banner ad

Wąs: Książka, która mnie zawiodła – czyli o „Wczoraj i jutro” Jana Mosdorfa

jan-mosdorf-32Dużo mówiło się ostatnimi czasy o kwestii narodowego radykalizmu w Polsce. Pomijając w tej chwili mój osobisty stosunek do sprawy czy to reakcji polskich władz i urządów publicznych, czy to hierarchii kościelnej na zaistniałą tam wtedy sytuację (a także, na ile dzisiejszy ONR to tak naprawdę ONR), mogę powiedzieć, że problem ideologii polskiego nacjonalizmu, jeśli wziąć go w abstrakcji, zaczął mnie od tamtego momentu jeszcze bardziej frapować. Jakby nie spojrzeć, to część naszego dziedzictwa. Z drugiej strony – część, oskarżana przez swoich przeciwników o rzeczy i sprawki, cóż rzec?, wprost haniebne. Wobec braku spójnego przekazu oraz mądrej opinii prywatnej na podorędziu, a pozostając przecież w poczuciu patriotycznego obowiązku świadomości własnych dziejów, zdecydowałem się na sięgnięcie do źródeł i przekonanie się na własne oczy, co właściwie ów sławny-niesławny, międzywojenny ONR mówił. Cóż zaś mogłoby stanowić lepsze w tej materii źródło, niż książka, której podtytuł (dodany przez wydawcę) brzmi (z czysto pisarskiego punktu widzenia na pewno nie najszczęśliwiej) „Biblia narodowego radykalizmu”? Idąc tym tokiem rozumowania, sprowadziłem sobie w moje domowe zacisze dzieło Wczoraj i jutro, autorstwa Jana Mosdorfa, jednego z przedwojennych założycieli Obozu, wsławionego nienaganną etycznie postawą w niemieckim obozie koncentracyjnym Auschwitz, którą przyszło mu przypłacić życiem, i z zapałem zabrałem się do lektury. Co zaś wyczytałem – i czy wyczytałem owocnie, opowieść niniejsza pokaże.

Zacznijmy od tego, co w książce dobre, to znaczy – do pierwszej jej części. Już przy samym początku swoich rozważań, Mosdorf zaznacza, że będzie pisał publicystykę, nie stosując metody naukowej – trzeba jednak przyznać, że nawet mimo tego (a może właśnie – dzięki temu?), jego książka dostarcza wielu nadzwyczajnie wprost cennych uwag odnośnie rozumienia polskiej historii. Mosdrof nie słodzi – jest krytyczny. Może nawet aż za bardzo (chociaż ja mam duszę romantyka i moje opinie mogą być tutaj mylące). Niemniej na pewno czymś arcyciekawym i arcyrozwijającym jest prześledzić historię średniowiecznego pastwa Piastów pod kątem pogarszającej się coraz bardziej i bardziej sytuacji chłopa, uchwycić syntetycznie rosnący egoizm stanowy szlachty, z wieku na wiek pogarszającą się pozycję monarchy, zwiększającą się stopniowo ekonomiczną dominację Żydów, jednym słowem: zobaczyć, jak formował się u swego źródła skomplikowany labirynt polskich stosunków ekonomicznych i politycznych, których zawikłanie miało stać się później przyczyną tak wielu narodowych katastrof. Autor z zawrotnym wyrafinowaniem, które – śmiem twierdzić – cechować może tylko wykształconego filozofa (lub jednostki wybitnie wprost uzdolnione), rozwija przed swoim Czytelnikiem subtelne łańcuszki przyczynowo-skutkowe, łączące luterańską doktrynę zbawienia tylko z wiary, kalwińską teorie predestynacji oraz społeczny sposób postrzegania lichwy. Z wielką wrażliwością prezentuje cechy charakterystyczne stronnictw politycznych działających pod zaborami, pokazując przy tym jasno, że pomimo dzielących ich animozji, często ugruntowanych czysto personalnie, wszystkie one miały trochę racji i w zasadzie wzajemnie się uzupełniały. Na szczególną uwagę zasługuje zarysowanie sporu na linii Piłsudski-Dmowski – zaskakujące, biorąc pod uwagę, że mówimy o narodowcu, w swoim uczciwym i wyważonym stosunku zwłaszcza do pierwszej z tych dwóch wielkich postaci. To, co tutaj napisałem, to oczywiście tylko luźny i prędki wybór kilku elementów pewnej większej całości, niemniej wystarczy on chyba, aby przynajmniej wstępnie zasugerować rozmach i aspiracje książki Mosdorfa. W swoim aspekcie historiograficznym, pomimo że z pewnym stawianymi w niej tezami można by się nie zgodzić, sprawdza się ona doskonale.

Inną jeszcze kwestią jest ta, iż Wczoraj i jutro nie tylko mówi o rzeczach minionych – ale samo stanowi ich żywotne i fascynujące świadectwo. Swoimi niezliczonymi aluzjami do czasów jemu współczesnych, Mosdorf wyraziście i oryginalnie opisuje realia, w których przyszło mu żyć, dając swojemu odbiorcy całe mrowie celnych i odkrywczych uwag na temat sytuacji Ojczyzny w okresie międzywojennym. Pozbawione dystansu i suchości, tak często cechującej opracowania historyczne, świadectwo Mosdorfa pełne jest życia i psychologicznego zaangażowania, oferując w ten sposób obraz wyrazisty i bogaty w szczegóły, wnikliwy i oryginalny, pozwalając czytelnikowi poniekąd „wczuć” się w atmosferę, która panowała w Polsce roku 1936.

Osobnym zupełnie zagadnieniem, jest filozoficzna strona dzieła. Czytając fragmenty poświęcone problemowi natury, rozwijającej się ówcześnie fizyki kwantowej, zagadnieniom społecznym, a także (co mnie przynajmniej nieco zaskoczyło) psychologicznym i moralnym, nie mogłem oprzeć się pokusie fantazjowania na temat tego, co by było, gdyby autor zdecydował się był nieco mniej angażować w działalność stricte polityczną, a więcej czasu poświęcił na zdystansowanie się od pewnych spraw, jakże praktykującym „umiłowanie mądrości” potrzebne. Być może, że byłby on zestawiany na równi z Maritainem czy Gilsonem w panteonie filozofów katolickich? Nie wiem. Wiem jednak, że jego obserwacje filozoficzne bywają naprawdę niesamowicie przenikliwe, jego umiejętność podejmowania dialogu z „duchem” człowieka współczesności – niepomiernie błyskotliwa, a jego zrozumienie roli religii katolickiej w życiu osób i narodów – zupełne. Cóż bowiem powiedzieć na taki choćby fragment: Jesteśmy katolikami nie tylko dlatego, że Polska jest katolicka, bo gdyby nawet była muzułmańska, prawda nie przestała by być prawdą, tylko trudniejszy i boleśniejszy byłby dla nas, Polaków dostęp do niej. Jesteśmy katolikami nie tylko dlatego, że doktryna katolicka lepiej rozstrzyga trudności a dyscyplina konflikty, ani dlatego, że imponuje nam organizacja hierarchiczna Kościoła zwycięska przez stulecia, ani dlatego wreszcie, że Kościół ocalił i przekazał nam w spuściźnie wszystko to, co w cywilizacji antycznej było jeszcze zdrowe i nie spodlone, ale dlatego, że wierzymy, iż jest Kościołem ustanowionym przez Boga? Czy mógłby to lepiej ująć w słowa jakikolwiek konserwatysta?

A jednak, jak mówi mądrość ludów, nie ma róży bez kolców. W wypadku Mosdorfa zaś, kolców owych znajdzie się aż nadto. Szczególnie w drugiej części książki. Powód tego stanu rzeczy jest bardzo prosty: w pewnym momencie dzieła, autor przechodzi od spraw ogólnych, do bardziej konkretnych. I to w tym punkcie ujawnia się w całej pełni słabość jego koncepcji. Gdybym miał podać jeszcze ciut bardziej szczegółową przyczynę tej sytuacji, powiedziałbym, że tkwi ona w jego stosunku do pojęcia tradycji. Mosdorf, niechętny stanowi szlacheckiemu (a co za tym idzie – poniekąd całej polskiej historii do powstania styczniowego, a może nawet XX wieku), równie niechętnie odnosi się do konieczności związania się z dorobkiem przeszłych pokoleń. Wielokrotnie podkreśla konieczność budowy nowej mentalności i nowej ideologii, która bardziej odpowiadałaby „nowemu” pokoleniu Polaków, nie pamiętającemu już czasów zaborów, nieuwikłanemu w stare niesnaski, otwartemu na inne wyzwania i myślącemu w inny sposób. Jak zawsze, takie swoiste „doktrynerstwo nowości” pociąga za sobą dziwną nierzeczywistość i jałowość. Nie mogąc oprzeć się na przeszłości, zwraca się Mosdorf ku dniom przyszłym, szukając w nich rozwiązań nierozwiązywalnych w jego czasach problemów. Cóż to jednak za rozwiązania? Właściwie nic, poza kilkoma ogólnikami. Trzeba dekoncentrować produkcję, stwierdza na przykład. Tylko jak to zrobić? To proste: wystarczy wyznaczyć nauce taką linię rozwoju, aby jej przyszłe wynalazki sprzyjały raczej rodzinnemu warsztatowi, niż fabryce. Prawda, że logiczne? Tylko że boleśnie naiwne. Trzeba ukierunkować życie gospodarcze na życie narodowe. Jak? Nic prostszego. Wystarczy mądre centralne planowanie zreformowanego państwa polskiego. I znów: suchość i abstrakcja. A może nawet coś więcej. W swoich zapędach poprawiania bytu polskiego chłopa i robotnika, samych w sobie jakże słusznych, zapędza się bowiem Mosdorf w rejony, po których osobiście bardzo nie chciałbym chodzić. Laboratoryjna sterylność myślenia politycznego, nieodłączna cecha tak piętnowanej przez autora ideologii lóż masońskich, jego samego również wiedzie stopniowo, kroczek za kroczkiem, ku widmu państwa totalitarnego, które o wszystkim decyduje i wszystko rozstrzyga. Jak trzeba, to tego się wywłaszczy (bo zarobił niesprawiedliwie), tamtemu przykręci śrubę, tego wyedukuje, tamtego przesiedli… I trudno nie odnieść wrażenia, że najważniejszy składnik społeczeństwa nowej Polski, które stara się Mosdorf zarysować, stanowiłoby nie co innego, tylko – wojsko, wraz z innymi instytucjami aparatu przymusu.

Inną jeszcze cechą, którą dzieli Mosdorf z masonerią, jest dziwaczna zupełnie mania bezklasowości. Nie jest on w tym punkcie, trzeba dodać, tak zupełnie konsekwentny. Wielokrotnie podkreśla on swój dystans do marksizmu oraz ogromny szacunek do myśli św. Tomasza z Akwinu. Ba! – stwierdza nawet, że poza nim i Arystotelesem, nie wydała cywilizacja Europy myśli społecznej wszechstronnej i zdolnej do realnego zaradzenia problemom narodów. Cóż jednak z tego, skoro w kontekście praktycznym, w kontekście czynnego istnienia, więcej u Mosdorfa z piętnowanego przezeń za brak patriotyzmu Marksa (nazywanego wszakże również w jednym miejscu „gigantem”), niż Doktora Anielskiego? Autor nie głosi co prawda konieczności zniesienia wszelkich różnic ekonomicznych w społeczeństwie, niemniej – uważa jednocześnie, że różnice takie nie powinny i wcale nie muszą prowadzić do powstania klas. Naród, powinien być jeden, organiczny, solidarny. A jednak: co do solidarności – to nawet założenie solidaryzmu społecznego atakuje Mosdorf jako przeżytek systemu klasowego, zakładającego, że likwidacja różnic między bogatymi a biednymi to rzecz niemożliwa. Ostatecznie zatem, czytelnik pozostawiony zostaje w niepewności co do ostatecznych konkluzji (czy bowiem różnice w majątku i środowisku życia same z siebie nie oznaczałyby ostatecznie wykształcenia jakiegoś innego podziału na stany społeczne?), a przede wszystkim – co do środków zaradczych. Cóż bowiem robić wobec takiego stanu rzeczy? I znowu trudno oprzeć się uczuciu niepokoju, gdy autor przechodzi do omawiania, zupełnie na zimno, wyjętych z bolszewii koncepcji przymusowego wywłaszczenia polskiej szlachty, zasłaniając się do tego argumentem, jakoby własność, w pojęciu chrześcijańskim, stanowiła tylko „funkcję społeczną” i nic więcej. Poniekąd tak jest – ale tylko poniekąd. Tomizm autora niby jest gdzieś tutaj obecny – widać jednak także (szczególnie, jeśli porównać to dzieło do Gospodarki  narodowej Adama Doboszyńskiego), że jest on także co najmniej niepełny. Zapewne dokonało się już nawrócenie serca – nawrócenie rozumu jednak, jeszcze chyba nie. Stad też bierze się fakt, że naród u Mosdorfa pozbawiony jest życia i rzeczywistości; wydaje się stanowić jakąś zimną fikcję. Raczej jako coś do wytworzenia, niż ocalenia i rozwinięcia. Któż zaś mógłby wytworzyć podobną rzeczywistość? I znów, odpowiedź może być chyba tylko jedna – i bardzo niezachęcająca: państwo, wraz z wojskiem i (tajną) policją.

Szczególną zupełnie (i ostatnią, o której chciałbym tutaj powiedzieć) wadę książki, stanowi, jak być może i nietrudno się domyślić, stosunek Mosdorfa do kwestii żydowskiej. W materii historycznej z niezwykłą przenikliwością analizuje on skomplikowanie i niejednoznaczność polsko-żydowskich stosunków na przestrzeni dziejów, dobitnie wykazując, że współczesne mity na temat nieuzasadnionej niczym nienawiści polskiego chłopa do jego uczciwego i pokojowo nastawionego żydowskiego sąsiada nie wytrzymują uczciwej krytyki i mogą być traktowane albo jako przejaw zwykłej głupoty, albo złej woli i świadomej, celowo zorganizowanej propagandy. A jednak, wobec tego wszystkiego, inne zgoła uwagi na ten temat pokazują także dobitnie, że antysemityzm ONR wcale już mitem nie był; tylko faktem. Byłbym w stanie jeszcze w jakiś sposób zrozumieć paranoiczne propozycje, aby zgotować w Polsce Hebrajczykom warunki tak ciężkie, tak nieludzkie wręcz, aby zmusiły ich one do dobrowolnego wyjazdu. Czasy były nadzwyczajne ciężkie, bardzo militarystyczne i brutalne, i każdemu mogłoby się zdarzyć palnąć w porywie entuzjazmu narodowego jakąś głupotę (przecież takie projekty to proste drogi do getta w Warszawie…), za którą, dałby Bóg, mógłby się potem nawet szczerze wstydzić. Problem jednak, jak mi się wydaje, leży nieco głębiej. Znajdujemy bowiem u Mosdorfa także fragment, mówiący, że Żydom należy wprost uniemożliwić asymilację z polską kulturą, ponieważ  by ją, jak się wyraża, „zbrukali”. Zaraz, zaraz ( o mało co się nie udusiłem) – jak to, „zbrukali”? Co to w ogóle znaczy „zbrukali”? Zapytać można – i tak mówi człowiek, którego współczesnym był Tuwim, Słonimski, Leśmian? Zawsze myślałem, że podejście wszelkiej maści narodowych demokratów do tej kwestii wynikało z faktu, diagnozowanego przynajmniej przez to konkretne stronnictwo polityczne, konfliktu interesów. Trudno zaś nie przyznać, że, na zdrowy rozsądek, w wypadku nadzwyczaj odrębnej  kulturowo mniejszości ze świadomością własnych dążeń i niechęcią do asymilacji, konflikt ów, rzeczywiście, może się pojawić. Jeżeli jednak, tak logicznie rzecz biorąc, sytuacja taka nie zachodzi, a przedstawiciele owej mniejszości wykazują chęci do symbiozy i identyfikacji z krajem, w którym mieszkają, uważają się za Polaków i podejmują w swojej pracy wątki polskie – to wtedy problemu już nie ma, prawda? Według Mosdorfa, jak się wydaje, właśnie nie. I trudno nie wyczuć tutaj, mimo najlepszych chęci, ohydnego odoru teorii rasowej, sprowadzającej człowieka zasadniczo do jego ustroju biologicznego. A taka rzecz, nawet z punktu widzenia ideologicznego spadkobiercy profesora Feliksa Konecznego, ale przede wszystkim – z punktu widzenia katolika, to rzecz zupełnie, ostatecznie i bezdyskusyjnie nie do przyjęcia. I kładzie się ona cieniem na całej treści książki. Oto mi chodziło, kiedy napisałem, że świadomość roli religii katolickiej w roli narodów bywa zupełna. Otóż to: bywa. Niestety jednak: nie jest.

Nie wiem, może i jestem przesadnie emocjonalny. Istnieje jednak w recepcji literatury coś takiego, jak prawo bodaj „protencji i retencji” (jak to się z Husserlowska nazywa), czyli że oceniamy i rozumiemy dzieło literackie jako całość – czytając, projektujemy dalszy ciąg, a poznanie go rzutuje na ocenę i interpretację poprzednich części. W tym wypadku, zatruta woda tego jednego miejsca, jakiś bijący odeń, radykalny zamęt, rozlewa się (by tak rzec) na całą resztę i, w ostatecznym rozrachunku, nie pozwala nawet w pełni cieszyć się także tym, co w książce bez zarzutu. Cokolwiek bowiem jest w niej dobrego, wpływa z katolicyzmu autora. A czy wobec podobnego stwierdzenia nie można zasadnie podejrzewać, że ów katolicyzm nie miał charakteru głębokiego, a stanowił, przynajmniej w znacznej mierze, a nawet wbrew intencjom samego Mosdorfa, jedynie intelektualny podziw dla instytucjonalnej siły Kościoła, siły subtelnej i niezłomnej, ponieważ opierającej się na rządzie dusz, która mogłaby potem zostać wpleciona w ogół sił, mocy sprawczych wszechwładnego państwa, kształtującego naród niczym plastelinę, którego projekt zdaje się wyłaniać z niektórych przynajmniej fragmentów książki? Ten ogólny duch podejrzenia uniemożliwia w miarę szczerze konserwatywnemu odbiorcy rozsądne porozumienie się z dziełem Wczoraj i jutro. Zbyt trudno pozbyć się obaw i zatrzymać niepokojące skojarzenia, cisnące się na mózg wobec wszystkich obecnych tam, a niezbyt pozytywnych „sygnałów intencji” piszącego ją człowieka. Słusznie zauważył w Hiszpanii bohaterskiej Jędrzej Giertych, że ONR to, według pojęć wziętych z realiów hiszpańskich, bardziej Falanga niż karliści – z całym dobrodziejstwem inwentarza. Jak powiedział mu pewien monarchista: „Do Falangi przeszła cała czerwona hołota!” Mosdorfowi również tak samo chyba blisko do Doboszyńskiego, może nawet i do monarchizmu, co do bolszewii czy faszystowskich Włoch. Do mentalnej lewicy XIX, wieku w różnych formach jej wyrazu. „Odrzućcie wszystko, co ma choćby pozór zła”, pisze Apostoł. I choć zasadę tę łatwo wyolbrzymić, w tym jednak wypadku naprawdę wypada zachować najwyższą ostrożność. Któż z mężów zna drogę swoją? Może lepiej nie udawać się w taką, co do której nie ma pewności, gdzie właściwie ma swój kres.

A zatem – czy czytać Wczoraj i jutro? Jak ktoś bardzo chce – to może. Ma ona pewne niezaprzeczalne zalety. Może też stanowić czysto historyczną gratkę dla miłośników epoki. Ale jak nie chce – nie ma przymusu. Jej wady są tak duże, że trudno do niej kogokolwiek namawiać. W sensie umysłowym, to książka zatrzymana w pół drogi. Na polu teorii, już chrześcijańska, na polu praktyki, na polu stosunku do kształtu życia społecznego, konkretnych stanów i narodów, zwłaszcza narodu żydowskiego – jeszcze nie. Wciąż tkwi ona w „pogańskim nacjonalizmie”, z którego autor, jak sam twierdzi, usiłował, nie bez trudności, mentalnie wyjść. W tym właśnie sensie pozwalam sobie na wtręt czysto osobisty i twierdzę, że mnie ona zawiodła – ma ona porywające i odkrywcze momenty, niemniej są to tylko momenty, blaknące przy sprawianym przez całość wrażeniu niejasności i niepokoju; że gwiazdy świecą w nocy, to nie zmienia faktu, że generalnie jest ciemno. Dlatego, przy całym moim ogromnym szacunku do ofiary życia, jaką Jan Mosdorf złożył w niemieckim obozie w Oświęcimiu (co samo w sobie zdaje się potwierdzać tezę, że jego nawrócenie naprawdę postępowało), ostatecznie muszę dzieło to ocenić (i zdaję sobie sprawę, że podobna ocena nie jest w tym wypadku ani wystarczająca, ani ostateczna) negatywnie. Bywają, na szczęście, lepsze książki na świecie.

Jan Mosdorf, Wczoraj i jutro, Warszawa 2012.

Maciej Wąs

 

Kategoria: Publicystyka, Recenzje, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *