tylko konstytuuje człowieka, ale także wprowadza ład do świata. Gdy mówiły 'człowiek” miały na myśli cudownie zakorzenioną istotę, obmywaną wszechmocą, sensowną w losie, dokonaniu i ciele, harmonizującą z ziemią, na której miała żyć. Gdy mówiły 'natura' miały na myśli nienaruszalną, nie dającą się naruszyć całość, do której zawsze moglibyśmy powracać i od której, w gruncie rzeczy się nie oddaliliśmy. Na którejś z tych podwalin spoczywało zawsze dzieło czasu: na człowieczeństwie, na prawdzie, na wiecznym prawie. Tymczasem społeczeństwo przemysłowe gruntuje się wyłącznie na rachunku materii i sił, z których jest zbudowane. Nie powstaje na organicznym gruncie, ale swobodnie szybuje. Żaden sok nie wpływa do niego jako własna racjonalność. Jest dziełem inżynierskim, a zatem zwykłym ryzykiem”[2]. Oto więc tęsknota za zakorzenieniem, za „organiczną” więzią człowieka z otaczjącym światem, który nie jest polem bitwy ze złośliwymi i niebezpiecznymi „przypadkami”, ale żyzną glebą, z której wyrasta nasze bycie.  

Nie spełniła naszych oczekiwań i pokładanych w niej nadziei także liberalna demokracja. A przecież jeszcze pod koniec ubiegłego stulecia Francis Fukuyama głosił tryumfalnie koniec historii: oto po upadku komunizmu większość krajów naszego globu dotarła, lub za chwilę dotrze – powiadał – do portu przeznaczenia, jakim jest właśnie polityczny system liberalnej demokracji wraz z koniecznie mu towarzyszącą gospodarką wolnorynkową. Wydawało się, że w istocie imperatyw liberalności zapewni ludom moralną i polityczną wolność, a demokracja zagwarantuje możliwość uzyskania dla niej rzeczywistej reprezentacji w strukturach władzy. Mechanizm („niewidzialna ręka”) wolnego rynku, uprawomocni natomiast swobodę gospodarczą, a ta znowu zaowocuje prędzej czy później powszechną zamożnością – a więc i szczęśliwością (do dziś wszak mierzą ją niektórzy posiadaniem określonych dóbr). A zatem liberalna demokracja obiecywała wolność i zamożność – nie dała zaś ani jednego ani drugiego, w każdym razie nie w takim stopniu, który by można uznać za zadowalający. Dlaczego?

Nie jestem ani ekonomistą ani politologiem, a przeto nie poważę się na bardziej szczegółową analizę tegoż problemu, ale podzielić się mogę moimi uwagami dotyczącymi zjawisk powszechnie zauważalnych. Problemy z liberalnymi podstawami ustroju, czy szerzej nawet: z liberalną filozofią polityczną, dostrzeżono, szczególnie w środowiskach konserwatywnych, już dawno. Liberalizm opiera się na antropologicznym uznaniu pełnej autonomii jednostki, zdolnej do efektywnego samosterowania i osiągania wyznaczonych sobie, niezależnych od charakteru danej wspólnoty celów – innymi słowy, zawsze dąży do maksymalizacji własnych „zysków”. W przekonaniu liberałów zarówno społeczeństwo, jak i państwo są „umowne”, kontraktowe, godne szacunku o tyle, o ile gwarantują jednostce przestrzeń dokonywania swobodnych wyborów oraz powiększania jej stanu posiadania – to właśnie podstawowe filary rozumianej na sposób liberalny człowieczej samorealizacji. Nie istnieją przy tym żadne wiecznotrwałe zobowiązania jednostki w stosunku do wspólnoty, bo też i nie ma żadnej wspólnoty – a jedynie luźny zbiór autonomicznych (stanowiących same dla siebie jedyny fundament) podmiotów, nie mających żadnych zobowiązań wobec takichże podmiotów niegdyś żyjących lub tych co żyć będą dopiero w przyszłości – każde pokolenie ma bowiem prawo być skupionym w pełni na własnej jedynie bytowej satysfakcji. Powszechnie uznawany za „ojca” konserwatyzmu Edmund Burke, już przeszło dwieście lat temu piętnował takie podejście i wskazywał jego zgubne skutki. Przytoczmy in extenso stosowny fragment: „Jedną z pierwszych i najgłówniejszych zasad uświęcających państwo i prawo jest zasada głosząca, że jego przejściowi właściciele i dożywotni dzierżawcy nie powinni działać tak, jakby byli jego wyłącznymi panami, niepomni na to, co otrzymali od przodków, i co winni są potomnym. – powiada Burke – Nie powinni sądzić, że mają prawo do wydziedziczania następców, ogołocania spuścizny, poprzez niszczenie wedle zachcianek całej pierwotnej tkanki ich społeczeństwa, bo postępując w ten sposób, ryzykują pozostawienie tym, którzy przyjdą po nich, ruiny, a nie mieszkalnej budowli i uczą swych następców takiego lekceważenia ich dokonań, jakiego doświadczyły z ich strony instytucje przodków. Taka pozbawiona skrupułów łatwość dokonywania w państwie zmian tak często, tak dużych  i w taki sposób, jak nakazywałyby przemijające fantazje i mody, przerwałoby ciągłość istnienia państwa. Żadne pokolenie nie mogłoby nawiązać do poprzedniego. Ludzie nie różniliby się od roju much. […] Zarozumiałość i arogancja (cechujące niezawodnie wszystkich ludzi, którzy nigdy nie dostrzegli mądrości większej niż ich własna) zawłaszczyłyby prawo sądzenia. I oczywiście żadne ustalone prawa, stanowiące niezmienną glebę nadziei, nie utrzymywałyby działań ludzi w pewnych koleinach ani nie kierowały ich ku określonemu celowi. Żaden stały element w stosunkach własnościowych czy regułach sprawowania władzy nie tworzyłby już trwałego fundamentu, dzięki któremu rodzice mogliby rozważać spsoby kształcenia swych dzieci i wybierać ich przyszłe miejsce w świecie. […] Żadna sfera życia nie utrzymałaby swych zdobyczy. Barbarzyństwo w domenie nauki i literatury, nieporadność w rzemiośle i przemyśle okazałyby się nieuchronną konsekwencją braku rzetelnej edukacji i ustalonych zasad, a za sprawą tego wszystkiego także samo państwo w ciągu kulku pokoleń rozpadłoby się, zamieniło w proch i pył pojedynczych cząstek, rozwiewanych przez wszystkie wiatry świata [podkreślenie – B.J]”[3].       

To, co w czasach Burke'a było ponurą antyutopią stało się obecnie rzeczywistością. Wszechładni dziś niemal liberałowie (a już zwłaszcza lewicujący) zachowują się jakby spadli z Księżyca jako absolutne tabula rasa, a przy tym panowie samych siebie, samodzierżawni monarchowie, w miniaturowych królestwach swych kruchych ciał, których władztwo gwarantuje system demokratyczny. Sądzą też, iż znikną bez śladu, nie pozostawiając po sobie żadnego „opresyjnie” działającego na potomnych dziedzictwa, żadnego toksycznego „złego spadku”, któremu ci ostatni  winni byliby szacunek i lojalność. Wypisują się zatem z historii, a tym samym również z kultury – która zawsze jest przecież historyczną, opierając się na dziejowo ukształtowanych znaczeniach, sensach i wzorcach. Emancypując się jednak z historii i kultury tracą oni wszelkie drogowskazy, które pozwoliłyby im czynić użytek z tak ważnej przecież dla nich autonomii. Wybierają zatem jak zwierzątka – instynktownie i bezrefleksyjnie – to, co przyjemne i nie wymagające wysiłku. To, co zbawne, „fajne”, śmieszne; to, co lekkie, bezkonfliktowe i nie budzące niepokoju, słowem – „heheszki”. Wybierają kulturę masową, czyli nie-kulturę, anty-kulturę, manifestującą się jako niczym nieograniczony „pluralizm” powierzchownych i z reguły nie przemyślanych stanowisk i postaw, których bezsensowne mnożenie uznawane jest dziś za przejaw kreatywności i oryginalności. Pluralizm, dodajmy, „prawie” niczym nieograniczony, bowiem liberalna, lewicująca antykultura wprowadza jednak  właściwe sobie wykluczenia. Trafnie ów mechanizm liberalnej eliminacji opisuje Scruton: „Zamiast obiektywizmu mamy tylko 'intersubiektywizm' innymi słowy, konsensus. Prawdy, sensy, fakty i wartości uchodzą dziś za negocjowalne. Najdziwniejsze jest jednak to, że mętnemu subiektywizmowi towarzyszy energiczna cenzura. Ci, którzy zastępują prawdę konsensusem, szybko zaczynają odróżniać konsensus prawdziwy od fałszywego. I tak konsensus zakładany przez Rorty'ego, w jego uaktualnionej wersji pragmatyzmu, rygorystycznie wyklucza wszelkich konserwatystów, tradycjonalistów i reakcjonistów. Mogą do niego należeć tylko liberałowie, tak jak tylko feministki, radykałowie, działacze gejowscy i antyautorytaryści mogą stosować dekonstrukcję, tak jak tylko przeciwnicy 'władzy' mogą używać Foucaultowskich technik moralnego sabotażu i tak jak tylko 'multikulturaliści' mogą się posługiwać Saidowską krytyką wartości oświeceniowych. Nasuwa się nieodparty wniosek, że subiektywizm, relatywizm i irracjonalizm głoszone są nie po to, aby dopuścić wszystkie opinie, lecz wprost przeciwnie, aby wykluczyć opinie ludzi, którzy wierzą w dawne autorytety i obiektywne prawdy [podkreślenie – B.J]”[4]. A kiedy już wszystkie wartości zostaną w ten sposób podważone i zrelatywizowane wtedy okazuje się – i oto prawdziwa „wisienka na torcie” – że na arenie dziejów pozostaje jeszcze jeden niepokonany zawodnik: pieniądz. W uznaniu jego potęgi i jego zwycięstwa liberał bez sprzeciwu pozwla się ochrzcić: odtąd zwie się homo oeconomicus. Wie on bowiem dobrze, iż bez podłoża ekonomicznej zamożności librealizm, opierający się na konsumowaniu skutków własnych wyborów i gromadzeniu dóbr, jest bezsensowny i niemożliwy na dłuższą metę do utrzymania. To niepodważalny fakt: liberalizm nie przyjął się na żadnym z ubogich obszarów tego świata (chyba, ze zechcemy „podciągnąć” pod niego bandycki wyzysk państw azjatyckich i afrykańskich – ale to już nie liberalizm, to neokolonializm), bo jest po prostu wewnętrznie pusty. A biedak, jeśli nie może żyć chlebem, chciałby przynajmniej żyć ideą.

I tak dochodzimy do aspektu gospodarczo-ekonomicznego całego zagadnienia. Tam, gdzie uśmiercono wszystkie wartości pozostaje mamona. Ona zaś połyka na końcu i samą demokrację. System wolnorynkowy (liberalizm gospodarczy) sprzyja bowiem koncentracji i kumulowaniu się kapitału w rękach nielicznych wielkich graczy rynkowych. Tak jak ma to miejsce dzisiaj, gdy trzydziestu najbogatszych ludzi na świecie posiada zasoby finansowe większe niż trzy miliardy tych najbiedniejszych. Tak olbrzymi kapitał pozwala jego posiadaczom kupować zarówno polityków, jak i media – a za pośrednictwem tych ostatnich także oszołomionych złożonością procesów polityczno-gospodarczych wyborców. W ten sposób demokracja – zachowując swe formalno-prawne procedury – w istocie wyrodnieje w nową oligarchię, w której panami stają się szefowie i zarządzający wielkich koncernów, a w jeszcze większym stopniu zwierzchności i władze ponadnarodowych instytucji finansowych, czyli banków i rozmaitych funduszy. Cały ten mechanizm wydaje się z konieczności wieść jednak do katastrofy. W ostatecznym bowiem rozrachunku nie tylko całość środków produkcji, ale też całość kapitału w ogóle znajdzie się w rękach garstki bogaczy. Oznaczać to jednak będzie, że nie bedą oni mogli zbyć swych produktów, ponieważ nikogo nie będzie na nie stać – a to znowuż doprowadzi finalnie również ich samych do ruiny. Ale to zdarzy się na końcu, giganci będą tonąć ostatni – znacznie wcześniej w nędzę popadną wielkie rzesze zwykłych, uczciwych ludzi. To się zresztą już dzieje: ponieważ nie mają oni środków, by nabywać oferowane im dobra, uruchomiono „dla nich” potężny przemysł najróżniejszych kredytów, pozwalający kupować – kosztem utraty niezależności finansowej i osobistej – nawet tym, którzy nie mają nic lub prawie nic. Dlatego to włąsnie banki stanowią tak ważny element liberalnego ustroju: maskują fakt rzeczywistego ubóstwa ogromnej większości ludzi oraz rozwarstwienia osiągającego poziom rozrywający strabilność każdego systemu. A więc, wygląda na to, że biada nam wszystkim… 

Zamieszczona powyżej diagnoza grzeszy, rzecz jasna, ogromną skrótowością, ale jest w swych zarysach, jak sądzę, prawdziwa. Symptomy rozpadu świata liberalnej demokracji wolnorynkowej są na tyle liczne, iż nie sposób ich nie zauważać. Nawet jeśli prognozy okażą się nie w pełni trafne – to diagnoza pozostaje niewątpliwa. Wszystko zdaje się wskazywać, iż kultura Zachodu (i cywilizacja z tej kultury wyrosła) zejdzie ze świata w sprzedajny, kapitulancki, a co najgorsze całkowicie samozakłamany sposób, przy akompaniamencie gwizdów i szyderczych okrzyków „posteuropejczyków”; że nie podejmie walki o swoje principia i o swoje prastare dziedzictwo, uznając, iż nieodwołalnie już, najpierw duchowo, później ekonomicznie, zbankrutowała; że w końcu rozkrzyczana większość jej samozwańczych przedstawicieli przedstawi jej upadek i śmierć jako największe dobrodziejstwo ludzkości. Nim jednak upadek się dopełni poprzedzą go zapewne dekady upokorzeń, bezradności, przemocy, bezwolnej obojętności na zło, politycznego rozkładu, moralnej nędzy i intelektualnej degradacji tzw. elit.

Kiedy uświadomić sobie to wszystko – świat dawny, Stary Ład, jawić się zaczyna (mimo swych licznych przecież usterek i niedoskonałości) jako pełen wyższego sensu i jakiejś wewnętrznej uczciwości i prawdy. Pełen treści, solidny w konstrukcji i użytych materiałach, o harmonijnie wyważonych proporcjach między Transcendencją a wewnątrzświatowością, wiecznością a czasem, duchem a materią, tożsamością a zmianą. Tak solidny jak ongisiejsze zamki i pałace w porównaniu z dzisiejszymi biurowcami i kontenerami mieszkalnymi. Obliczony był on bowiem na długie trwanie, na zachowanie się przez pokolenia, podobnie jak wszelkie artefakty i instytucje miały trwać przez wieki i umacniać, stabilizować świat, dając ludziom poczucie bezpieczeństwa i ładu. Podobnie długowieczne miały być otaczające człowieka przedmioty codziennego użytku – dlatego przechodziły z pokolenia na pokolenie, wzmacniając istotnie więź między generacjami. Nieraz próbuję przywołać stany umysłu dawnych ludzi: spoglądam na przykład na cudowne wnętrza starych katedr i kościołów nie po to, by podziwiać je jako wspaniałe i szacowne zabytki minionych nieodwołalnie epok, ale po to, by wyobrazić sobie chociaż przez chwilę żywe doświadczenie, z którego wyrosły, doświadczenie budowniczych, malarzy, rzeźbiarzy i kapłanów – ich wewnętrzny świat, w którym odbijał się sensowny, stworzony przez Boga kosmos. Próbuję wyobrazić sobie ludzi, przychodzących do tych kościołów pięćset czy siedemset lat temu i przeżywających w nich swą wiarę i cały dokolny świat zmierzający (w jej świetle) krętymi drogami Historii do ostatecznego Przebóstwienia (apokatastasis), które jest nieuniknione bez względu na wszelkie zło i marność, które się wydarzą po drodze. Którzy wierzyli, że nie zginie to, co dobre i nie będzie trwało to, co podłe; którym obce było poczucie pustki i wyobcowania względem ludzi, Natury i samych siebie. Myślę, że w świecie takich duchowych, estetycznych, intelektualnych i moralnych doznań każdy konserwatysta chciałby żyć – z tego pragnienia każdy konserwatyzm wyrasta i z niego czerpie swe żywotne soki. W pewnym sensie, w swym duchu, każdy zachowawca już w nim żyje. Nie wiem czy poza wyobraźnią można jeszcze wskrzesić jakoś to, co dawne. Ale warto chyba próbować, a przynajmniej do końca bronić tego, co z Starego Świata jeszcze tu i ówdzie zostało. Kto wie? Może z tych resztek odrodzi się kiedyś Duch?   

  

Profesor Bartosz Jastrzębski                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                 

"Ostatnie królestwo –  Szkice teologiczno – polityczne"

pierwodruk w Telogia Polityczna  (6 luty 2016) 


[1]    R. Scruton, Co znaczy konserwatyzm, przeł. T. Biedroń, Poznań 2014, s. 299

[2]    Cyt. za: B. Szlachta, Szkice o konserwatyzmie,Kraków 2008, s. 79.

[3]    Cyt. za: B. Szlachta Szkice o konserwatyzmie, op.cit., s. 90-91.

[4]    R. Scruton, Kultura jest ważna. Wiara i uczucie w osaczonym świecie, przeł. T. Biedroń, Poznań 2010, s. 103.

 

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/prof-jastrzebski-pochwala-konserwatyzmu/feed/ 2 20295
Prof. Jastrzębski: Kiedy kontemplacja staje się poezją, a poezja milczeniem https://myslkonserwatywna.pl/prof-jastrzebski-kiedy-kontemplacja-staje-sie-poezja-a-poezja-milczeniem/ https://myslkonserwatywna.pl/prof-jastrzebski-kiedy-kontemplacja-staje-sie-poezja-a-poezja-milczeniem/#respond Wed, 18 May 2022 16:43:02 +0000 https://myslkonserwatywna.pl/?p=29839 Nie bez słusznych racji powiada się o Arystotelesie, iż chciał uczynić filozofię ściśle naukową, pozbawiając ją wszelkich elementów mitycznych, poetyckich czy choćby alegorycznych, a nawet – po prostu – estetycznego, literackiego piękna, cechującego przecież, od głębokiej starożytności, liczne filozoficzne dzieła (za przykład weźmy tak głęboko zapadające w umysł gnomiczne strofy Heraklita czy prolog traktatu Parmenidesa) – wszystkie owe konstytuanty, zdaniem autora Metafizyki, mogą jedynie zasłonić czyste i jasne świało prawdy, które wykładane być winno jedynie w surowym, zdyscyplinowanym, logicznym wywodzie; każda inna forma filozoficznej mowy wprowadza jeno zamęt, nieścisłości, a w konsekwencji próżne, bo werbalne tylko trudności i spory. Pragnął on przeto starannie odzielić filozofię od retoryki i poetyki, a także usunąć z tej pierwszej wszelką zbędną emfazę (a niekiedy wręcz bufonadę)  i towarzyszącą jej często filozoficzną megalomanię oraz samoubóstwienie, jakim w największym bodaj stopniu uległ Empedokles, któremu przypisuje się takie, istotnie mitomańskie frazy:

Jako bóg nieśmiertelny, a nie jako człowiek śmiertelny

Przebywam teraz wśród was, otoczony czcią należną

Przez wszystkich.

Gdy tak przystrojony wchodzę do miast kwitnących,

Odbieram oznaki czci od mężów i kobiet!

Idą za mną tysiące ludzi spragnionych wiedzy:

Jedni chcą usłuszeć ode mnie słowa wyroczni,

Inni, znękani chorobą, czekają na uzdrawiające  zaklęcie[1]

Takiej to pretensjonalnej fanfaronady Stagiryta nie znosił i uważał (poniekąd słusznie) za niegodną poważnego filozofa-badacza, pokornego miłośnika Prawdy, zawsze wszak świadomego od niej oddalenia, i zawsze jedynie asymptotycznego ku niej zbliżania się. I każdy kto zagłębiał się w wielce przenikliwe przecież dzieła Stagiryty wie, że wszelkie te oczyszczenia filozoficznego dyskursu, które Arystoteles śmiało zamierzył, to i w swych pismach z żelazną konsekwencją zrealizował. Wystarczy porównać (a przecież robi to każdy adept filozofii) przepyszną literackość – rzecz jasna bez ujmy dla głębi filozoficznych treści – dialogów Platona z suchymi i twardym niczym ściernisko wywodami autora Metafizyki. A jednak nawet ten arcynaukowiec, archetyp wręcz chłodnego badacza, w kilku miejscach swych ksiąg, nie dotrzymuje w pełni narzuconej sobie dyscypliny i zaczyna wyrażać się prozą bez wątpienia jeśli nie stricte poetycką, to poetyckiej – przynajmniej jak na jego standardy -już bardzo bliską, w której zachwyt, zdumienie i wzruszenie zdają się wygrywać z przysłowiowym już zimnym „szkiełkiem i okiem”. Dzieje się tak na przykład w kluczowych momentach jego Etyki nikomachejskiej, istotnych, bo traktujących o najwyższej możliwej aktywności rozumu ludzkiego – kontemplacji. Posłuchajmy co i w jaki sposób powiada o niej założyciel Liceum:

„Jeśli szczęście jest działaniem zgodnym z dzielnością etyczną, to można przyjąć, że zgodnym z jej rodzajem najlepszym; tym zaś jest dzielność najlepszej części [w człowieku]. Czy jest nią rozum, czy coś innego, co zdaje się zgodnie z naturą, rządzić i kierować nami i pojmować rzeczy piękne i boskie, czy jest ono samo też czymś boskim, czy też tylko najbardziej boskim naszym pierwiastkiem – [w każdym razie] czynność jego zgodna z właściwą mu swoistą dzielnością będzie doskonałym szczęściem […].  Zdaje się to być zgodne i z tym, co przedtem było powiedziane i z prawdą (ta bowiem czynność jest najwyższa, bo i rozum jest najlepszą częścią, i z przedmiotów poznawalnych najlepsze są te, które są przedmiotami rozumu); a dalej czynność ta jest najbardziej ciągła, gdyż możemy oddawać się teoretycznej kontemplacji w sposób bardziej ciągły aniżeli każdej innej czynności. I sądzimy, że szczęśliwość musi mieć domieszkę przyjemności, a najprzyjemniejszą z czynności zgodnych z dzielnością etyczną jest bezsprzecznie czynność w której się iści mądrość filozoficzna (sofia); w każdym razie zdaje się filozofia (filosofia) dawać rozkosze przedziwne w swej czynności i trwałości […]. Tak zwana samowystarczalność musi też przysługiwać przede wszystkim czynności teoretycznej kontemplacji. [….], filozof może się oddawać swej czynności kontemplacyjnej nawet jeśli jest sam, i to tym bardziej, im bardziej jest filozofem. Potrafi to może lepiej czynić przy pomocy współpracujących z nim ludzi, ale mimo to jest najbardziej samowystarczalny. [Czynność ta] jest też jak się zdaje, jedyną rzeczą, którą się miłuje dla niej samej; bo nic innego nie rodzi się z niej prócz samej kontemplacji”[2].

Piękny i wzniosły to pean na cześć zarówno człowieka jako istoty obdarzonej rozumem, jak i Rozumu samego utożsamionego jednoznacznie z pierwiastkiem boskim. Można rzec, w kontekście powyższych słów Stagiryty, iż wzlatuje on myślą na absolutne wyżyny, niemal  zapominając o tym nieodzownym (przynajmniej w obrębie jego własnej filozofii) elemencie kompozytu istoty ludzkiej, jakim jest ciało i wszystkie sprawy z nim oraz jego utrzymaniem związane. Jednak tylko „niemal” zapomina, bo nieco dalej, wciąż sławiąc bios theoretikos, wskazuje, że do praktykowania cnót i rozumnego (to znaczy polegającemu na doskonaleniu się w cnotach nie tylko etycznych, ale i dianoetycznych, czysto intelektualnych) życia potrzeba wszak innych ludzi – rodziny, przyjaciół i politycznej wspólnoty – a nadto fizycznego zdrowia, stosownych przychodów pienieżnych, domu, przyodziewku oraz wolności gwarantowanej przez sprawiedliwość i praworządność dobrze urządzonego polis. Tak, o tym wszystkim autor Etyki nikomachejskiej wspomina, i zastrzeżenia owe roztropnie uwzględnia, po to jednak, by po chwili powrócić znów do apologii kontemplacji, czyli teologii w przedchrześcijańskim tego pojęcia znaczeniu jako „nauki o tym, co boskie”:

„czynność natomiast rozumu, która jest teoretyczną kontemplacją, zdaje się zarówno wyróżniać powagą swą, jak też nie zmierzać do żadnego celu leżącego poza nią i łączyć się zarówno z właściwą sobie doskonałą przyjemnością (która zwiększa intensywność czynności), jak też z samowystarczalnością, z możliwością zażywania wczasu i nieprzerwanym trwaniem (o ile to możliwe dla człowieka); i jeśli czynności tej zdają się przysługiwać wszelkie inne ze szczęściem związane cechy – to ta właśnie czynność będzie doskonałym szczęściem człowieka, o ile łączy się z nią odpowiednia długość życia”[3].

Zaraz jednak po tej afirmacji życia teoretycznego – jakby sam Stagiryta powrócił ze swego chwilowego lotu aż na wyżyny czystej, czyli ukontentowanej, wręcz upojonej samą sobą, kontemplacji, którą tylko w poetyckiej mowie można próbować wyrazić  – czyni on istotną i wyraźnie tkniętą nie tylko przenikliwą (i często gorzką) obserwacją obiektywnego oglądu ludzkiego bytowania, ale też odczuwalną nutą metafizycznej nostalgii, następującą uwagę:

„Takie życie przechodziłoby jednak możliwości człowieka; żyłby bowiem w ten sposób nie tyle, o ile jest człowiekiem, ale o tyle, o ile jest istotą obdarzoną pierwiastkiem boskim w niej tkwiącym. […]. Jeśli więc rozum jest czymś boskim w stosunku do człowieka, to i życie zgodne z nim jest boskie w porównaniu z życiem człowieka”. Mimo to „Nie trzeba dawać jednak posłuchu tym, co doradzają, by będąc ludźmi troszczyć się o sprawy ludzkie i będąc istotami śmiertelnymi – o sprawy śmiertelników, należy natomiast ile możności dbać o nieśmiertelność i czynić wszystko, co możliwe, aby żyć w zgodzie z tym, co w człowieku najlepsze; bo jeśli nawet jest to rozmiarami nieznaczne, to potęgą swą i cennością przerasta ono znacznie wszystko inne. Ten właśnie pierwiastek boski w każdym człowieku może, jak się zdaje, być uważany za człowieka samego, skoro jest pierwiastkiem lepszym i istotnym”[4].

Pozwoliłem sobie na owe dłuże cytaty, by ukazać w jaki sposób Arystoteles – badacz, przyrody, gwiazd, przedziwnego tańca chmur, frapującej rozmaitości roślin i zwierząt, istoty czasu i zachodzącym w nim przemian, przenikliwy obserwator powstawania i ginięcia wszelkiego jestestwa w świecie podksiężycowym[5] – przypatrując się człowiekowi na wszystkich płaszczyznach jego bytu: materialności, wegetatywności, psychiczności – dociera w końcu w swych analizach do najszlachetniejszego „pierwiastka boskiego”, tkwiącego w  ludziach. A doszedłszy do tego miejsca, na powrót – na moment tylko być może – staje się znów platonikiem, takim, jakim był jeszcze w swej młodzieńczej, „studenckiej” Zechęcie do filozofii. I nie tylko merytorycznie w platonika się przemienia – przypatrując się temu, co boskie w człowieku oraz temu i co boskie w Naturze – ale także i językowo. Zawiłe, suche, logiczne wywody Stagiryty z niektórych partii jego Metafizyki czy pism logicznych do dziś sprawiające trudności badaczom (o studentach już nawet nie wspomnę), zamieniają się we frazy niepozbawione poetyckiego powabu i subtelności, bez utraty filozoficznej i teologicznej wagi. Czytając powyższe fragmenty z Etyki nikomachejskiej można odnieść wrażenie jakby szeptał mu je do ucha jego dawny ateński Nauczyciel: tęskniący za ponadniebnym światem idei Mistrz filozoficznej metafory, alegorii oraz poetyckich – choć nasączonych gęstą filozoficzną i teologiczną treścią – obrazów. Doprawdy jednak, trzeba przyznać, niewiele takich miejsc znajdziemy w spuściźnie założyciela Perypatu.

Cofnijmy się zatem, wbrew chronologii, od Ucznia do Nauczyciela, tym bardziej, że w tej akurat kwestii ten pierwszy tego drugiego przerosnąć chyba nawet nie chciał, będąc przykładem „największego i najbardziej ‘naukowego’, to znaczy beznamiętnego, teoretyka i scjentysty pośród filozofów starożytnych”[6] – jak dosadnie określił Stagirytę Juliusz Domański. Przejdźmy tedy do Platona, niedoścignionego mistrza filozoficznej kontemplacji, teologa, który obcował bezpośrednio z tym, co jest „poza przestrzenią, która jest za nieboskłonem” i widział swymi oczyma duchowymi to, co boskie. Zrazu Ateńczyk zdaje się sławić pewien rodzaj natchnienia (szału, manike) pieśniarzy, twierdząc, że to ono właśnie umożliwia dostęp do ponadksiężycowych dziedzin. Autor Fedona zauważa, iż „starodawni za piękniejszy uznawali szał niż stan trzeźwości, jako pochodzące ten pierwszy od bogów, ten drugi zaś od ludzi”[7]. Następnie powiada:

„Trzecim rodzajem [szaleństwa] jest nawiedzenie przez Muzy i szał ogarniający duszę wrażliwą i czystą, podniecający i porywający w natchnienie bachiczne, które wyraża się w pieśniach i innych rodzajach twórczości wysławiających niezliczone czyny starodawnych ku nauce potomnych. Ten zaś, kto by bez natchnienia bogiń dobijał się do bram pieśniarstwa w przekonaniu, że do tego by być pieśniarzem, wystarcza rzemiosło, przekona się, że sam jest pozbawiony iskry bożej i że pieśniarstwo człowieka trzeźwego nie dorównuje pieśniarstwu człowieka natchnionego [podkr – B. J]”[8].

Oto więc Platon zwraca uwagę na trzy istotne kwestie: po pierwsze, pieśniarstwo, wchodzące w zakres poezji, będąc pewną drogą prowadzącą do świata bogów ( i w ogóle tego, co boskie) wymaga przyzwolenia (natchnienia) udzielanego przez bóstwa, by do bram wyższego świata dotrzeć lub choćby się doń zbliżyć. Po drugie, ów szał, a więc stan irracjonalny (ponad- czy pozafilozoficzny) jest tym właśnie, dzięki któremu ów świat bogów można widzieć i opisywać we wzniosłych, dostojnych strofach. I po trzecie w końcu, warunkiem sine qua non prawdziwego pieśniarstwa jest  istnienie w człowieku iskry bożej, czegoś „bogopodobnemu” czy „bogopochodnemu”. Innymi słowy, Platon przyznaje pewną wartość poznawczą tak zwanej teologii mitycznej – przynajmniej w tym dialogu, bo w późniejszych, w Państwie zwłaszcza, jego stosunek do poezji i poetów uległ, jak wiadomo, gruntownej przemianie: chciał ich mianowicie wypędzić z rzeczypospolitej jako kłamców, efekciarzy i moralnych bankrutów, zakażających swą szukającą jeno poklasku próżnością zdrową tkankę idealnego społeczeństwa. Nie podważa to wszak faktu, iż w Fajdrosie uznaje on, że poezja – ta prawdziwa, natchniona przez bogów i w boskim mantike pisana (może nawet dyktowana), jest jakimś rodzajem niebłahej teologii. Zaznaczmy: „jakimś”, na pewno nie najwyższym, bo dotykającym jedynie „nieboskłonu”, sfery niższych bóstw i różnorakich, osobliwych bytów pośrednich. Wyżej poeci w swej twórczej „nietrzeźwości” już dotrzeć nie mogą. Autor Fajdrosa jest o tym przekonany dlatego nieco dalej stwierdza stanowczo:

„Przestrzeni zaś, która jest poza nieboskłonem, żaden jeszcze pieśniarz ani nie opiewał, ani nigdy nie opisze w pieśni jak należy. Rzecz zaś ma się tak. Bo trzeba zaiste mieć odwagę powiedzieć prawdę, zwłaszcza gdy się rozprawia o prawdzie. Rzeczywiście istnieje Istota pozbawiona barw i kształtów, nieuchwytna, dająca się oglądać, za przewodem umysłu, jedynie duszy. Ona to jest przedmiotem prawdziwej wiedzy. Zatem, ponieważ boski umysł karmi się myślą i czystą wiedzą, przeto również umysł każdej duszy, która chciałaby osiągnąć to, co godziwe, gdy od długiego czasu wpatruje się w Byt, raduje się, a oglądając prawdę, rozrasta się i napełnia szczęściem, dopóki po obiegu koła ruch okrężny nie doprowadzi jej do Niego. W czasie zaś drogi okrężnej ogląda Sprawiedliwość Samą, ogląda Rozwagę, ogląda Wiedzę, i to nie tę, która zależy od powstawania i która u każdego jest jakoś inna, mająca za przedmiot te rzeczy, które my nazywamy bytami, lecz wiedzą obecną w tym, który Bytem jest rzeczywiście.[…]. Ów ogromny zapał, aby ujrzeć Równinę Prawdy, gdzie ona jest, powoduje właśnie strawa z tamtej łąki, odpowiednia dla tego, co w duszy najszlachetniejsze, a przyrodzona moc skrzydeł, która unosi duszę ku górze tym się karmi”[9].

Oto więc przepiękny literacko, a zarazem głęboki filozoficznie opis poznania (bezpośredniego widzenia, oglądu, umysłowego „dotykania” wręcz)  przez duszę tych Rzeczywistości, które znajdują się ponad nieboskłonem, transcendentnych wobec świata materialnego, podległego przemijaniu i spowitego gęstą a lepką siecią płonnych, zwykle pogmatwanych, wzajem sobie przeczących ludzkich mniemań. Dusza ogląda tu byty prawdziwe, niezmienne i to takimi, jakimi są one same w sobie. Ogląda Równinę Prawdy, na której owe istności, idee, bytują w swej czystej, jasnej oraz niezmiennej doskonałości. I one to stanowią prawdziwy – właściwie jedyny, pokarm dusz; cała reszta to śmieci, umysłowy, trujący, czy przynajmniej „zamulający” „fast food”. Warto zwrócić uwagę, iż Platon, choć tylko do pewnego stopnia aprobuje teologię poetów, sam, w przytoczonym wyżej fragmencie, wyraża się językiem poetyckim: „Przyrodzona moc skrzydeł”, „strawa z Równiny Prawdy”, „dusza, która rozrasta się i napełnia szczęściem” – wszak wszystkie te zwroty to pyszne metafory, poetycka, czy też poetycko-filozoficzna teologia, czyli zawsze wprawdzie jakoś niepełna oraz niedoskonała, ale i tak imponująca próba wypowiedzenia tego, czego być może w języku ludzkim w ogóle wyrazić niepodobna. Na ten trop wskazywałaby słynna wypowiedź Mistrza z Aten zawarta w jego Liście VII. Stwierdza on tam bowiem:

„O wszystkich, którzy pisali czy też pisać będą o czymś […], co stanowi przedmiot najpoważniejszych moich rozważań, tyle tylko mam do powiedzenia, że nie jest, zdaniem moim, możliwe, aby rozumieli się na tym chociaż trochę. Nie ma też żadnej mojej rozprawy omawiającej te zagadnienia i z pewnością nigdy nie będzie. Nie są to bowiem rzeczy dające ująć się w słowa, tak jak wiadomości z zakresu innych nauk, ale z długotrwałego obcowania z przedmiotem, na mocy zżycia się z nim, nagle, jakby pod wpływem przebiegającej iskry, zapala się w duszy światło i płonie już odtąd samo siebie podsycając […]. Gdybym miał to przeświadczenie, że sprawy te dadzą się w należyty sposób przedstawić w piśmie szerokiemu ogółowi albo też w ustnych naukach, czyż byłoby dla mnie piękniejsze zadanie w życiu od tego, ażeby pisać o tak zbawczych prawdach dla ludzi i ażeby wszystkim oświetlić istotną naturę rzeczy?[10][podkr – B. J].

A zatem, oprócz teologii mitycznej, poetyckiej i filozoficznej, istnieje również teologia oglądu, intencjonalnego stopienia się w jedno z Tym, co oglądane – ta jest wszakże teologią Milczenia. Logos-Słowo brzmi bowiem – na najwyższych stopniach jego poznawania – bezdźwięcznie. Nienaruszona cisza kontemplacji, okazuje się być kosmiczną mową Boga samego – poezją Logosu.

 

Prof. Bartosz Jastrzębski

 


[1] Cyt.za: D. Karłowicz, Arcyparadoks śmierci, Warszawa 2007, s. 260.

[2] Arystoteles, Etyka nikomachejska, 1177a 25  – 1177b 5 (s. 379-380), przeł. D. Gromska, Warszawa 1982.

[3] Tamże, 1177 b 15-20 (s.380-381).

[4] Tamże, 1177 b 20 – 1178 a 2-5, (s. 381-382)

[5] Por.: A. Pokulniewicz, Arystoteles. O powstawaniu i niszczeniu. Tekst, przekład i studia, Warszawa 2008.

[6] J. Domański, „Scholastyczne i „humanistyczne” pojęcie filozofii, Kęty 2005, s. 35.

[7] Platon, Faidros, 244d, przeł. L. Regner, Warszawa 2021, s. 71

[8] Tamże, 245a, s. 72,

[9] Tamże, 247c – 248c (s. 76-78).

[10] Platon, Listy, 341 c – 341 d, przeł. M. Mayakowska, Warszawa 1987, s. 50-51.

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/prof-jastrzebski-kiedy-kontemplacja-staje-sie-poezja-a-poezja-milczeniem/feed/ 0 29839
Prof. Jastrzębski: Pokora nie jest bezradnością https://myslkonserwatywna.pl/prof-jastrzebski-pokora-nie-jest-bezradnoscia/ https://myslkonserwatywna.pl/prof-jastrzebski-pokora-nie-jest-bezradnoscia/#respond Thu, 06 Jun 2019 09:53:13 +0000 http://46.101.235.190/?p=24360 „Mistrzowska propaganda antychrześcijańska zdołała wytworzyć u chrześcijan, zwłaszcza u katolików, złą świadomość, opanowaną niepokojem, jeśli już nie wstydem, z powodu własnej historii. Siłą stałego nacisku, od reformacji aż do naszych czasów, zdołała przekonać was, że jesteście odpowiedzialni za całe albo prawie całe zło na świecie.. Sparaliżowała was na etapie masochistycznej autokrytyki, aby zneutralizować krytykę tych, którzy zajęli wasze miejsce”. Nietypowo, pozwoliłem sobie zacząć swe refleksje cytatem. Uderzył mnie on bowiem i pozwolił w rozbłysku niejako zobaczyć dobrze znane sprawy w innym świetle. Na słowa te natrafiłem czytając wyśmienitą – choć przygnębiającą w swych wnioskach – książkę Wojciecha Roszkowskiego Roztrzaskane lustro. Upadek cywilizacji zachodniej. Co ciekawe, ich autorem jest belgijski socjolog Leo Moulin, sam będący osobą niewierzącą i żyjący w kraju, który stał się dziś wręcz modelowym przykładem sekularyzacji, liberalizacji i oddzielenia Kościoła od państwa, słowem „kraju-raju”, kraju-wzorca dla wszystkich liberalnych demokratów. Oto bowiem Moulin zwraca uwagę na mechanizm psychologiczny obecnie rozpowszechniony wśród katolików, a zarazem bezlitośnie wykorzystywany przez rozlicznych krytyków i nieprzyjaciół Kościoła. Ów mechanizm polega na notorycznym mieszaniu i nierozróżnianiu chrześcijańskiej pokory od wpajanego chrześcijanom masochistycznego niemal czasem, destrukcyjnego samobiczowania. Krytycy katolicyzmu stanowczo wymagają bowiem, by jego wyznawcy uznali swą winę za wszystkie nieszczęścia, które dotknęły świat za sprawą cywilizacji Zachodu, takie jak Inkwizycja, krucjaty, procesy czarownic, konkwista, kolonializm, feudalizm, konserwowanie nierówności klasowych, społecznych, płciowych i wszystkich innych, tradycjonalizm wstrzymujący rozwój nauki i społeczeństw, alians z faszyzmem, nietolerancja, niechęć do innych religii, bezczynność (lub współudział w zbrodni) podczas Holocaustu, wojen i czystek, korupcja, pedofilia, politykierstwo i tak dalej… To tylko podstawowe hasła, które zna każdy młodociany lewicowiec i antyklerykał, a których pełno po całej „lewej” stronie internetu. Ci bardziej zawzięci i lepiej oczytani będą dodawać kolejne smakowite kąski z „mrocznej”, spiskowej historii Eklezji i zapowietrzać się z oburzenia nad „ciemnogrodem”. Czytając ich elaboraty można odnieść wrażenie, że Kościół od samego początku, może nie od Pana Jezusa, ale już na pewno od Apostołów, nie zajmował się właściwie niczym innym niż implementacją najrozmaitszych rodzajów zła i nikczemności. Nie mają oczywiście w tej krytyce żadnej wagi fakty historyczne – komu by się chciało sprawdzać w starych, omszałych księgach jak rzeczywiście wyglądały procesy inkwizycyjne, jaki był stosunek duchownych do Indian amerykańskich czy Afrykańczyków, kto, gdzie i za co palił „czarownice” czy co rzeczywiście robił – a czego nie robił – Pius XII w czasie drugiej wojny światowej? To przecież takie żmudne, a przy tym niemedialne przedzierać się przez grube tomiska, otorbione setkami przypisów we wszystkich możliwych językach z łaciną na czele. Któżby się zresztą martwił o fakty, zwłaszcza, że te są jak zwykle niejednoznaczne, złożone, niewygodne dla ideologów, często daleko odbiegające od obiegowych opinii? Nikt już dzisiaj nie twierdzi przecież, że Kościół nie ponosi jakichkolwiek win za swe czyny w przeszłości. Owszem, ponosi za grzechy przeszłe i dzisiejsze. Obecnie jednak spór dotyczy raczej tego czy prócz krwi, cierpienia, krzywdy, śmierci i szarzenia zabobonu niósł jeszcze przez wieki cokolwiek innego.

Radykalni antyklerykałowie odpowiedzą, że nie, że Kościół to zło i że  – co więcej – winni to uznać sami wierni, jeśli mają zasłużyć na miano „prawdziwych”, „dobrych” katolików. Nie będę tu z tymi wojującymi ideologami dyskutował – niech się warzą we własnym sosie. Istotne natomiast jest to, że wielu wiernych rzeczywiście dało się przekonać, że jakiekolwiek próby obrony katolicyzmu przed przypisywaniem mu wszelkich win cywilizacji zachodniej to „tryumfalizm”, „klerykalizm”, „przedsoborowie”, „integryzm”,”reakcjonizm”, „tradycjonalizm”, „fanatyzm” i tym podobne groźne anachronizmy. Innymi słowy, udało się implementować wielu katolikom tak zwaną fałszywą świadomość, której posiadanie ma utrzymywać ich w lęku, bezradności i poczuciu winy za swą wiarę i Kościół. Co więcej,  niektórzy sądzą, że na tym polega właśnie chrześcijańska pokora – że mamy przyjmować bez słowa sprzeciwu każdy fałsz, każdą obelgę, wyzwisko i zarzut. Że mamy się wstydzić za Kościół i jego przeszłość, że mamy ustępować pola tym, którzy chrześcijaństwo poniżają i zwalczają. Otóż nie, nie na tym polega chrześcijańska pokora. Nie jest ona bowiem ani wstydem, ani tchórzostwem, ani bezradnością. Jest natomiast świadomością własnej, indywidualnej niedoskonałości i grzeszności. Jest budowaniem dystansu wobec swojego małostkowego, egoistycznego „ja”, zamkniętego w sobie, lękliwego, a przez to też agresywnego i samotnego. Pokora to otwieranie się na prawdziwą, nieskończoną rzeczywistość, na jedność z Bogiem, ludźmi i stworzeniem – robienie im wszystkim w sobie miejsca. Pokora otwiera zatem i uwalnia – poczucie winy zaś zamyka; pokora pozwala „odkleić” się od „ja”, wstyd nas z owym ułomnym i słabującym „ja” coraz mocniej wiąże. Czy katolicyzm jest zatem winien wszelkiego zła? Nie, to nie jest prawda i dlatego takie słowa od niczego i nikogo nas nie wyzwolą. Nie wyzwoli nas samobiczowanie, przepraszanie wszystkich za wszystko, przyzwalanie na usuwanie z przestrzeni publicznej, na poniżanie i bluźnierstwa. Wyzwoli nas tylko Chrystus, którego przyjaciółmi jesteśmy. Jesteśmy przyjaciółmi Boga – to najwyższa godność – a Kościół był, jest i do końca pozostanie Jego Ciałem. Pamiętajmy jednak o jasnej i wyraźnej przestrodze, a zarazem warunku owego Bożego wyzwolenia:

„Kto się przyzna do Mnie wobec ludzi, przyzna się i Syn Człowieczy do niego wobec aniołów Bożych; a kto się Mnie wyprze wobec ludzi, tego wyprę się i Ja wobec aniołów Bożych. Każdemu, kto mówi jakieś słowo przeciw Synowi Człowieczemu, będzie przebaczone, lecz temu, kto bluźni przeciw Duchowi Świętemu, nie będzie przebaczone” (Łk 12,8-10)   

 

Profesor Bartosz Jastrzębski

 

]]>
https://myslkonserwatywna.pl/prof-jastrzebski-pokora-nie-jest-bezradnoscia/feed/ 0 24360