banner ad

Umiejcie cenić miłość

| 11 maja 2014 | 0 Komentarzy

RomanL1883BZdjęcia, dokumenty i rocznice są ważne, ale polski duch to mądrość, szerokie horyzonty, uczciwość i odpowiedzialność. Z dr. inż. Janem Longchamps de Bérier, synem prof. Romana Longchamps de Bérier, ostatniego rektora przedwojennego Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, rozmawia Aleksandra Solarewicz.

 

Należy pan do zasłużonej, znakomitej polskiej rodziny , choć o obco brzmiącym nazwisku. Pisze o tym obszernie Pana krewny, ks. prof. Franciszek Longchamps de Bérier, na swojej stronie internetowej:

http://www.longchamps.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=11&Itemid=6

 

Na wstępie chcę zwrócić uwagę na to, że przynależność do rodziny nie jest żadną zasługą. Myślę, że powinno jej towarzyszyć poczucie odpowiedzialności, aby nie przynosić bliskim wstydu. Można mieć satysfakcję gdy, wykorzystując odzie­dziczone zdolności, uda się zrobić coś pożytecznego.

Oczywiście, jak w każdej społeczności, i to w skali trzech wieków, nie wszyscy

członkowie naszej rodziny byli świetlanymi postaciami. Ocena ich działalności może być więc różna.

 

Dorastał pan w rodzinie: rodzice i czterech synów. Proszę powiedzieć, na jakie wartości rodzice kładli szczególny nacisk, wychowując Pana i braci?

Mój udział w życiu pełnej rodziny trwał dość krótko, właściwie kilka lat – w lipcu 1941 roku, gdy ojciec i bracia zginęli z rąk Niemców w grupie polskiej inteligencji, miałem prawie 13 lat – ale myślę, wystarczająco, aby „przesiąk­nąć” jej atmosferą. Później zostałem z matką, i ta „ciągłość zasad” trwała nadal. Trwała okupacja. Kłopoty materialne. Zaczęła się twardsza szkoła życia. Rok później, jako 14-latek zacząłem pracować w pełnym wymiarze 8 godzin, w wy­twórni szkła laboratoryjnego. Wytwórnia produkowała aparaturę i ampułki do szczepionki, głównie dla potrzeb Instytutu Badań nad Tyfusem Plamistym prof. Rudolfa Weigla. Dzięki temu, podobnie jak pracownicy Instytutu, mieliśmy „Ausweisy z wroną”, czyli legitymacje zaopatrzone w odpowiednią pieczęć z czarnym orłem, które chroniły w czasie łapanek przed wywozem na roboty do Niemiec. Matka, jak wiele osób należących do polskiej inteligencji, też pracowała w Instytucie, jako preparatorka i karmicielka wszy.

Jak sobie przypominam, nasze wychowanie nie było formalistyczne. Wynika­ło ono z normalnego życia rodziny. Wspólne posiłki i przy tej okazji wymiana in­formacji, wspólne święta, wspólne niedziele i chodzenie do kościoła, wycieczki Fordem, w którym wszyscy się mieścili, wspólne jeżdżenie na nartach czy gra w tenisa lub siatkówkę. Wspólne wakacje, oczywiście na ile czynniki zewnętrzne, jak np. obozy harcerskie czy praktyki wakacyjne starszych braci lub praca ojca, na to pozwalały.

Oczywiście były też spięcia, np. po jakiejś zbyt ostrej „akcji” śmigusa nastąpił za­kaz kultywowania tej tradycji. Kiedyś Ojciec ostro zareagował wobec brata za niezałatwienie prolongaty jakiejś legitymacji itp.

Każdy z nas co miesiąc otrzymywał „pensję” odpowiednią do wieku, rzędu kilku złotych, i mógł nią dowolnie rozporządzać. Konieczne było tylko zapisywanie wszystkich wydatków. W Galicyjskiej Kasie Oszczędności mieliśmy książeczki oszczędnościowe i w domu metalowe skarbonki, do których kluczyki były tylko w GKO. Uczyło to liczenia się z pieniędzmi i rozsądnego nimi gospodarowania.

 

Autorytet rodzica. Jakie miał dla państwa znaczenie? Kto jeszcze mógł być autorytetem dla ówczesnego młodego człowieka ? Gdy czytam fragmenty listu pana ojca do pana brata Zygmunta, po zdaniu przez niego matury, mam wrażenie, że w państwa środowisku szacunkiem otaczano pracę, wypływającą z zamiłowania i indywidualnych predyspozycji…

 

Ważny był wzajemny stosunek między rodzicami i nasz z rodzicami – serdeczny, bezpośredni, choć nie tak koleżeński, jak to jest praktykowane obecnie. Np. obo­je rodziców – ojca też – całowało się w rękę, i nie mówiło się per „ty”. Myślę, że ogólny klimat panujący w domu stwarzał warunki wzmacniające autorytet rodzi­ców. Zgodność stanowiska obojga rodziców. Nie było jakiejś sztywnej dyscypliny, lecz zwracało się uwagę na logiczność postępowania. Np. problem palenia papiero­sów – oboje rodzice palili, niedużo, w tutkach. Wtedy nie mówiło się tak dużo o zagrożeniach. W stosunku do nas nie było zakazu – „chcesz, spróbuj w domu, nie musisz się ukrywać”. Efekt: żaden z braci, a później i ja też, nie palił. Piło się wino czy nalewki własnej roboty, okazjonalnie. Ale rada: wypróbuj swoją głowę w domu, a nie na zewnątrz, aby nie było przedstawienia i wstydu. Notabene, nie pamiętam takich doświadczeń.

Na drugie pytanie trudniej mi odpowiedzieć. Okres przedwojenny to moje dzieciństwo, więc wiele rzeczy do mnie nie docierało. Potem wojna, więc inne warunki, inne sprawy. Uznawanie kogoś za autorytet zależy od wielu czynników, wielu względów, kryteriów, no i wieku młodej osoby czy też środowiska . Kto i czym imponował, co osiągnął. Zawsze imponowali sportowcy, tak jak i teraz. Ale myślę, że trochę inne było traktowanie i szacunek wobec znanych osób, np. prezydenta, marszałka, władz lokalnych albo sę­dziego. Uznaniem cieszył się minister Kwiatkowski za Gdynię i COP, a mi­nister Grabski za reformę finansową.

 

Czy w czasach pana dzieciństwa młodzi ludzie ulegali całkiem rodzicom, czy może jednak czasami – i w jakich sprawach – buntowali się? W którym miejscu dominował autorytet rodziców, a gdzie go odrzucali (jeśli)?

 

Tzw. wiek cielęcy był, jest i będzie zawsze. I dążenie młodych ludzi do wymknięcia jakimś zakazom, czy do wyrwania się z ram, też zawsze było, jest i będzie. Przedmiot tych „roszczeń” i ich zakres, czy skala, były różne. Jako żelazne tematy mogę wymienić uczesanie i ubranie, choć oba podlegały sztywniejszym niż dziś regułom. Już w szkole powszechnej (publicznej, nie prywatnej) mieliśmy czapki z daszkiem, rogatywki granatowe z amarantowym otokiem i numerem szkoły („8”), ale to był raczej powód do dumy. W szkole średniej obowiązywały granatowe mundurki, w ostatnich latach przed wojną – z tarczami z numerem szkoły na ramieniu. W gimnazjum były niebieskie, a w liceum amarantowe. Ale tarcza bywała czasem nieprzyszyta, a przyczepiona agrafką, aby „w razie potrzeby” można było ją schować. Na dawnych zdjęciach widać też, że młodzież jest ostrzyżona. Poważniejsze dyskusje, np. bardziej filozoficzne lub światopoglądowe, oczywiście były. Pod koniec okupacji wraz ze znajomą młodzieżą stworzyliśmy kilkoosobowe kółko dyskusyjne, ale z jakimś buntem nie zetknąłem się. A kultura języka, nie tylko wśród młodzieży, była zasadniczo wyższa niż dzisiaj.

 

Jak z punktu widzenia 13-latka wyglądały realia okupacji sowieckiej i niemieckiej?

Początek wojny, pierwszy samolot niemiecki nad Lwowem, wkroczenie Rosjan, rozbrajanie polskich żołnierzy, obserwowane przez okno w piwnicy… i wiele innych wydarzeń pamiętam jak dziś, ale też wiele rzeczy z pamięci mi uleciało. Przez nasz dom przewinęło się wiele osób, krewnych i niekrewnych, których wojna zmusiła do opuszczenia swoich domów. Salon zamieniony był w sypialnię. Do obiadu siadało kilkanaście, a czasem dwadzieścia osób, w tym dwóch Ślązaków, policjantów. Do obowiązków naszej najmłodszej trójki (ja i dwie kuzynki) należało obieranie ziemniaków i nakrywanie do stołu. Starsi mieli inne zadania.

Później np. akcja zaopatrzeniowa na hasło: „pod „31” na Sapiehy rzucili cukier – dają po kilogramie!”. Trzeba było biec z przygotowaną torebką. W kolejce już kilkadziesiąt osób – dla ilu wystarczy, nie wiadomo. Lub: „na Głębokiej przywieźli mąkę – lub mydło!”. To początek wojny, później życie układało się różnie, a dzieci wobec zachodzących wydarzeń szybko doroślały. Oczywiście, w zależności od aktualnej sytuacji, lokalnych warunków i otoczenia czy kolejnych wydarzeń. Były też choroby – ja w 1940 roku zaliczyłem odrę, szkarlatynę i koklusz (za to później miałem spokój). Była też zabawa i np. gra w siatkówkę przez drut na podwórku, i nauka, na różne sposoby realizowana. A jeszcze później – poważniejsze obowiązki, praca i wnikanie w realia wojenne – okupacyjne.

 

Sięgając pamięcią do czasów dzieciństwa, stwierdzam, że moje ówczesne pole widzenia było dość ograniczone. Na to nakłada się nieuchronnie moja współczesna już świadomość i niepamięć, więc nie wszystkie moje spostrzeżenia można uogólniać.

 

W lipcu 1941 roku rodzina doznała okrutnego ciosu, pod kilku względami. Potem nastąpiła ekspatriacja z Kresów. Czy cała rodzina państwa opuściła Kresy? Czy i jak ekspatriacja wpłynęła na więzy rodzinne?

 

Ze Lwowa wyjechała cała rodzina, bliższa i dalsza, choć nie jednocześnie. Trafialiśmy do różnych miejscowości w całej Polsce: Kraków, Warszawa, Bytom, Wrocław, Wałbrzych, Poznań, Szczecin, Kołobrzeg, Gdańsk, a później także Paryż i Johannesburg… Niektórzy opuścili Lwów jeszcze w czasie okupacji niemieckiej, Rodzina się więc rozproszyła.

Ze Lwowa wyjechaliśmy z Matką do Krakowa w czerwcu 1946 r., przed­ostatnim transportem. Z wyjątkiem nielicznych znajomych, Lwów dla mnie opustoszał. Po maturze w Krakowie, studiach w Gliwicach i trzyletnim na­kazie pracy i notabene, świetnej praktyce w od nowa uruchamianej elektrow­ni w Jaworznie, podjąłem pracę w Gliwicach. Dość często wyjeż­dżałem służbowo do elektrowni w całej Polsce, więc przy tej okazji mogłem odwie­dzać rozproszonych krewnych, jedną ciotkę nawet w Szczecinie. Siostra ojca – ciotka Jadwiga i stryj Andrzej z żoną osiedlili się na Śląsku, więc blisko. Przez dłuższy czas telefon był rarytasem, a połączenia telefoniczne trzeba było zamawiać na poczcie z wyprzedzeniem. Na więzy między nami to jednak nie wpłynęło.

 

Z czterech braci, synów profesora Longchamps, został pan jeden. W jaki sposób przez lata okupacji i komunizmu przekazywano w rodzinie wiedzę o korzeniach i losach przodków?

 

Rodzina nasza była dość liczna, a obecnie trochę się skurczyła. Z mojej generacji kuzynostwo już nie żyje. Ja byłem najmłodszy i w tej chwili jestem ostatni z przedwojennego pokolenia.

Informacje na temat pochodzenia naszej rodziny w Polsce docierały do mnie stopniowo i przy różnych okazjach, jeszcze przed wojną i później, nawet do niedawna. Nie wydzielałbym więc specjalnie tych okresów. W domu we Lwowie, w jadalnym pokoju wisiały portery dziadków i pradziadków. Jest we Lwowie dzielnica Lonszanówka, dawna posiadłość rodziny, i na jej terenie las „Kajzerwald”, tak nazywany na pamiątkę pobytu austriackiego cesarza Franciszka II. Dziś jest tam skansen budownictwa ludowego. Związana z tym jest rzecz zabawna, bo w ogłoszeniach prasowych w rodzaju: „o festynie” pisano, że na Kajzerwaldzie, a jak „powiesił się”, to na Lonszanówce.

Pozostały dokumenty rodzinne, metryki, dyplomy, nominacje czy kore­spondencja, które przywieźliśmy ze Lwowa. W czasie pobytu we Francji w czasie wojny spisał swoje wspomnienia i informacje rodzinne kuzyn mego ojca stryj Bogusław Longchamps, w książce „Ochrzczony na szablach po­wstańczych”. Spisał też posiadane informacje mój starszy, nieżyjący już, kuzyn Stanisław.

Kilka lat temu dr Adam Redzik. pisząc rozprawę doktorską na temat historii wydziału prawa UJK, jako prawnik i historyk, bardzo wnikliwie prześledził dzieje naszej rodziny. Można tu też wspomnieć, że na temat działalności naukowej mego ojca napisała pracę doktorską dr Joanna Górecka-Bienia, a w 2011 roku, w 70. rocznicę tragedii lwowskiej, w październiku na wydziale prawa KUL odbyła się konferencja naukowa, z której materiały wydane zostały w formie książkowej. W czerwcu tego roku w Dworku Wincentego Pola, który jest oddziałem Muzeum w Lublinie, została urządzona wystawa na temat historii, dokumentów i pamiątek naszej rodziny. Zostały na niej zgromadzone i pokazane prawie wszystkie pamiątki będące w naszym posiadaniu. Przy tej okazji zjechała się prawie cała rodzina. Organizatorka wystawy, pani mgr Grażyna Połuszejko, nie tylko bardzo intensywnie zaangażowała się w zbieranie, uporządkowanie i zinwentaryzowanie eksponatów, ale zebrała i zweryfikowała wiele informacji o rodzinie i opracowała katalog, w którym przedstawiła historię naszego rodu od przybycia pierwszych jego członków do Polski.

 

Czy teraz wnuki towarzyszą panu np. podróżach na Kresy, w porządkowaniu dokumentów i fotografii?

 

Przed dwoma laty, w maju nasza młodzież zainspirowała kilkodniowy wy­jazd do Lwowa, z moim udziałem w charakterze przewodnika. Wyjazd był bardzo udany, pogoda dopisała, dużo zwiedziliśmy ze szczególnym uwzględnieniem miejsc, pamiątek rodzinnych. Odwiedziliśmy nawet nasz dom przy ul. Karpińskiego, gdzie zostaliśmy bardzo sympatycznie przyjęci przez obecnych lokatorów, Rosjan. Jako pamiątkę z tej wycieczki wnuczęta zrobiły dla mnie piękny album ze zdjęciami oraz moimi relacjami i wspomnienia­mi, nagrywanymi na gorąco w czasie zwiedzania.

 

Obecnie często słyszy się, jak jedni rodacy zarzucają drugim: „Wy zawłaszczacie patriotyzm, za­właszczacie Polskę”. Czy to jest w ogóle logiczne stwierdzenie? Na czym polega – w pana przeko­naniu – patriotyzm?

 

Myślę, że to jest efekt chorej mentalności, chorego myślenia. Patriotyzm to działanie dla dobra ojczyzny. Nikt nikomu tego zabronić nie może. Problem jest w tym, jak się to dobro rozumie. Mnie kojarzy się ono z kryteriami, które w skrócie można opisać jako: mądrość i szerokie horyzonty myślenia, uczciwość i odpowiedzialność. Sprawa, jak widać, nie jest więc łatwa. Była, jest i bę­dzie trudnym problemem, bo wymaga edukacji, zwłaszcza uczenia zdrowego myślenia, dawania i pokazywania konkretnych przykładów, itd.

Na ogólny poziom naszego społeczeństwa miało wpływ wiele czynników:

dawniej podział Polski i życie pod zaborami, różne emigracje, w czasie II wojny wyniszczenie w dużym stopniu inteligencji polskiej przez obu oku­pantów. Indoktrynacja i demoralizacja w czasie trwania PRL-u. Trzeba pa­miętać, że przed wojną żyliśmy w niepodległej Polsce zaledwie 20 lat. Było wtedy inaczej niż teraz, ale nie idealizujmy tych czasów. „Gdzie dwóch Po­laków, tam trzy partie” – to także cytat sprzed wojny.

Choć nie wszystko jest tak, jak bym chciał, i dużo rzeczy mi się nie podo­ba, ale jestem szczęśliwy, że dożyłem tych czasów, bo wcześniej przez wiele lat miałem świadomość, że nie wiadomo, czy i jak może się zakończyć to nasze życie w socjalizmie.

 

Gdyby miał pan przekazać młodym ludziom radę dotyczącą uczciwego, owocnego życia, co by im pan doradził? Jaką myśl podsunął?

 

To bardzo trudne pytanie. A doradców takich, co wszystko wiedzą najlepiej, jest dużo. W życiu było – podkreślam było, jest i będzie – dużo problemów i trudnych sytuacji. Najlepszy dowód to 10 przykazań plus przykazanie miłości, czyli „będziesz miłował Pana Boga swego… a bliźniego swego jak siebie samego”, plus Kazanie na górze, wraz z całą Ewangelią. Duża mądrość jest zawarta w przysłowiach, np.: „Modli się przed figurą, a trzyma diabła za skórą” lub: „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”. Wolałbym więc nie doradzać, a raczej życzyć. Życzę poczucia odpowiedzialności. Odpowiedzialności za siebie, za to co się robi, za to, co się mówi, ale też za kogoś, za czyjeś bezpieczeństwo, za czyjś spokój, za czyjeś szczęście.

A drugie życzenie, to cierpliwości. Podobno trzeba ją sobie wyrobić, wy­pracować, a to nie takie łatwe, więc i w tym życzę sukcesu. A na koniec, specjalnie dla mło­dych czytelników, przytoczę fragment wiersza rosyjskiego poety, opublikowane­go w polskim dzienniku, na który natrafiłem jeszcze w 1945 roku we Lwowie i który mocno mi utkwił w pamięci:

 

…………………………………………….


Umiejcie cenić miłowanie,

z lat biegiem bardziej niech zachwyca.

Bo miłość nie jest to gruchanie,

ni spacer w srebrnych mgłach księżyca.

 

Przyjdzie i plucha. Śnieg zacina,

a przecież razem żyć wypada,

miłość pieśń piękną przypomina,

a piękną pieśń się trudno składa.

…………………………………………………..

S. Szczypaczow „Brzózka”

 

Wywiad ukazał się w maju 2014 roku, w miesięczniku polonijnym „Nowy Czas” www.nowyczas.co.uk

 

Kategoria: Historia, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *