banner ad

Sztajer: Piękno, które wywołuje mdłości

| 22 października 2018 | 0 Komentarzy

   „Piękne jest to, co oglądane, budzi upodobanie” – najprostsza i najgenialniejsza, chociaż robocza definicja piękna, przez swoją zwięzłość nie dozwalająca na razie na wchodzenie w debaty o kanonach, względności, proporcjach i tym wszystkim, nad czym można się jeszcze zastanawiać, jeśli chce się zakreślić pojęciami granice tego, co piękne. Autorem jest, oczywiście, święty Tomasz.

  Nie zamierzam w tym miejscu brać udziału w dyskusji o pięknie (choć jest owa dyskusja z całą pewnością potrzebna i interesująca). Zamierzam opisać kilka sytuacji, w których piękno nieproszone przyszło do mnie i zacisnęło mi ręce na gardle w zdumiewający sposób, nie pytając o nic. Bezpośredniość i gwałtowność tych doznań nie zostawiła czasu na moje ulubione intelektualizowanie, co z kolei stanowi szansę, że refleksje, jakim mogę poddać te doświadczenia, nie będą zanieczyszczone moimi dziwacznymi pomysłami – będę badać materiał czysty i autentyczny.

   Sytuacja pierwsza: stoję nad rzeką, rzeką graniczną. Granice zawsze mają w sobie coś niewysłowionego. Do granicy jest Swoje, za granicą jest Inne. Granica jest jak śmierć. Rzeka graniczna – zwłaszcza, gdy jest jak ta właśnie, kręta, dzika, z podstępnym dnem i pełna wirów – jest granicą „razy dwa”, nawet jeśli ma głębokość przeciętną, przez swoją nieprzekraczalność wydaje się głęboka jak przepaść; nawet, jeśli nie jest szeroka, wydaje się wielka. Za tą granicą kiedyś była Polska – teraz, nie wiem, co jest. Jest gęsty las, bardzo dziki, poskręcane konary drzew sczepiają się jedno o drugie, nadbrzeżne łozy wybujałe i nieprzycinane strzelają w niebo. Na tamtym brzegu nie ma łąki, nikt nie łowi ryb. Jest dziko, jak na Czarnym Lądzie, jak w nietkniętym ludzką stopą równikowym lesie. Tam była przed wojną wioska, ale mieszkańców zabito, jeśli tylko nie udało im się przeprawić przez tę rzekę. Za plecami słońce rozżarza jeszcze niebo ostatkami czerwieni. Coś zaszeleściło – podnoszę wzrok i z przeciwnego, tego niewiadomego brzegu czuję na sobie oczy – duże, ciemne, wilgotne. Nad oczami poświata białego poroża. Duży jeleń patrzy na mnie, zastygł na chwilę w bezruchu, ale cały jest napięty, każdy mięsień gotowy do rozprężenia się w ucieczce. Za nim – okazała łania, tak samo jak on czujna i cała złożona z gotowości do biegu. Mrugam oczyma, coś we mnie topnieje pod tym podwójnym spojrzeniem z zupełnie innej krainy; z miejsca, w którym nigdy nie postawię stopy. Stoimy tak przez parę chwil, a potem zwierzęta zrywają się do biegu, znikają tak nagle, jak się pojawiły. W tej samej chwili coś nieznośnie kąsa serce, tak, jakby to zwierzę o głębokim spojrzeniu było z nim złączone niewidzialną nitką. Jest złączone do dziś, bo za każdym razem, kiedy pomyślę o pięknym jeleniu w niedosiężnym miejscu, gwałtownie szarpie. Piękno tak przeszywające, że aż boli. Boli, bo do czegoś wzywa, prowadzi w jakieś miejsce. I nie można w to miejsce pójść, nie da się pogonić za jeleniem. Jeszcze nie teraz. Nie, dopóki nie przyjdzie czas. Bo granica, za którą zniknął jeleń, jest (tak napisał Wańkowicz) „nieuchronna jak śmierć”.

   I chociaż było to zdarzenie zupełnie niespodziewane, w jakimś sensie od okolic mojej ukochanej rzeki granicznej zawsze oczekuję tego, co najlepsze. Nigdy jednak nie spodziewam się niczego dobrego po Pomorzu (bo czy może być co dobrego z Pomorza?), stąd też i moje kolejne zaskoczenie pięknem było – nie do przewidzenia.  Jadę rowerem, byle szybciej, byle zdążyć do Fromborka przed zmrokiem, byle zdążyć przed rozładowaniem baterii w telefonie,  którym taki nieuk kartograficzny jak ja ma klarowną i idiotoodporną nawigację. Jadę z pustym żołądkiem (taką mam bowiem zabawną cechę, że jak jadę, to tracę apetyt, tak jakby łykanie kilometrów całkiem dosłownie zastępowało mi zwykłe żywienie), z wysiłkiem (bardzo pofałdowany teren, jak to na Pomorzu), niebo ma barwę wyblakłego błękitu. Nagle, na kolejnym wzgórzu – niebo staje się nagle dwupoziomowe, nad trawą wykwita krystaliczna, połyskująca niwa, która rozlewa się na cały widnokrąg. Przypomina rozbłyszczaną chmurę, dziwnie świeci, i – czy to możliwe? – szumi z daleka. Jakaś strzelista wieża białego kościółka wyciąga się w górę na tle tej osobliwości. Przecież to morze! – i ta nagła myśl i świadomość tego, że ażurowy, opalizujący bezkres za wzgórzem jest wielką wodą, sprawiają dwie rzeczy. Po pierwsze myślę: „Boże, jakie to piękne, czy ja widziałam w życiu coś piękniejszego?” (wiem, że tak, ale w chwilach bezpośredniej konfrontacji jest jak przy zakochaniu; uważa się, że to jest właśnie to, i koniec), po drugie zaś – i jest to równoczesne i powiązane ze sobą, jestem tego pewna – czuję mdłości. Mówiąc zupełnie wprost, z tego piękna chce mi się rzygać. Tak właśnie! Jakkolwiek by to nie brzmiało. A przecież da się to doskonale wyjaśnić – ludzie często opowiadają o podobnych reakcjach, kiedy doświadczają silnego strachu. Dojmujące uczucie piękna jest czymś równie przemożnym, nagłym i szokującym dla organizmu jak strach. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Odczucie po chwili mija, a władze poznawcze radzą sobie z przedstawieniem krajobrazu jako tego, czym jest, zdecydowawszy się na to ostatecznie, co jest chmura, co niebem, a co morzem.

   Trzeci raz był w samolocie. Leciało mi się nad wielką jak świat Rosją, tą samą krainą, która z szorstkim chłodem Syberii przyjęła tysiące wysiedlonych ze swoich dworków polskich panów i ich rodzin, zesłanych rewolucjonistów i wszelkiej maści „wrogów ludu”; tą samą, przez którą podróżował mój prapradziad – carski policjant z Kraju Nadmorskiego, żeby dziwnym zrządzeniem losu dać początek polskiej linii Szaliłowów, i to tak polskiej, że już jego wnuk strzelał w lasach do Sowietów. Nad Syberią wstawało właśnie słońce, rozpalając kadzielnice wielkich jezior. To właśnie o świcie Bóg gra na wielkich organach Uralu, ale ja z perspektywy samolotu mogę to sobie jedynie wyobrażać. Na razie zaś przed moimi suchymi od niewyspania, piekącymi oczyma przesuwają się dziesiątki kilometrów ciemnozielonych lasów i rozległych wód. Nie ma niczego większego, myślę sobie, to się nigdy nie kończy. Syberia jest największa na świecie, jest wielka jak Bóg; w Syberii tysiąc razy zmieści się Wszechświat, ona go wciągnie i zamieni w kolejne, mniejsze laleczki w tej pociągniętej szorstkimi kolorami matrioszce. Ledwo zdążyłam tak pomyśleć, coś ścisnęło mnie w dołku, bo zobaczyłam coś jeszcze większego niż Syberia, mimo, że będącego częścią Syberii (te rzędy wielkości, te zależności część – całość załamały się tu, jak w alternatywnej fizyce, jakby naraz nałożyły się na siebie różne wymiary) – oto czarne brzegi Irtyszu. Irtysz, Irtysz – czuję, że palce u rąk drżą, ocieram nimi strużkę potu z czoła. „Irtysz” – mówię do siebie cicho, z nabożeństwem, jakby modlitwę. Czarny, wielki Irtysz. Samolot się porusza, a ja wciąż go widzę. Mam wrażenie, że nigdy go nie wyminiemy – jest zbyt wielki, żeby zostawić go za sobą. Czarniejszy niż noc, większy niż Wszechświat. Tak wielki, ze prawię weń nie wierzę, chociaż widzę go jeszcze; mija tyle czasu, a ja dalej go widzę. Czarny i piękny jak śmierć, gdy się jest gotowym.

 

   Bo w istocie, wrażenia, choć tak silne, wcale nie konstytuują doznań związanych z pięknem. Są tylko efektem ubocznym zwracającym naszą rozproszoną uwagę na coś, co jest tak dalekie od akcydentalnych dreszczy emocji, jak tylko się da. Piękno pociąga w sposób niemal fizyczny (jak gwałtowne szarpnięcie) i prawie wyrywa z ciała. Bo taka jest właśnie jego rola. Z pomocą zmysłów wyszarpnąć jestestwo obserwatora i wskazać na coś ponadzmysłowego; coś, co kłuje, uwiera i czeka. Żeby to oglądać, trzeba iść bardzo daleko i zostawić za sobą wiele rzeczy. Przede wszystkim strach. Żeby to oglądać, trzeba być gotowym, w każdej chwili życia. I kiedy rano nuci się „my się jeszcze obudzili…”, pamięć piękna pomaga podkreślić tę frazę lekkim, zdrowym , nie – straceńczym, ale na wskroś transcendentnym żalem.

 

Agnieszka Sztajer

Kategoria: Agnieszka Sztajer, Publicystyka, Reportaż, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *