banner ad

Sztajer: Sen dziedzica Rulikowskiego

| 31 grudnia 2016 | 0 Komentarzy

10314588_10204681318815822_1029520440920698792_nŹle spał tej nocy stary Rulikowski. Nigdy nie dawał mu dobrego snu pełen księżyc – ta pyzata twarz, ni to starcza, ni to dziecięca, świetlista i toporna, co to mąciła w głowach wariatom i powodowała niespokojne rżenie koni po stajniach i poruszenie wśród nadrzecznych ptaków, gorączkujących się w nadbużnych łozach. Wszystko szeptało, chrząkało, kręciło się i kwiliło; z czworaków tylko dobiegała martwa cisza, wszystkich zmorzył twardy sen.

Rulikowski wstał i popatrzył w okno. Na Bugu pluskało, nurtem sunęły gałęzie, tu i ówdzie kręcąc się jak w kociołkach, natrafiwszy widocznie na wir, których w nurtach szerokiej rzeki było pełno. Krzyknęła czapla; odpowiedział jej bąk – klangor żurawia zagłuszył jedno i drugie; przeciągłe, nieco przypominające dziecięce zawodzenie dźwięki wzbiły się nad taflę wody. Ryby wyskakiwały ponad rzekę. Coś niewyraźnego, jakby wiejski zaśpiew dziewczęcych głosów, niósł się z drugiego brzegu. Rulikowski zasępił się – czy podobna spać w takich warunkach? W głowie mu szumiało, w gardle czuł suchość. Już miał zwrócić się w stronę dzbana ze świeżą wodą, gdy naraz po drugiej stronie rzeki coś błysnęło i z tego blasku wychynęła wysoka postać. „Wszelki duch Pana Boga chwali!” – wyszeptał pobladły Rulikowski, czyniąc znak krzyża; już to jednak zorientował się, że to wędkarz błysnął srebrnym wędzidełkiem. „Psubraty” – pomyślał nachmurzony” – „dam ja im łowić pod samymi pańskimi oknami. Mają rzeczułkę, Uherkę, rybna i zasobna – lepsze im to, urągać pańskim zakazom”. Postanowiwszy rozprawić się nazajutrz z chłopską samowolą, zasunął sutą, purpurową kotarę i położył się do snu. Wciąż jednak kręcił się z boku na bok i stękał, szum w głowie nie ustawał. Szumiało jak trawy na parkowej polanie; jak wysokie zboża w polu, a światło księżyca było jasne niemal jak światło dnia. Wdzierało się pod półprzymknięte powieki, i męczyło, męczyło, świecąc jak dziś w południe, kiedy stary Rulikowski rozmawiał ze stajennym, Kosicą, stojąc kole zagród końskich, bacząc na stajenne obrządki.

Ujrzał jak żywą twarz Kosicy: czarne niczym węgle oczy, rozczochrane wąsy, rumiane od gorzały, pomarszczone policzki i odstające uszy. Kosica mówił coś, ruszał ustami; Rulikowski w tym nie to śnie, ni jawie, wytężył słuch, i jakby przybliżając się do obrazu i dźwięku posłyszał nagle słowa i ujrzał całą postać swojego stajennego – lecz cóż to: był to Kosica, ale jakby nie Kosica! Twarz ta sama, ale zamiast bezzębnych warg ukazywała dwa rzędy zdrowych zębów, wąsy śmiesznie a cudacznie przycięte, fidrygaśna koszula z wzorem w kratę, a gacie – zielony kombinezon, z kieszeniami w kolorze, którego stary Rulikowski nigdy nie widział – jakby maki przekwitły albo zachodzące słońce chowało się za rzeką, do tego barwa ta świeciła, skrząc się dziwnie. Olaboga! – stali nad Bugiem, w trawach po kolana, ale ani śladu stajni, ani dworu, ni śladu folwarcznych zabudowań.

Straszliwa trwoga przejęła starego Rulikowskiego i już chciał się żegnać i zmawiać pacierz, kiedy uczuł od Kosicy zapach gorzały. Odetchnął, bo to jedno wydało mu się znajome.

            – Mówcie, Kosica – zagadnął wiec ostrożnie –co to ma znaczyć?

            – To mówię panu dziedzicowi – wybełkotał Kosica – że mnie praprapradziad kazał pana po naszych Świerżach oprowadzić, wszystko pokazać, pochwalić się. Pan myśli, że ja pijany, ale ja z tym pradziaduniem rozmawiałem jak z panem teraz – Kosica czknął i zatoczył się delikatnie, ale, jak zawsze, odzyskał fason. Niemniej, stary Rulikowski pomyślał, że ktoś taki nie może pracować w głównej stajni i trzeba będzie go zdegradować do zajmowania się świniami i krowami. Gadał z pradziadkiem, taką figę! Każdy wie, że pradziadek Kosicy dawno w ziemi, zapił się zresztą ponoć, bo do butelki lubił zaglądać akuratnie tak, jak prawnuczek.

            – Łżecie – zaczął stanowczo, ale przypomniał sobie, że nie stoi na swojej ziemi; że są w Świerżach, ale jakby nie w Świerżach. Bug wyglądał tak samo, jakby patrzyło się na niego z okna, ale musieli być gdzie indziej, bo drzewa, mimo, że przypominały odrobinę park dworski, były większe i pokrzywione, wszystko zapuszczone i dzikie, a pałacu – ani śladu.

            – Chodź pan – rzucił Kosica i pociągnął Rulikowskiego za rękaw. Ten zrazu musiał się powstrzymać, by nie spoliczkować chama; jednak cała tajemniczość sytuacji mówiła mu, że w tych nieznanych warunkach był zdany na tego Kosicę – nie Kosicę, powściągnął się więc i ruszył za nim. Weszli w aleję parkową. Dało się dostrzec szpaler grabów, gromady egzotycznych krzewów i aleję dębową; wszędzie jednak poszycie było zarośnięte, alejki wytyczone niedbale; samo sobie wszystko zostawione jak w chłopskim lesie.

            – Nie daj Boże mieć takie długi lubo takich ogrodników – zamruczał Rulikowski, czując się coraz bardziej nieswojo.

            – Hę? Ogrodników? – roześmiał się gromko Kosica. – Panie, ogrodnika to tu od lat nie było. Najpierw miały dać pieniądze z unii, miało być poprawiane i park robiony, ale potem przyjechały jakieś biznesmeny spod Lublina, parę tablic postawiły i wszystko. Czasem tu pokazy robią, scenę stawiają,  ludzi się zjeżdża … Nie powiem, wcześniej tyle ludzi do naszych Świerz nie zjeżdżało, park się podoba widocznie …

Rulikowskiemu kręciło się w głowie. Nic nie rozumiał, do tego dziwnego Kosicy można było gadać jak dziad do obrazu – a ten swoje. Bredził coś jeszcze bez zrozumienia, a to o sołtysie, a to o panu prezydencie, a to, że „pan dziedzic pewnie zechce zobaczyć nowy sklep we wsi, kto by pomyślał, że Klepkom tak dobrze się biznes uda.

            – Cichaj, Kosica – warknął Rulikowski, bo mierziło go coraz bardziej i przerażało to osobliwe uczucie melancholii i dziwnego jakiegoś lęku, które narastało w miarę spaceru po tej szerokiej, zapomnianej przez Boga i ludzi alei. Przeszli ponad mostkiem, kropka w kropkę takim jak ten, który Rulikowski zamyślał zrobić na kanale nad ogrodem angielskim; mostek wyglądał całkiem akuratnie, gdyby nie to, że rozsypywał się i murszał ze starości; na ten widok dziedzic nabrał przekonania, że żadnych mostków stawiać nie będzie, każe tylko przekopać kanał deszczowy, żeby zabezpieczyć cenny krzew różanecznika, precjozum osobliwie dla jego małżonki uwielbiającej fikuśne, zamorskie rośliny, przed podtopieniem.

Pogrążony w niewesołych myślach, dostrzegł ją w ostatniej chwili. Stała niepozorna, bo o jedną trzecią niższa niż w czasach świetności, zapadnięta do środka, z oknami zabitymi drewnem; kruszejący mur porastał liszajem i mchem. Jego kordegarda, usytuowana przy bramie wjazdowej do jego parku; przy bramie, której nie było, nie było ani śladu; park stał odsłonięty i nagi, jak serce Rulikowskiego, który zachwiał się i złapał za pierś. Ręką wsparł się o wilgotny mur, brzydząc się w najwyższym stopniu swojej zhańbionej kordegardy, wokół której walały się plugawe odpadki.

Kosica obchodził go ze wszystkich stron, próbując spojrzeć w twarz, interesował się, czy nie umiera i czy nie „wezwać szpital”; kiedy zorientował się, że jedyne, co jest w stanie zrobić Rulikowski, to klęczeć tutaj, szlochając spazmatycznie, uznał, że trzeba mu dać trochę czasu. Odszedł na bok i zapalił papierosa.

            – Mówcie, Kosica – słabo, z twarzą zmęczoną i zszarzałą, przemówił Rulikowski do chama, co zdążył wypalić już dwa śmierdzące, przywiezione zza wschodniej granicy papierosy – mówcie, tylko prawdę jak na spowiedzi świętej: czy to długi, czy w karty który przegrał; czy Moskale, czy jakaś inna zaraza? Co się stało, że majątek stracony, że wszystko … – zaszlochał znów mimo woli, głos mu się załamał, a łzy jak groch na powrót potoczyły po policzkach – ..że wszystko poszło na zmarnowanie..? – Klatka piersiowa uniosła się parokrotnie w paroksyzmie łkania, Rulikowski zasłonił twarz dłonią. – Mówcie, co stało się?

Kosica patrzył zaciekawiony na płaczącego jak dziecko dziedzica, jakby studiował egzotyczny przypadek. Rzadko widywał tak wylewnie płaczących mężczyzn. Co prawda, szwagier ostatnio popłakał się, jak wyszło, że nie wygrał jedenastu milionów w kumulacji totolotka, ale odrobinę nabzdryngolony był; zresztą, pracowicie wypełniał blankieciki losów, to i miał prawo się popłakać. Ten tutaj … no cóż, kiedyś miał pałac, dwór, taki wielki park – to prawie jak wygrać w totolotka. Może i miał powody, może miał …

Kosica wzruszył ramionami.

            – Długi to nie wiem, może i były. Ale wiesz pan, jak to jest: najpierw Ruscy, potem Niemcy, potem znowu Ruscy … wszystko nakradli, zgrabili .. to i jak ma być dobrze? Niektórzy mówią, że i unia złodzieje, ale ja tam nie wiem … Drogę nową zrobiły, kosze na śmieci postawiły … A inne jeszcze mówią, że jakby nie Żydzi, to by się żyło … A! Prawda, pradziadunio mówił, żebym Mośków panu pokazał, że pewnie pan będzie ciekawy …

Ruscy, Niemcy – ni w ząb nie mógł Rulikowski wyrozumieć Kosicy, ale tyle zrozumiał, że to z powodu wilków ze wschodu i z zachodu pałac i ogród poszły w rozsypkę. Mośki? Rulikowski zacisnął zęby. Z tego, co mówił Kosica, można się było domyślić, że dwory i państwa padały, a Żyd – jak to Żyd – spekulował. Dziedzic wyobrażał sobie, że prawnuk koniuszego pokaże mu zaraz pałac, jaki prawnuk szmaciarza, karczmarza czy lichwiarza świerżańskiego wybudował na krzywdzie i upadku Rulikowskich. Psiekrwie, te umieją się z każdym dogadać, z Ruskim, Niemcem …

Powietrze było drżące i gęste od zapachu kwiatów; pszczoły i trzmiele stały nad chwastami, które pleniły się dziko w tym miejscu pełnym odpadów, piachu i plączących się nad lichym gruntem kwietnych pasożytów. Byli na Piaskach; Rulikowski pamiętał, że był tutaj cmentarz żydowski. Ale cóż to? – zamiast rozrosnąć się i napęcznieć macewami, cmentarz zniknął. Po chwili intensywnego wpatrywania się w śmietnisko osiadłe na nieużytkach za wsią, Rulikowski wypatrzył kilka pokrytych mchem, skruszonych nagrobków, porozrzucanych po piaskowych wzniesieniach. Przypadł do jednego z nich; do kogo należał? A tamten, jeszcze o połowę mniejszy, strzaskany, wciśnięty między gnijące resztki?

Podniósł pytający wzrok na Kosicę.

            – Tyle zostało po Mośkach.

            – Jakże to? – spytał, nie rozumiejąc. Majątki powstawały i upadały, najeźdźca przychodził i odchodził, ale oni – w czarnych chałatach, wiecznie tułający się po drogach Rzeczpospolitej, arendujący w karczmach i skupujący szmaty; robiący wielomilionowe interesa i handlujący płótnami – oni trwali.

            – Niemcy wszystkich … – Kosica uniósł dłoń do skroni, imitując wystrzał z pistoletu.

            – Co?

            – Ano, wszyscy do piachu, do gazu, albo z dymem poszli. Ani jeden się nie został.

Rulikowski już tam, przy kordegardzie, wypłakał cały żal; uczuł, że nie ma po co żyć. Teraz dopadło go odrętwienie, wzrok się zeszklił – patrzył na resztki macew, walające się w śmieciach, ale widział swojego dostawcę materiałów, Arona Zimmermana, w czarnym chałacie i z długą brodą, jak odchodzi ścieżką między wierzbami; comiesięczny widok, który oznaczał, że świat się kręci, słońce będzie wschodzić i zachodzić, a brodaty Pan Bóg nad wszystkim ma swoje sprawiedliwe baczenie.

Nie było dworu, lecz był kościół. Zmienił się chyba najmniej, najmniej z tego wszystkiego, i Rulikowski wolałby, żeby Kosica go tu nie prowadził; wolałby już położyć się i umrzeć. Ten widok – kaplica pod czerwoną dachówką, obramowana biało – czerwonym murem, z wysoką wieżą i gotyckimi oknami, ze spadzistym dachem i potężnymi drewnianymi drzwiami, zasuniętymi teraz na sztabę – ten widok był najgorszy, jak oderwanie strupa od rany, żeby znowu buchnęła krew. Patrzył tak i patrzył, miął czapkę w dłoniach. W końcu splunął sążniście i powiedział do Kosicy:

            – Skoro tak się rzecz ma teraz, to już chyba nigdy Polski i dla nas w tej Polsce miejsca nie będzie.

Kosica spojrzał na niego jak na wariata.

            – Panie, toż tu jest Polska, od kiedy pamiętam. Nie wiem, z którego roku pan tu przychodzisz od pradziadunia, ale jakżem się urodził w pięćdziesiątym czwartym, to tu już Polska była i nic mi nie wiadomo, żeby miało być zara inaczej.

            – Polska … – szepnął Rulikowski. A więc chodząc po ruinach swojego majątku, po ziemi spostoszałej od Rulikowskich, Olędzkich i Orsettich, po ziemi pozbawionej Żydów, chodził po ziemi polskiej. W całym życiu, w którym karmiono go marzeniami o Zmartwychwstałej, Wielkiej, Najjaśniejszej Rzeczpospolitej, sycono opowieściami o bohaterach i świetlistej przyszłości w oswobodzonym kraju, nie wyobrażał sobie, że najgorsze chwile będą te, w których stanie na ziemi nie carskiej, ale w przyszłej, wyzwolonej spod zaboru Polsce.

            – Polska! – warknął gniewnie i z głębi rozgoryczenia splunął raz jeszcze na tę ziemię pełną hańby i rujnacji. Popatrzył na kościół – prawie wszystko było, jak za jego dni, ale herb Rulikowskich – Korab, umiejscowiony nad drzwiami, był pociągnięty, jak i cała ściana kościoła, białym wapnem. Ten, kto przejął majątek, kto go odbił i doprowadził do rujnacji, nie chciał się przyznać do swojego nazwiska, mimo, że tablica heraldyczna była doskonałe widoczna – tyle, że pusta.

            – Powiedzcie mi, Kosica, jedno tylko – Rulikowski uważnie zlustrował przewodnika, który nudząc się wyraźnie, niedbale oparł się o mur kościelny i przeżuwał źdźbło trawy – jakie jest nazwisko i jaki herb tego zwycięzcy, który teraz ma to, co Rulikowscy tyle lat własną krwią karmili? Gdzie jego herb, gdzie znak jego roku? Wstyd im, łotrom? Co stało się, Kosica, że nowy pan na Świerżach nie pisze się swoim znakiem?

Kosica przeżuł trawę, wypluł ją, wyciągnął z kieszeni papierosa i spojrzał na Rulikowskiego.

            – To pan dziedzic nie wie – ni to spytał, ni stwierdził – że nie ma panów ani chamów, hę? Że teraz herbów nie potrzeba, bo każdy jest szlachta – i hardo patrzył mu prosto w twarz.

 

* * *

            – Serce – stwierdził lekarz Osowski, zamykając staremu dziedzicowi oczy. Któraś z pań zaniosła się szlochem, ktoś pobiegł po gromnicę. Wysokie drzewa szumiały, folwark budził się do życia; otwierano stajnie, i pijany Jakub Kosica wytoczył się na światło dzienne, klnąc, na czym świat stoi. Głowa mu pękała, a białka miał przekrwione. Nie wiedział, że nagła śmierć dziedzica Rulikowskiego uratowała go od utraty posady. Że gdyby stary nie umarł, upiłby się w nędzy i przepadł; tak zaś przeegzystuje na swoim stanowisku, spłodzi pięcioro dzieci,  a rodzina Kosiców będzie jedyną, która przez kolejne trzysta lat będzie siedzieć w Świerżach, bez utraty ciągłości – chociaż ani będzie się tym szczycić, ani nawet o tym wiedzieć.

 

Agnieszka Sztajer

Kategoria: Agnieszka Sztajer, Kultura, Publicystyka, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *