banner ad

Solarewicz: „Trzy wdowy”

| 10 listopada 2017 | 0 Komentarzy

Ojciec Brunona był ostatnim z rodu, który dzierżawił niewielki majątek. Kiedy syn dorósł, majątku już nie było i on został urzędnikiem gubernialnym. Władysława, potomka wielkopolskiej szlachty, Prusacy wygnali w ramach rug aż do Hanoweru i tam zatrudnił się jako urzędnik. Florian, potomek kresowych szaraczków, całe swe krótkie życie procesował się o jakąś ziemię, w końcu założył sklep.

Póty życia, walczyli o byt swoich rodzin jako drobni właściciele i urzędnicy. Każdego z nich śmierć zabrała nagle. Na scenie zostały trzy wdowy i dzieci.

Żona swego stryja

Ród, z którego wywodził się Brunon, był rodem kasztelańskim, senatorskim, notowanym w obradach Sejmu Wielkiego. U początku XIX wieku mieli jednak już tylko dzierżawy. Ostatnim dzierżawcą był ojciec Brunona. Syn został urzędnikiem gubernialnym w Płocku i ożenił się z panną z zacnego, urzędniczego domu. Zmarł nagle, zapewne w wyniku ciężkiej choroby. Została wdowa z czworgiem dzieci.

Najstarsza Stasia miała może szesnaście lat, a troje rodzeństwa niewiele mniej. Matka, Feliksa, która dotąd nie zarabiała, musiała nagle zacząć utrzymywać rodzinę. Założyła nawet sklepik, ale zbankrutowała. Na szczęście na horyzoncie pojawił się szwagier – emigrant 1863 roku, który właśnie wrócił z Francji, gdzie dorobił się majątku. Był kawalerem. Zadeklarował, że przejmie opiekę nad rodziną, i wszystkich sprowadzi do siebie, do Krakowa. Warunek: Feliksa odda mu Stasię za żonę. 

Dla młodej dziewczyny musiała to być tragedia, mimo że w tamtych czasach śluby w tak  bliskim pokrewieństwie były normą (vide generałowa Zamoyska). Stasia pewnie nie miała nic do powiedzenia, więc wkrótce oddała swą młodą rękę stryjowi, starszemu o 30 lat. On, tak jak obiecał, sprowadził całą piątkę do siebie, do Krakowa, i dał dzieciom możliwość kształcenia się.

Stasia i Władysław przeżyli razem około 20 lat, dzieci nie mieli. W 1909 żona odziedziczyła po nim kamienicę w centrum Krakowa oraz innego rodzaju aktywa i pasywa. Znana i szanowana w towarzystwie, mogła spokojnie egzystować dalej. Już za życia męża całą swoją energię wkładała w opiekę nad ubogimi dziewczynami ze służby. Przez 10 lat była prezeską Stowarzyszenia Świętej Zyty. Patrząc na rozmiar tego dzieła, jego domy, instytucje pomocnicze, przedsięwzięcia – Stasia była menedżerką pełną gębą. Kiedy odeszła ze stanowiska, wzięła na wychowanie bratanicę. Wychowywała ją na porządną panienkę z towarzystwa, co "panienkę" drażniło, aż zaczęła zarabiać sama, wieść własne życie i ubierać się według własnego gustu. Jednak nadal mieszkały razem, aż zmarła Stanisława.

Zdjęcie z pogrzebu ukazuje kondukt jak rzekę ludzi, płynącą ulicą Rakowicką, na czele idzie kilkudziesięciu księży. Dzisiaj rodzinny grobowiec na Rakowicach stoi w szeregu szarych, podobnych do siebie "domków". Z roku na rok chyli się coraz bardziej, konstrukcja pęka, a napisy zacierają się. Już nikt z przechodniów nie wie, kim była Stanisława, wdowa po własnym stryju.

Służąca

Aniela pochodziła z zamożnej rodziny chłopskiej, która już w połowie XIX wieku pracowała na własnej ziemi. Jak głosi rodzinny przekaz, majątek ten został przegrany w karty. Floriana przodkowie byli szlachtą szaraczkową, źródła podają, że zasłużyli się jeszcze w czasach Konfederacji Barskiej, ale potem nawet herb poszedł w zapomnienie. Kiedy Florian spotkał Anielę, była ona sierotą i pracowała jako kelnerka w restauracji powiatowego miasta.

Pochodzili z jednej wsi. Mieli razem wyemigrować do USA, ale ostatecznie tylko on pojechał na zarobek. Wrócił po kilku latach i założył we wsi sklep. Ich szczęście trwało 9 lat. Po trzech wojnach – światowej, ukraińsko-polskiej oraz bolszewickiej – przez okolicę przechodziła epidemia tyfusu. Na wsi pracować trzeba było bez względu na osłabienie. Pewnego dnia Florian wracał z drzewem na opał, wjechał na podwórko, zszedł z wozu i upadł martwy.

Aniela została z czwórką dzieci w wieku od 9 lat do 9 miesięcy. Teraz ona stanęła za ladą sklepową. Nie orientowała się jednak na bieżąco w sytuacji w kraju. Kiedy sprzedała cały towar, nie sprowadziła nowego. Na drugi dzień mogła za uzyskaną gotówkę kupić jedynie kurę. Miesiąc później zmarł szwagier – kawaler, dwa miesiące później teściowa. Aniela, jak się to mówi, poszła do pracy na cudze. Najmłodsze dziecko zostawało całymi dniami samo, przywiązane do łóżeczka, a kiedy wracała wieczorem, stało tak zapłakane, do przewinięcia. Jeszcze kilka lat nauki w szkole i starsze dzieci także poszły do pracy w majątku. Nocami Aniela czytała książki i opowiadała je całymi fragmentami. Po latach dzieci miały same do siebie pretensje, że opowieści matki przechodziły im koło uszu.

Aniela miała twardą rękę, wychowała swoją czwórkę na porządnych, pobożnych, pracowitych ludzi. Mając już własne dzieci i wnuki, często wspominali oni chłodne i głodne dzieciństwo, a także surową dyscyplinę w domu, o którą nie mieli pretensji.- A co ta biedna wdowa z czwórką dzieci miała zrobić? – wzdychali co najwyżej. Pamiętali, że Aniela bardzo chciała się uczyć, i oni także powtarzali swoim dzieciom i wnukom: uczcie się, bo my nie mogliśmy się uczyć!

Dożyła swoich dni na Ziemiach Odzyskanych, pod opieką córek i była zachwycona, że wszystkie wnuki chodzą do szkół. Zmarła, gdy przekroczyła dziewięćdziesiątkę, i spoczęła na obcej ziemi. Daleko na wschodzie, na starym kresowym cmentarzyku pozostało do dziś puste miejsce, zaraz na lewo od wejścia. Tam właśnie został Florian. W wyludniającej się wsi jeszcze pamiętają, jak w jednym domu mieszkała kobieta, po której zostało wiele polskich książek.

Zostawiam ci twój posag

Rodzina Władysława była cały czas pod obserwacją władz pruskich. Nie wiadomo dokładnie, co stało się bezpośrednim powodem najsurowszej kary. Fakt jednak, że pewnego roku wszyscy zostali załadowani, razem z majątkiem ruchomym, do wagonu kolejowego i na koszt państwa przewiezieni w głąb Niemiec. Były to tak zwane rugi pruskie.

Osiedlono ich w takim miejscu, aby w okolicy nie było Polonii, a troje ich dzieci uczyło się w szkołach niemieckich. Władysław pracował na poczcie, ważnej wówczas instytucji. Którejś wiosny kąpał się w rzece i gdy wyszedł z wody, upadł martwy. Maria została sama z dziećmi, na obcej ziemi, oczywiście wciąż bez prawa do powrotu w rodzinnej strony. Co robić? – Zostawiam ci w banku twój posag. Jest nienaruszony – czytała w testamencie – procenty wystarczą na spokojne życie dla ciebie i dzieci. Ale proszę cię – pisał Władysław – jeśli tylko możesz, kształć nasze dzieci. W tym samym czasie owdowiała Teresa, szwagierka Marii. Damy te, bardzo ze sobą zżyte, dwie samotne kobiety z dziećmi postanowiły zjednoczyć siły. W Wielkopolsce spotkać się nie mogły, więc wybrały nieodległy Breslau.

Tam już nie odczuwało się tak tęsknoty za ziemią ojczystą. Dwie wdowy zamieszkały w jednej kamienicy, ich dzieci chowały się razem, a one wspierały wzajemnie. – Uczcie się, bo kiedy powstanie wolna Polska, będzie potrzebować wykształconych ludzi! – mówiły. Mimo że Teresa ciężko zachorowała i po operacji mózgu musiała poruszać się na wózku inwalidzkim, życie toczyło się zwykłym trybem. Ktoś uczył się w gimnazjum, ktoś zaczął studia uniwersyteckie. Panny poszły na pensję, ale także polską: matka wysłała córkę do Krakowa.

Idyllę przerwała wojna, która syna jednej zabiła, a syna drugiej okaleczyła. Po wojnie udało się sprowadzić szczątki Władysława do odrodzonej ojczyzny. Córka Marii wyszła za mąż za pana na stanowisku i ze swoimi umiejętnościami została jego najlepszym doradcą, finanzministrem i kapitanem okrętu. Bez niej mężczyzna ten – człowiek dobry, lecz na swój sposób beztroski – poszedłby z torbami. Córka Teresy uratowała zaniedbany majątek męża, reformując dom. Chłopcy zdobyli stanowiska w banku i w administracji. 

Teresa i Maria, poważne panie, które mimo powojennej reformy stroju kobiecego zostały w swoich długich czarnych sukniach, dożyły lat 30., pod wdzięczną opieką dzieci. Wnuki patrzyły na nie trochę jak na zjawiska z odległej epoki, nie śmiejąc urazić niestosownym słowem ani zachowaniem. Kiedy wnuczka Marii doszła do sędziwego wieku, często powtarzała, że Polska mogła przetrwać dzięki pracy u podstaw. Dokładniej mówiąc, dzięki kobietom, które jak jeden mąż mówiły: "Uczcie się, bo wolna Polska na pewno powstanie".

 

Aleksandra Solarewicz

 

Kategoria: Aleksandra Solarewicz, Publicystyka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *