banner ad

Sztajer: Wola Uhruska czyli świat. Wprawki i ćwiczenia

| 6 czerwca 2018 | 0 Komentarzy

Cały rok czekam na ten czas. Uparcie przeczekuję całą długą zimę, kiedy rzeki martwo i bez przekonania toczą swoje zawiesiste wody, a czasem nawet jeszcze pokrywają się lodem; czekam na jesieni, kiedy po nurtach rozlewa się coraz większa i większa cisza.

Ale jest – zdarzyło się dzisiaj – idę nad Bug w nocy, a trafiłabym tam nawet bez latarki. Rozgłośną pieśń żab słychać z bardzo daleka; hałasują jak szalone w swojej witalnej orgii, księżyc świeci jasno, a powietrze jest ciepłe, że przemierza się je jak gęstą kaszę, cicho stawiając kroki.

Właściwie nawet nie trzeba by było starać się być cicho: o tej porze, na wiosnę, przyroda jest tak zajęta sobą, że to raczej homo sapiens jako intruz powinien czuć się spłoszony. Odgłosy nocnych ptaków, niecierpliwe tuptanie małych zwierzątek, szmer gałęzi, kiedy roztrąca je sarna lub dzik – i przede wszystkim żaby, tysiące żab, nie przestające skrzeczeć w szalonym amoku ani na chwilę. Zanoszą się własną żywotnością, niemal dławią tym szalonym conatusem; daleko temu zgiełkowi do jasnej, klarownej proporcji harmonicznego utworu – a jednak nawet najbardziej zatwardziały zwolennik platońskiej definicji piękna musiałby przyznać, że ta kakofonia ponad wszelką wątpliwość jest czystym pięknem.

Czy dlatego, że szalony, nieumotywowany pęd ku samej witalności jest tylko pozornie bezcelowy, czy raczej dlatego, że piękno wcale nie zakłada proporcji, harmonii ani celowości? Odpowiedź mogłaby tkwić jedynie w symfonii żabiego skrzeku, ale nie sposób było się tego wieczoru jej dopatrzeć.

Jest taki gatunek płaza wodnego, który śpiewa spod powierzchni. „Śpiew” jest przy tym bardzo adekwatnym określeniem. To nie pospolite, żabie kumkanie, ale subtelny, przeciągły dźwięk, przypominający nieco dmuchanie w butelkę lub fletnię – aż trudno uwierzyć, że tego rodzaju słodką pieśń intonuje śliski płaz. Niezwykłą cechą tego śpiewu jest jego akustyka – nasłuchując go sponad powierzchni wody, nie sposób wychwycić źródła. Wydaje się dochodzić z drugiej strony stawu, lecz kiedy słuchacz, chcąc poznać autora tej ekstatycznej kantaty, niecierpliwie spieszy na drugą stronę, dźwięk zdaje się stopniowo zmieniać  lokalizację i dochodzi jak gdyby z miejsca, w którym jeszcze przed chwilą sam się znajdował. Można by tak błądzić, coraz bardziej zdezorientowanym w poszukiwaniu śpiewających stworzeń, ale one pozostaną nieuchwytne.

Jest w tym coś głęboko niepokojącego.  Zdaje się, że to właśnie się dzieje za każdym razem, kiedy człowiek zbliży się na wyciągnięcie ręki do Tego – Co – Poza, Tego – Co – Inne. Oto jakiś słodki dźwięk, zniewalający zapach, bezkresna przestrzeń woła: „Chodź!”, po czym znów się oddala, jak mityczna nimfa leśna, nęcąca obietnicami bez pokrycia.

Żeby odnaleźć śpiewające stworzenia, można zrobić tylko jedno – zanurzyć się w wodach rzeki, aż na samo dno, i tam zostać. Oczywiście nikt tego nie robi. Tak samo nikt nie kładzie się w polu, wdychając słodki zapach łubianu – mądrość ludowa przestrzega, że kto zaśnie w łubianach, ten już się nie obudzi.

Nie znam się na umieraniu. Właściwie nikt się nie zna – nie ma nikogo, kto by to zrobił, a potem powrócił, żeby wygłaszać na ten temat prelekcje (nie chce mi się wierzyć w pouczające historyjki o dzieciach pastorów, które „na chwilę umarły” i widziały niebo lub czyjeś impresje o tym, jak nieokreślona Świetlista Istota emanująca pogodą ducha kazała mu wrócić na ziemię, by „uczynił jeszcze więcej dobra” lub „zmienił się na lepsze”). Na umieraniu nie do końca znają się nawet konający – co innego konać, co innego zaś umrzeć, tak wielki jest radykalizm tego ostatecznego przejścia. Sądzę jednak (wierzę..?), że w tym niezwykłym momencie wszystko, co nęciło tęsknotami transcendentnymi, stanie przed nami w swojej klarowności. Ta niezwykła woń, która kazała przymykać powieki i iść gdzieś (ale gdzie..?), a wysokie trawy muskały nagie łydki; ten melancholijny śpiew, który oddalał się za każdą próbą zbliżenia się doń – może to właśnie wprawki, wprawki w umieraniu; ćwiczenie, które pozwoli pokonać ludzki strach i pociągnie tym przeuroczo straszliwym, ponadludzkim pięknem w rejony, w których przebywa To – Co – Poza; To – Co – Inne.

W tym miejscu, w którym właśnie stoję, po kolana w mokrych od wieczornej rosy trawach, otwiera się wyrwa ku głębokiej, dziko meandrującej rzece Bug. Jest rzeką graniczną – mistrz Wańkowicz użył kiedyś określenia „granica nieuchronna jak śmierć”. I faktycznie – tutaj „za rzeką” nie oznacza po prostu „za rzeką”, i nie ma tu żadnych mostów. Za wodą rozciąga się dziki kraj, utracone ziemie. Zielona, niewiadoma Ukraina.

I w tym właśnie miejscu rok wcześniej usłyszałam potężne poruszenie w gęstym lesie, porastającym przeciwny brzeg rzeki. Spoza drzew wyszedł ogromny jeleń z majestatycznym porożem,  oczy miał ciemne i głębokie jak dwa intensywne, herbaciane bursztyny, a głowę jak wyrzeźbioną w alabastrze – bez żadnej skazy. Patrzyliśmy na siebie chwilę – zapomniałam oddychać – aż w końcu drgnął, pięknie jęknął i zniknął w obcym, zagranicznym lesie. Chwilę po tym, gdy zniknął, coś zakłuło mnie rozdzierająco i boleśnie, a było to coś, co mylnie identyfikuje się z mięsnym obiektem pompującym krew, w rzeczywistości jest bowiem rodzajem subtelnej intuicji, wiążącej wolę z intelektem, spajającej ducha i ciało, najczystszą przypadłością jaźni.

Naprawdę niewiele mam wspólnego z mistykami, chyba tylko tego jelenia. Takiego samego (a może nawet tego samego) widział Jan od Krzyża, i pisał potem o nim w „Pieśni duchowej”, opisując koleje przeżyć własnej duszy:


 „Gdzie się ukryłeś,
Umiłowany, i mnieś wśród jęków zostawił?
Uciekłeś jak jeleń,
Gdyś mnie wpierw zranił,
Biegłam za Tobą z płaczem, a Tyś się oddalił.”

 

To też była wprawka, bardzo dobre ćwiczenie. Ale dziś jeszcze, w ostatnią noc kwietnia dwa tysiące osiemnastego roku, zapisał mi się w pamięci jeszcze jeden obraz.

Ciemno, Bug jest czarny, burzysko – srebrne, mgła – biała. Żaby głośno, księżyc złoto. Jest na starorzeczu niewielkie bajorko, nad nim niskie drzewo. Bajorko dymi jak kadź, biała para tworzy fantasmagoryczną zasłonę ponad stojąca, ciepła wodą. Niskie drzewko, obsypane kwiatami, pochyla się nad sadzawką i nurza w mlecznym kadzidle.

Ten zakątek wygląda jak stworzony przed chwilą, gałązka, która wyszła spod palca Stworzyciela, jeszcze się kołysze. Jednocześnie (tak! Właśnie jednocześnie!) jest to sceneria najbardziej starożytna i czcigodna, jaką oglądały moje oczy – drzewo zdaje się garbić ze starości, mgła jak białe włosy śpiącego w bezczasie starca. Nieskończenie nowe i nieskończenie stare.

Zaraz za nimi – granica. Rozgłośny skrzek żab. Plusk pełnych życia wód w Bugu. Błyszczący krzyż na białej bryle kościoła, który tkwi na schodzącej w rzekę, rozległej skarpie, tu, na Wołyniu Zachodnim.

 

Agnieszka Sztajer

 

 

Kategoria: Agnieszka Sztajer, Kultura, Prawa strona świata, Publicystyka, Reportaż, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *