banner ad

Wąs: Cichy triumf marksizmu

| 24 czerwca 2017 | 0 Komentarzy

Żyjemy w kulturze szybkości i powierzchowności – wydaje mi się, że trudno temu zaprzeczyć. W socjologii nazywa się to chyba „kulturą instant satisfaction”, w której proces przejścia od chęci do zaspokojenia to ledwie kilka sekund; chcę=mam, i tyle w temacie. W wypadku potrzeb (czy zachcianek) ekonomicznych jest to oczywiście kwestia wszechobecnej dzisiaj nadprodukcji i dostosowanego do niej systemu dystrybucji towarów (tzw. „supermarketów”, które funkcjonują – czy w ogóle mogą funkcjonować – wyłącznie dzięki moralnemu przyzwoleniu na marnotrawstwo). Że jednak causae ad invicem sunt causae, ten projekt ekonomiczny dostał się jakoś także do dziedzin nieekonomicznych; i przy relacji z treściami intelektualnymi, obserwuje się dokładnie to samo. Tutaj największym sojusznikiem tej sprawy jest, rzecz jasna, internet, zapewniający niektórym przyjemne złudzenie, jakoby przyswajanie idei było czymś podobnym do zdjęcia z półki sklepowej przecenionego czteropaku. Tutaj też, rzecz jasna, współcześni socjologowie i medioznawcy mają szerokie pole do popisu – i istotnie, publikuje się przecież mnóstwo badań na temat tego, ile taki przeciętny „zwierz cyfrowy” może się skupić, na co zwraca uwagę, ile czasu poświęca lekturze, jak formuje się struktura ogólnej „klikalności” itp. Nie trzeba wszakże wielkich badań, żeby zobaczyć, o co chodzi – wystarczy zrobić sobie od czasu do czasu małą wycieczkę po facebooku i popatrzeć, co się tam wyprawia, szczególnie w komentarzach. I chyba nie muszę nikogo przekonywać, że efekt końcowy nie jest przesadnie porywający, ani że nie są to Himalaje odkrywczości; niepokojąco często bowiem zdarza się, że taki „nowy czytelnik” rozumie tekst kompletnie na opak i zaczyna wściekle polemizować z czymś, czego nie ma. Co nikomu niczego sensownego do życia nie wnosi, a ludziom o większej wrażliwości społecznej przysparza przynajmniej kilku momentów posępnej refleksji.

Oczywiście jednak, nie jestem marksistą, i w magiczną moc przyczyn tzw. materialnych nie wierzę. Wynalazki mogą tylko ułatwiać pewne zachowania, natomiast nie sądzę, żeby je na kimkolwiek wymuszały; wystarczy porównać sobie choćby historyczne różnice między „rewolucją przemysłową” wieku XIII a autentyczną rewolucją przemysłową wieku XIX. Wszystko zależy ostatecznie od tego, jakie abstrakcje przyświecają organizacji życia społeczeństw. Bez internetu trochę ciężko byłoby się dzisiaj, na przykład, oprzeć współczesnym „siłom postępu” i taka pani Clinton zapewne zostałaby „prezydentką” Stanów Zjednoczonych, a wszyscy jej wyborcy byliby przekonani, że głosowali na humanitaryzm, ekologię i wbrew woli wielkiego kapitału (ktoś już to chyba zauważył, że jak Kennedy wygrał telewizją, tak Trump mediami społecznościowymi). Na gruncie polskim w erze przedinternetowej racjonalna debata na temat transformacji ustrojowej nie była możliwa (nawet ja to jeszcze jak przez mgłę pamiętam, co się wyprawiało w słonecznych latach 90); obecnie jest – i chyba dobrze, bo prawda jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Już nie wspominając o najbardziej niedawnych demaskacjach CNN-owskich „fakenewsów” w sprawie społeczności muzułmańskiej w Europie. To wszystko sprawy niezwykle pożyteczne i jasny dowód (choć w sumie nie wiem, czemu to w ogóle udowadniam, no ale com zaczął…), że nasza własna rewolucja informacyjna to rzecz moralnie neutralna i wszystko ostatecznie zależy od tych, którzy korzystają z jej owoców.

No dobrze, ale skąd w takim razie takie powszechne dno? Dlaczego dobrego użytku z tego praktycznego i taniego medium nie może robić tak, nie wiem, chociaż trochę więcej ludzi? Ponieważ jest to felieton, a nie praca naukowa (warto podkreślać te różnice gatunkowe, bo z tym chyba też jest problemik), odwołam się do doświadczeń osobistych – mniemam, że ciekawych, a na pewno nie do końca nieciekawych. Otóż kiedyś wpadła mi w ręce encyklika „Quadragesimo anno” papieża Piusa XI (genialna zresztą), wydana w Poznaniu przez Księgarnię św. Wojciecha, chyba jeszcze w latach trzydziestych. Oczywiście, była używana, więc spodziewałem się „delikatnych śladów użytkowania” (ach ten handel i ta jego elegancja) – niemniej muszę przyznać, że zapał czytelniczy anonimowego człowieka z przeszłości poniekąd mnie przerósł. Książka była zapisana na marginesach od góry do dołu, niekiedy drobnym maczkiem; skomentowane było właściwie wszystko, cokolwiek można było skomentować, a nawet poniekąd więcej. I tak, na przykład, papież pisał, że odnowa gospodarcza nie dokona się bez odnowy moralnej. Z boku strzałeczka, za strzałeczką nagryzmolone wściekle: „POSTAWIONE NA GŁOWIE!”. Pada jakaś aluzja do Starego Testamentu. Z boku adnotacja: „Skonsultować: Biblia, tom II” (sic!). „Średniowiecze nie było epoką doskonałą, ale stworzyło system, w którym dało się żyć”. I oczywiście, zaraz obok: wielki znak zapytania i jakieś złośliwości. Coś o korporacjonizmie faszyzmu włoskiego: „Ha, patrz to czy tamto” (coś o związkach Kościoła z III Rzeszą z jakiegoś „ludowego” wydawnictwa, niestety już nie pamiętam co konkretnie). Coś o sprawiedliwości i miłości społecznej: „Patrz: Włodzimierz Lenin itd.” Niemal wszystkie linijki tekstu były też popodkreślane (czasami czerwonym długopisem), a po trzy-cztery wykrzykniki pojawiały się w najmniej oczywistych miejscach i bez specjalnie czytelnego sensu.

Tak to właśnie wyglądało, to moje czytanie. Wielka szkoda, że sprawa mi przepadła, bo że było to kilka lat temu, to więcej nie pamiętam. Wydaje mi się jednak, że nawet tyle wystarczy, aby wysnuć pewne wnioski. To bowiem, z czym się zmierzyłem, to nie co innego, jak prototyp obecnej „świadomości internetowej”. Wychwycić można wszystkie te same zasadnicze momenty: przesadną emocjonalność, błyskawiczność reakcji, brak szacunku do autora – czy dzieła, w sensie samego nawet przedmiotu (zdewastowanego, powiedzmy sobie szczerze), brak bazy kulturowej (pan myślał, że Biblia ma tomy; a może pani?), no i – przede wszystkim – ta nieznośna łatwość rozwiązań. Bo stąd właśnie przecież to wszystko się bierze. Marksizm wyposażył tego człowieka w narzędzia, przy pomocy których można błyskawicznie przeanalizować dosłownie każdą kwestię, sprowadzając ją do kilku podstawowych pojęć; „prawo jedności i walki przeciwieństw”, walka klas, baza i superstruktura, i tak dalej, i tak dalej, problem za problemem, po kolei. Jedno popołudnie i sprawa załatwiona, można się zająć czymś innym (zapewne według klucza „nowego człowieka” bardziej sensownym). Nie trzeba dużo wiedzieć, bo i tak wiedza starego świata to tylko burżuazyjne narzędzie ucisku; nie trzeba długo czytać, wręcz nie wolno, bo imperialistyczny burżuj jest przebiegły, i jak człowiek wpadnie w te jego kłamstwa, to koniec; nie trzeba patrzeć na chłodno, ba! – również nie wolno, bo teoria sama w sobie nie istnieje, a tu chodzi przecież o sprawiedliwość i pokój!; dystans zmniejsza czujność rewolucyjną!

Jeśli chodzi o metody i pewne zasadnicze zręby, wygląda to dzisiaj, jak napisałem, dokładnie tak samo; oczywiście, nikt już raczej nie wierzy w teorię walki klas, w teorię jedności i walki przeciwieństw, w prostą dialektykę historii. Niemniej, z teoriami społecznymi, jak mi się zdaje, wiąże się pewien szczególny paradoks. Że im mniej są świadome, tym bardziej skuteczne. Tak też, na przykład, na zachodzie Europy nacjonalizm odniósł ogromne sukcesy zwłaszcza wtedy, gdy nie nazywano go nacjonalizmem; jedno z najbardziej nacjonalistycznych społeczeństw wieku XIX, Anglia, bardzo długo nie miało własnej partii nacjonalistycznej, ani żadnego wielkiego nacjonalisty; a jednak, wątków nacjonalistycznych można dopatrzeć się u wielu jej myślicieli, od Paine’a i Milla aż daleko dalej – no i przede wszystkim w samym życiu społecznym (pouczająca jest tutaj choćby debata na temat „za i przeciw” w sprawie II wojny burskiej). Chrześcijański ustrój gospodarczy, choć kompletnie pozbawiony już podstaw teoretycznych, przetrwał na zasadzie „oporu materii” jeszcze do początku wieku XX – dokładnie dlatego, że istniały pewne moralne i mentalne schematy, wykorzystywane przez prostych ludzi w życiu codziennym. Ciekawie pisał o tym na przykład Dmowski w „Przewrocie”; stwierdza tam, że za czasów swojej młodości spotykał jeszcze wielu rzemieślników, którzy kompletnie wbrew dominującej już wtedy hegemonicznie „filozofii zysków i strat” (termin z Carlyle’a) woleli stracić, niż wypuścić na rynek fuszerkę; zaraz jednak dodaje, że kiedy pisał tę książkę (wyszła w 1933), to już ich nie było; niemniej, trzeba przyznać, że i tak trwałość takich właśnie nieuświadomionych „wkładów duchowych” jest zadziwiająca.

Mnie się to wszystko wydaje dosyć naturalne, bo większość ludzi to nie filozofowie, i trudno spodziewać się, że tzw. „ogół” będzie autentycznie i codziennie przejmował się zagadnieniami teoretycznymi; dlatego też zmiana samego sposobu myślenia, to – z punktu widzenia wpływu społecznego – możliwie największy tryumf każdej ideologii. Jeśli zatem stwierdzamy, że choć ludzie może i myślą „po marksistowsku”, ale sam marksizm się wypalił, no to cóż – równie dobrze możemy zastanowić się, co to tak naprawdę oznacza.

Moim zdaniem oznacza, rzecz jasna, katastrofę; i to, że do upadku ostatnich reliktów, nazwijmy to umownie, cywilizacji Zachodu, coraz bliżej. Czy się chce, czy nie chce, grecka „theoreia” pozostaje do dzisiaj jednym z jej podstawowych składników; i jak się ją zabierze, wszystko runie w gruzy, prędzej czy później. Innymi słowy: uważam, że marksiści po raz kolejny wygrali. Oczywiście, można się zastanawiać, czy mocą marksizmu-leninizmu, czy „miękkiego” neomarksizmu Gramsciego z jego „różowym” marszem przez kulturę; osobiście mniemam, że chodzi o to drugie. Czy tak wszakże, czy inaczej, zwycięstwo pozostaje zwycięstwem; no  mamy kolejny „problemik” – bo w takim razie trochę ciężko przebić się z przekazem wyrastającym poniekąd z innego świata.

Ale jest i dobra wiadomość; bo jeśli sprawy zaszły tak daleko i „marksizm podświadomy” czai się wszędzie, wystarczy bardzo niewiele, aby go zwalczać. Tak też zawsze można się pocieszyć, że za każdym razem, gdy powstrzymujemy się od przedwczesnego i jałowego paplania, gdy dajemy sobie czas na przemyślenie, gdy podchodzimy do tekstu na chłodno i rozważamy go sobie obiektywnie, punkt po punkcie, nie obrażając się i nie wyrzucając wszystkiego do kosza, jeśli jedna rzecz nie przypasuje akurat przypadkiem do naszego idealnego obrazu świata – bronimy klasycznej europejskiej cywilizacji przed inwazją „żółtych hord” Dantego, przed gorącym tchnieniem tej rzeczywistości, którą Chesterton widział w Palestynie z drugiego końca pustyni; dostrzegając na horyzoncie bogów, zasiadających Azji na tysiącu tronów.

Jakie czasy – takie hordy; no i takie krucjaty.

 

 

Maciej Wąs

 

 

 

Kategoria: Myśl, Polityka, Publicystyka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *