banner ad

Sztajer: O potrzebie etyki cnót

| 26 lutego 2018 | 0 Komentarzy

Dobrze, aż za dobrze znamy tych zrzędzących ponuraków, których chór odzywa się nie tylko zza stołów na spotkaniach rodzinnych, kolejek w sklepach i ławeczek na skwerach osiedli dla emerytów, ale i ze szpalt wszelkiej maści prawicowych tygodników, z postów i tweetów owych starych (choć często tylko duchem) malkontentów, prawiących nam mądrości w tym mniej więcej duchu: „Kiedyś młodzież martwiła się o to, czy barykada wytrzyma …

Strzelano do Niemców, wyjeżdżano w bydlęcych wagonach na wschód… A dzisiaj to w głowach się poprzewracało od dobrobytu, brak wi – fi jest problemem, przeziębienie jest problemem … Za Niemca to problemem było, jak dom spłonął od bomb!”. Dodatkowo, jest to wypowiadane w takim tonie, jakby zakres zmartwień 20 – latków żyjących w latach 40. był ich własną zasługą moralną, a fakt, że żyjący w okresie pokoju współcześni zajmują się sprawami charakterystycznymi dla warunków, w jakich żyją, był godny potępienia; i jakby czasy, w których nie trzeba wznosić barykad i przemykać się ze zdobyczną na wrogu bronią po kanałach, były aberracją i godnym najwyższego oburzenia stanem, który trzeba odwrócić na rzecz owych prawdziwych czasów z prawdziwymi problemami.

Rzecz jasna, tak naprawdę nikt nie ma tego na myśli, a owe słowa są tylko produktem goryczy i zawyżonych standardów, zgodnie z którymi nieustannie wymaga się od innych romantycznego heroizmu. Przywołuję jednak ten sposób ekspresji, żeby pokazać pewną rzecz, która się za nim kryje. Otóż często w parze z takim rodzajem postrzegania świata idzie szereg przestróg: „Uczcie się strzelać, bo kto wie, czy nie będzie trzeba biegać z karabinem po lesie, wszak wasi dziadkowie i pradziadowie … etc”, bądź: „Nie grymaście przy jedzeniu, bo prababka na Syberii jadła przez całą zimę placki z kory brzozowej; a kto wie, czy znowu po nas nie przyjdą i nie zapakują do kibitek … etc”. Pewien starszy pan, weteran wojenny, dowiedział się ze zgrozą, że młodzież akademicka jeździ w ramach wymian studenckich do Niemiec. Napisał wówczas w liście do jednego z tygodników: „Bratajcie się z Niemcami! Tak! Poczekajcie tylko, a zobaczycie, że Niemcy znowu na nas napadną!”. Tak więc amalgamat złożony z pamięci historycznej, strachu i zgorzknienia formułuje pewną postawę oczekiwania na nieuchronną klęskę, do której należy się przygotować, rezygnując z wygód oferowanych nam przez świat współczesny i hartując się w oczekiwaniu na walkę, głód i poniżenie. Z uwagi na przywoływany powyżej kontekst, może to budzić co najwyżej uśmiech politowania.

Problem w tym, że nie sposób nie przyznać racji elementom takiej narracji. Po pierwsze,  faktycznie  nic nigdy nie wiadomo. „Koniec historii” jest oczywistym mitem, naiwnym złudzeniem. Jest wysokie prawdopodobieństwo, że stosunkowa sielanka, w jakiej świat euroatlantycki funkcjonuje od siedemdziesięciu z górą lat, będzie musiała zostać zakłócona jakąś klęską, kataklizmem czy wojną. Inną sprawą jest oczywiście to, że owa katastrofa nie byłaby prostym powtórzeniem przeszłości – ludzie zawsze wyobrażają sobie nową wojnę na wzór poprzedniej, i zawsze się mylą, dlatego tak zabawnie brzmią hasła o partyzantce w czasach chipów i dronów bądź o okupacji w czasach, kiedy jest to przedsięwzięcie zupełnie nierentowne.


Druga zaś rzecz, z jaką należy się zgodzić, słuchając przestróg owych stetryczałych pesymistów, to konieczność rozwijania w sobie pewnych sprawności, które pozwoliłyby przetrwać ewentualne ciężkie czasy. Warto nauczyć się obywać bez sygnału cyfrowego, warto umieć strzelać, stosować restrykcje w diecie, powstrzymać się czasem od tej czy owej przyjemności. Co więcej, warto być człowiekiem, który potrafi za pomocą własnej woli niejako przestawić się na tryb „ciężkich czasów” nie tylko w ciężkich czasach – innymi słowy, istnieje konieczność pracy nad rozwijaniem w sobie cnót.
           
Czym jest cnota? Według Arystotelesa – a dobrze jest mu zaufać w tej kwestii – cnota to stała dyspozycja, to pewnego rodzaju moralny nawyk do takiego kierowania swoim zachowaniem, aby reprezentowało pewną średnią miarę pomiędzy dwoma postawami skrajnymi, oznaczającymi wady. Cnota odwagi to wyćwiczona, niemal instynktowna umiejętność takiego działania, które jest równie odległe od tchórzostwa, co od niepotrzebnej brawury. Kanon cnót, którymi warto się kierować, jest ustalany – czy może raczej wypracowywany przez tradycję, jak chce na przykład Alasdair McIntyre (tu warto polecić jego najlepszą książkę w tej materii, Dziedzictwo cnoty) – wewnątrz danej kultury czy cywilizacji. Z pewnością jednak cnoty mają użytek tak indywidualny, jak i społeczny – dają nam obywateli, którzy czynią społeczeństwo lepszym i zdolnym do przetrwania – a zatem nie przez przypadek nawoływanie do kształcenia w sobie cnót jest postrzegane jako działanie zachowujące w dobrej kondycji dany naród czy inną wspólnotę społeczną.

Powróćmy na chwilę do piewców niebezpiecznego świata, wieszczących smutną powtórkę z przeszłości. Jak się rzekło, de facto nawołują oni do istotnie pożądanego działania. Problem w tym, że wskazują jego błędną motywację, przez co, po pierwsze, rozmijają się z istotą niezbędności osiągania cnót, po drugie – obniżają jego wiarygodność i narażają na śmieszność. Jeśli bowiem ktoś hartuje się tylko po to, żeby „w razie czego pójść do konspiracji”, to w wypadku, jeśli całe swoje życie przeżyje bezpiecznie jako pracownik korporacji, będziemy musieli uznać jego wysiłki za bezcelowe, a projekt, w który włożył niemało starań, za klęskę. Takie „przyczajenie” w oczekiwaniu na katastrofę to bycie mentalnym preppersem, gromadzącym stosy puszek i lekarstw w ziemiance na odludziu,  w przygotowaniu na katastrofę, która może nigdy nie nadejść. Po wtóre, cynik wzruszyłby ramionami, patrząc na kogoś, kto z zapałem chodzi na strzelnicę i na siłownię, żeby „w razie W ochronić rodzinę” lub ćwiczy się w sztuce dobrych wyborów, żeby „nie zostać nigdy ich kolaborantem”. Przecież, powiedziałby, współczesna wojna może przybrać formę atomowej apokalipsy; wyparowując w jednej sekundzie nie będzie się miało zbyt wielu okazji, żeby wykazać się sztuką celnego strzelania.

Mógłby ktoś powiedzieć, że nie potrzeba wcale wojny, żeby spotkać się z sytuacjami ekstremalnymi, wymagającymi posiadania cnoty. W istocie całe nasze życie składa się z serii zdarzeń, w obliczu których musimy podjąć jakąś decyzję, a decyzja ta będzie miała wpływ na innych i na nas samych. Cnota jest niezbędna w życiu indywidualnym i społecznym, bo wciąż dochodzi w nim do sytuacji, które zmuszają nas do wykazania się hartem ducha. Tak, życie bywa zaskakujące i bezlitosne, i nie potrzeba do tego wojny atomowej. Choroba, śmierć, zdrada, utrata pracy – wszystko to jest w stanie złamać kogoś, kto jest zupełnie do tego nieprzygotowany – czyli, z interesującego nas punktu widzenia, niewyposażony w cnoty, które pomogą mu poradzić sobie z moralną trudnością zawartą w tych dramatach.

Takie stanowisko jest już bardzo bliskie prawdy. Wciąż jednak pobrzmiewają w nim niebezpieczne echa nieświadomego traktowania cnoty jako narzędzia – puklerza, który na stoicką modłę będzie nas osłaniać przed goryczą rozczarowań i klęsk. I nie chodzi tu o to, że należy protestować przeciwko przedmiotowemu potraktowaniu świętej arete – jeśli w istocie byłaby tylko narzędziem, tak właśnie należałoby z nią czynić.

Rzecz w tym, że nawet, jeśli przyjemy, że jest tylko środkiem do osiągnięcia pewnych celów, jest to środek innego rodzaju niż te przywołane powyżej. Przeciw bowiem temu, co powyżej, znów można byłoby przywołać sceptyka, który pokazałby, że być może łatwiejsze niż zabezpieczanie się cnotą przed ciemnymi stronami ludzkiej egzystencji byłoby bezwzględne dążenie do tego, by przykre sytuacje nigdy się nam nie przydarzały, choćby i po trupach. Znalezienie się w miejscu cynicznej, okrutnej osoby, która nie kieruje się żadną moralnością, ale koniec końców zawsze osiąga to, czego chce, byłoby rozwiązaniem problemu – przynajmniej równorzędnym do obrania żmudnej drogi kształtowania cnót. Takie stanowisko należałoby konsekwentnie przyjąć, widząc w cnotach tylko rolę narzędną.

A jednak budzi to zrozumiały sprzeciw. I sprzeciw ten odsłania i pomaga zrozumieć prawdziwy sens praktykowania cnót – cnoty warto i należy praktykować nawet wówczas, gdybyśmy wiedzieli, że nasze życie upłynie spokojnie i szczęśliwie, nawet gdyby wszelkie nieszczęście miały nas omijać aż do dnia spokojnego odejścia.

Ale to właśnie fakt, że człowiek musi odejść, pokazuje, kim w istocie jesteśmy. Jesteśmy ludźmi, czyli bytami obdarzonymi wolnością, ale też i skażonymi śmiertelnością. Jesteśmy kruchymi wędrowcami, przed którymi rozpościera się perspektywa eschatologiczna. Każda teista musi przyznać, że niezależnie od tego, jak szczęśliwie bądź nie ułożyło mu się ziemskie życie, będzie musiał je przenicować i pokazać, jak wyglądało od podszewki – czy było podbite asekuranctwem i wypranym z moralności pragmatyzmem, czy zdobne cnotami, które uczynią z niego obywatela raju.

I dlatego właśnie, z powodu wiary w perspektywę eschatologiczną tak człowieka, jak i całego stworzenia, wierzę w palącą konieczność propagowania etyki cnót.

 

Agnieszka Sztajer

 

Kategoria: Agnieszka Sztajer, Myśl, Publicystyka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *