banner ad

Trzy wymiary wolności w społeczeństwie

| 1 czerwca 2013 | 3 komentarze

kajdanyWokół wolności narosło sporo specyficznych mitów, a ten kształt tego mitu zależy od ideologii, jaką prezentuje ten, kto posługuje się pojęciem „wolność”. Każda opcja ideologiczna w swej radykalnej postaci przedstawia swoje pojęcie wolności, zabarwiając je swoimi przekonaniami, które przecież wcale nie muszą pokrywać się z przekonaniami drugiej, przeciwnej ideologicznie strony.

Wolność jako możność wybierania alternatyw w życiu, zdaje się być pojęciem na tyle nieostrym, że bez dodatkowego – i nowego – rozróżnienia, nie będzie przydatne w dyskusji.

Podzieliłem wolność na trzy „wymiary” – samodzielność, prywatność i niezależność. Pomiędzy pierwszymi pojęciami istnieje linia, na której dokonują się skoki napięcia – zależnie od sytuacji politycznej i ekonomicznej. Amplitudę tych skoków napięcia określa niezależność.

Samodzielność funkcjonuje tutaj jako figura klasycznej, negatywnej wolności – wolności do działania i wolności od przymusu. W tym punkcie chodzi o to, aby nasze czyny nie były krępowane arbitralnymi decyzjami – dopóki my arbitralnie nie zaczynamy przeszkadzać innym w ich czynach. Wolności negatywnej hołdują głównie liberałowie i libertarianie – i dla nich innej wolności w zasadzie nie ma lub co najwyżej „ta inna wolność” jest wyłącznie możliwym rezultatem tej pierwszej.

Myślę, że – przy całym szacunku do wielu wybitnych liberalnych myślicieli – jest to podejście niewyczerpujące tematu wolności, a w zasadzie trochę ją ograniczające. Istnieje oczywiście coś takiego, jak przymus okoliczności, który sprawia, że wolność staje się wyłącznie pustym, złowrogim opisem formalnym, a nie czymś rzeczywistym. Podstawą wolności jest wybór – zawsze i wszędzie.

Tutaj dochodzimy do drugiego bieguna, jaką jest prywatność. Prywatność rozumiemy tutaj jako wolność od przymusu okoliczności czy koniecznych przykrości. Aby być ścisłym: Jest to wolność, która zostaje po „koniecznościach”. Jest zatem czasem po pracy, czasem na pasję, czasem wolnym, czasem realizacji swojej osobowości, a także – duchowości. Faktycznie, istnieje mała grupa osób, która pracuje realizując jednocześnie swoją pasję – ale rację ma tutaj pewne chińskie przysłowie mówiące, że „znajdź pracę, która ci się spodoba, a nie przepracujesz dnia”. Tacy ludzie mogą pracować dzień i noc, a jednocześnie właśnie będą się cieszyli wysokim stopniem prywatności. Na koniec dodajmy, że stała praca, własne mieszkanie/własny dom, ogród/działka/własne pole, osadzenie w rodzinie i dochód nie pochodzący z pracy należą do najważniejszych konstytuant i oznak prywatności.

Nie wiem, czy warto nazywać „prywatność” wolnością pozytywną. Dla liberałów czy libertarian może być ona nawet nieznacząca o tyle, o ile nie jest wynikiem wolności negatywnej. Tymczasem prywatność daje pewne poczucie bezpieczeństwa, bez którego niemożliwym jest ochota do podejmowania dobrze oszacowanego ryzyka. Człowiek bez dozy prywatności, z niczym w rękach, co prawda w akcie desperacji będzie podejmował i najwyższe ryzyko, ale to ryzyko będzie – z uwagi na nędze położenia, w którym się znalazł – źle oszacowane, zresztą w warunkach powodujących czyjąś desperację najpewniej natrafił na szybko zmieniające się (na gorsze) warunki. Pewna stałość i stabilność, prywatność, która zawiera pierwsze dwa pojęcia w sobie – jest potrzebna do poszerzania marginesu działania – czyli także wolności do działania. W wielu krajach afrykańskich wolność do działania występuje, ale ogrom czynników zewnętrznych, które możemy określić właśnie jako „przymus okoliczności” (przestępczość, wojny domowe, epidemie chorób, katastrofy naturalne, wywłaszczenia, partyzantki komunistyczne/faszystowskie) sprawiają, że z tej wolności nie sposób zrobić użytku. Dopiero państwom, którym udało się stworzyć stabilne warunki w pacyfistycznej atmosferze, udało się także poszerzyć margines wolności do działania.

Pomiędzy samodzielnością a prywatnością istnieje, jak powiedziałem, linia napięcia. Chcąc zapewnić ludziom prywatność, dzisiejsze państwa opiekuńcze dokonały poważnego uszczerbku na samodzielności. Nie wiadomo zresztą, czy w krajach rozwiniętych gospodarczo w ogóle może być mowa o samodzielności przy tak skomplikowanej siatce stosunków społecznych, ale to jest temat na inny esej. Lecz warto wspomnieć, że tak samo pozostawienie „zbytniej samodzielności” skutkuje opisem, jaki dokonałem w poprzednim akapicie (mimo wszystko np. lepiej inwestować w Szwecji niż w Zairze). Gdzieś oczywiście istnieje złoty środek (należałoby uściślić, że środek nie rozumiany jako cos geometrycznie; środek, który nie leży pośrodku). Pozwoliłem sobie na elektryczną metaforę, gdyż dobrze oddaje ona istotę sprawy. Jeśli napięcie pomiędzy samodzielnością a prywatnością zmienia się zbyt szybko i zbyt gwałtownie, to z jednej w drugą stronę, to z drugiej w pierwszą, ludzie tracą grunt pod nogami – grunt, jakim jest pewne środowisko i określone relacje społeczne, w których działają. Takoż ani gwałtowny skok państwa opiekuńczego w leseferyzm, ani nagły plan Beveridge’a (szeroki pakiet programów socjalnych w Wielkiej Brytanii po II wojnie światowej, odpowiedzialny za długotrwałą recesję i mizerię) w kraju leseferyzmu nie przyniesie najczęściej nic, poza zgrzytaniem zębów.

Hobbiton_sign_in_MatamataUżyłem słowa „niezależność” w kontekście niezależności od sytuacji politycznej, ekonomicznej i socjologicznej. Rację mają liberałowie (czy to się nam podoba, czy nie), że państwo odpowiedzialne jest za olbrzymie wahania w tzw. sferze publicznej, czyli owym „polu elektrostatycznym”, środowisku dla owej linii napięcia. To pole/środowisko określa stosunek jednostki pomiędzy sobą samą (indywidualizm), a koniecznym udziałem w relacjach społecznych (udział w życiu wspólnot o różnym poziomie agregacji, jakości i liczebności), związanym ze kapitalistycznym społeczeństwem zaawansowanego podziału pracy. Zbytnie wycofanie jednostek w stronę samych siebie (czyli przesadny indywidualizm, atomizm), jak i nad-integracja społeczna (wszelkie formy kolektywizmu) są ekstremami i stanami chorobowymi społeczeństwa.

W dodatku każda jednostka, społeczność, naród posiada określony „poziom przyzwyczajenia” do danej sytuacji. Planowanie życiowe opiera się w dużej mierze na tym, że oczekujemy pewnych warunków w przyszłości. Liczymy na to, że pewne rzeczy będą takie, jakich oczekujemy – pewne stałe i pewne niezmienione. Im więcej tego drugiego, tym bardziej nasza natura jest „konserwatywna”. W każdym razie, nasz poziom przyzwyczajenia określa nasze zachowanie w relacjach społecznych. Inne będą w państwie opiekuńczym, inne w leseferyzmie. Gwałtowny przeskok jednego w drugie – choć przy specyficznym uwarunkowaniu możliwe – oznacza jednocześnie odsunięcie gruntu pod nogami jednostek, jakim jest specyficzny typ relacji społecznych, w których działamy. Horyzont planowania to nic innego jak próba przewidywania na podstawie doświadczenia i wyciąganiu z niego wniosków. Jak rzekł Hayek, „poziom przymusu może być minimalny tylko w społeczeństwie, w którym konwencje i tradycje powodują, że zachowanie człowieka jest w znacznym stopniu przewidywalne”. Słowo-klucz: przewidywalność.

Zatem tym bardziej jednostki i wspólnoty niższego rzędu (rodziny, autonomiczne gminy, małe przedsiębiorstwa) są niezależne, im mniejsza amplituda zmian w sferze publicznej. Nie oznacza to oczywiście, że ta mniejsza amplituda jest bezwzględnie pożądana i należy unikać zmian społecznych. To zmiany muszą być po prostu bardziej stopniowane, aby dać szansę adjustacji jednostkom i wspólnotom do nowych warunków. Wiadomo, że czasami tkwienie na jednym biegunie doprowadza do katastrofy – i nieunikniona jest jakaś rewolucja (odgórna czy oddolna – nie ma znaczenia) i odbicie w drugą stronę. Kiedy jednak sytuacja jest w miarę stabilna (powiedzielibyśmy, społeczeństwo jest w pewnej homeostazie), gwałtowne zmiany nie są niczym, co należałoby chwalić. Nie oczekujmy od ludzi, że są plastyczną masą, zdolną zawsze do bycia uformowaną w każdym kierunku – jest to w zasadzie błąd tak lewicowców (projektantów „nowych społeczeństw”), jak i liberałów/libertarian („poradźcie sobie w kapitalizmie albo gińcie”) i stąd wydobywa się jedna nieodzowna zaleta konserwatyzmu (w „ewolucyjnej” odmianie). Nagła zmiana warunków społecznych nigdy nie odbywa się bez „strat w ludziach”.

Na koniec jednak dorzucę parę kamyczków do ogródka konserwatyzmu. Pokutuje wśród konserwatystów pogląd, jakoby żyjemy w czasach totalnej atomizacji, rozpadu wspólnot i dezintegracji społecznych więzi. Moim zdaniem sytuacja w społeczeństwach krajów rozwiniętych jest dokładnie odwrotna.

Brandy_hallProjekt tzw. demokracji partycypującej, inaczej zwany społeczeństwem obywatelskim, wytworzył duże ciśnienie w kierunku (bardzo sztucznej, dodam subiektywnie) integracji społecznej. Przeciętny człowiek MUSI głosować w każdych wyborach, MUSI interesować się polityką, MUSI brać udział w akcjach obywatelskich, MUSI być zapisany do organizacji o charakterze non profit, MUSI walczyć w związku zawodowym, MUSI być zapisany do jakiegoś NGO czy innych przedsięwzięć „charytatywnych” lub „non profit”. Co gorsza, każdy człowiek zobligowany jest do nieustannego bronienia tolerancji, pluralizmu, pacyfizmu i demokracji, toteż każdy człowiek w demokracji staje się stróżem wszystkich innych ludzi (żeby jakieś widmo faszyzmu nie wróciło) – każdy pilnuje siebie, każdy trzyma rękę w kieszeni drugiego człowieka. Demokracje wręcz „gotują” ludzi, jakby byli składnikami potrawy zwanej „społeczeństwem obywatelskim”. Atomizm, na który tak pomstują konserwatyści, nie wynika obecnie z liberalnego atomizmu (liberalizmu moim zdaniem już prawie nie ma, chociażby zbrodnia „mowy nienawiści” pokazuje, że np. wolność słowa dawno nie tyle odeszła do lamusa, co w nim umarła), a z demokratycznego kolektywizmu – ludzie próbując odzyskać psychiczną homeostazę, dokonują gwałtownego zwrotu (reakcji) w kierunku prywatności*. Jak pisał Wilhelm Röpke, główną cechą socjologiczną ustrojów kolektywnych jest stan „super-integracji”, tudzież „nad-integracji” społecznej. Elita rządząca nakazuje jednostkom organizowanie się, podjudza do myślenia stricte grupowego, nie zostawia żadnego marginesu samodzielności i prywatności – gdyż oba bieguny pożera rozszerzająca się sfera publiczna. Tak samo jest z demokracjami, które zmierzają coraz bardziej w kierunku quasi-teologicznych ustrojów o wysokim stopniu rytualizacji, a dogmatami demokracji są wspomniane tolerancja, pluralizm, pacyfizm, ekologia, „szacunek” dla wszystkich kultur, pomoc socjalna, porządek korporacyjny i kilka innych pomniejszych bożków. Tym dogmatom i bożkom każdy ma obowiązek kultu i oddawania czci. Całość – z uwagi na skostnienie i usztywnienie, jak i niechęć kolektywistycznych demokracji do dyskutowania nad alternatywami – zmierza do uświęcenia i czegoś, co można określić jako „miękki totalitaryzm”.

Dlatego też uważam analizę konserwatystów względem atomizmu za całkowicie fałszywą i nieprzystającą do okoliczności. Człowiekowi odebrano dzisiaj prywatność – stara się on zresztą rozpaczliwie w tę prywatność uciec. Tutaj np. kryje się tajemnica takiej popularności Internetu wśród młodych ludzi, którzy z prywatności nie są jeszcze gotowi zrezygnować.

Człowiek dla zdrowia psychicznego potrzebuje równowagi pomiędzy partycypacją w relacjach społecznych, a czasem „wycofania się do siebie samego” („potrzebna samotność” w ujęciu Röpkego), które pozwala na chwilę refleksji, oddechu i głębszego spojrzenia na otaczającą jednostkę rzeczywistość. Dlatego należy torpedować wszelkie projekty społeczeństwa obywatelskiego jako sztucznego „gotowania” ludzi w demokratycznym sosie (np. rozmaite agendy, NGO’s itp.) i przeciwstawiać mu projekt małych kręgów i małych wspólnot (rodzinnych, sąsiedzkich, sportowych).

Ale to już temat na inny esej i chyba dla innych myślicieli niż moja skromna osoba.

Kamil Kisiel

 

* Niestety, zmęczenie polskiego społeczeństwa, nieprzyzwyczajonego do nadmiernej partycypacji społecznej, bardzo dobrze odczytał Donald Tusk ze swoją partią. Hasło „ciepła woda w kranie i grillowanie” wręcz idealnie oddaje rozpaczliwą próbę ucieczki przeciętnego Polaka w prywatność, co wynika z jej niskiego aktualnego poziomu, biorąc pod uwagę np. fakt, że przeciętny Polak pracuje w roku ok. 400 godzin więcej od Niemca, więc „przymus okoliczności” jest spory. Dla przeciętnego człowieka, zajętego własnymi sprawami, ogarnięcie całości polityki jest zadaniem niezwykle męczącym i trudnym, w dodatku dzieli ludzi. Dlatego też w rozmowach prywatnych pomiędzy nowo poznanymi ludźmi coraz częściej dochodzi do tego, że jedna lub druga osoba robi zastrzeżenie, że „możemy rozmawiać o wszystkim, tylko proszę nie o polityce”. 

Tags: , , , , ,

Kategoria: Inni autorzy, Kamil Kisiel, Myśl, Społeczeństwo

Komentarze (3)

Trackback URL | Kanał RSS z komentarzami

  1. Magdalena Ziętek pisze:

    Mnie najbardziej przekonuje arystotelesowska koncepcja wolności, jako możności działania zgodnie ze swoją naturą. Czyli możności robienia faktycznego użytku ze swojego rozumu i wolnej woli. W takim ujęciu wolność to coś więcej niż posiadanie wolnej woli i robienie tego, co „się chce”. To możność działania zgodnie z rozumem, odczytywania tego, co rzeczywiście jest dla człowieka dobre. To nie człowiek decyduje o tym, co jest dla niego dobre. To zostało zapisanego w jego naturze, człowiek może to poznać i się do tego dostosować, albo nie. Działanie zgodnie ze swoją racjonalną i wolną naturą wymaga także określonego otoczenia społecznego. Posiadania sfery, na którą ma się faktyczny wpływ – tu się kłania idea małych, zdecentralizowanych wspólnot. To także wymaga pierwiastka konserwatywnego – czyli kontynuacji, pożytkowania wiedzy zgromadzonej przez pokolenia na podstawie ich doświadczenia. Koncepcja społeczeństwa obywatelskiego to heglizm – czyli kolektywizm.

  2. Cezary Snochowski pisze:

    Koncepcja A.Macintyre’iego jest jak najbardziej ciekawa i mówi się, że jest obecnie jedyną ideą potrafiącą przeciwstawić się postmodernizmowi. Jednak nazywanie marksizmu chrześcijańską herezja będącą zeświecczoną wersją heglistowskiej teologii chrześcijańskiej budzi niesmak. Potrafię zrozumieć odwołanie się do marksizmu na polu technicznej krytyki kapitalizmu, ale zaprzeczanie jego antychrześcijańskiemu ateizmowi wprawia mnie w zdziwienie.

  3. Magdalena Ziętek pisze:

    @Cezary Snochowski: Marksizm jako zeświecczona wersja heglistowskiej teologii chrześcijańskiej – trudno się z tym nie zgodzić, jeśli weźmie się pod uwagę, że chodzi tu o teologię protestancką. Od czasów Reformacji nie ma czegoś takiego jak teologia chrześcijańska – jest teologia Kościoła katolickiego i teologia protestanckich heretyków. Protestantyzm przygotował grunt pod marksizm. MacIntyre i komunitaryzm – moim zdaniem, temu kierunkowi trochę brakuje metafizycznego podłoża, arystotelizm pełniej opisuje stosunek między jednostką a wspólnotą.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *