banner ad

Sztajer: Krynki (reportaż z Kresów)

| 26 września 2017 | 0 Komentarzy

Dla człowieka chronicznie zapracowanego i nieustannie zajętego, dniem i nocą wykonującego jakąś  – pasjonująca, a jakże, ale zawsze –  pracę, jednym z największych luksusów i zakazanych przyjemności jest sen.

Najlepiej w dzień. Jest to nieledwie synonim kawioru prosto z Moskwy; towar nabyty w chwili pragnienia życia ponad stan. Pokątny sen na wygodnej poduszce, przebudzanie się i uświadamianie sobie w półjawie, że można jeszcze – i znów zapadanie w tę słodką drzemkę, z odgłosami zza okna dochodzącymi jak zza mgły, przechodzącymi płynnie w śniącą się muzykę. A potem znowu – przebudzenie i drzemka, i jeszcze raz, i jeszcze. Oto jest właśnie najbardziej pożądany narkotyk pracoholika, ultymatywna rozkosz.

Kiedy jestem w Krynkach, nostalgicznym, kresowym miasteczku, przycupniętym na samej polsko – białoruskiej granicy, czuję się jakbym nieustannie brodziła w najlepszym, wysokogatunkowym śnie. Krynecka rzeczywistość, przepływająca cichymi ulicami, miękko opadająca na banie cerkwi, wieże neogotyckiego kościoła i płasko sklepiony dach synagogi, jawi mi się nie jako całość, ale właśnie w stopklatkach, pachnących bujnymi ogródkami, węglem drzewnym i mgłą. Przyjeżdżam na dzień, dwa – snuję się po okolicy niespiesznie, chłonąc te momenty, delikatnie drążące skałę mojej pracoholicznej czaszki – i nie ma rady, muszę zostać jeszcze, bo za mało było starego parku de Virionów, za mało miętowych cmentarzy i poskręcanych sadów, i trzeba odwlec swój wyjazd – bo przecież życie potrafi być takie krótkie, bo nigdy nic nie wiadomo, a Krynki pachną, kołyszą spokojem i zaściankową swojskością. Więc opłacam kolejną noc, i zadeptuję bujną zieleń kirkutu, gapię się na fundamenty ogromnej synagogi kaukaskiej, wystające z chodnika, zastanawiając się – czy gdyby tak energicznie pociągnąć, nie wylazłaby spod ziemi cała synagoga, tkwiąca tam, w odwróconym świecie, w którym złe się nie wydarzyło, z drzwiami i oknami, z dachem i tańczącymi w środku na Simchat Tora chasydami?

Pierwszy obrazek – stopklatka: mleczna mgła rozlewająca się na zielonych polach wokół miasteczka. Wszystko jest tu kieszonkowe, więc i te nieużytkowe łąki, ogrodzone drutem, da się ogarnąć jednym spojrzeniem. Powietrze jest miękkie, mineralne. Krynki to miejscowość zdrojowa, butelkują tu doskonałą wodę. Może stąd właśnie bierze się owo wrażenie łagodności, miękkości; każdy oddech jest jak krok ku rekonwalescencji. Na łagodnym wzgórku krowy zostawione na noc, wszystkie uśpione, leżące. Stawiam kroki bardzo delikatnie, zagryzając wargi – czy uda mi się ich nie wystraszyć? W głowie mam czechowiczowską frazę o nozdrzach, które wietrzą krwawy udój; o niespokojnych krowach, antycypujących apokalipsę i bardzo, z odrobinę obsesyjną pasją staram się nie niepokoić tych ciepłych, wrażliwych stworzeń o głębokich oczach i gołębich sercach. Kilka z nich poruszyło się niespokojnie. (Obcy – ucieczka – pożar – nóż –  rzeź? Jak „czują” krowy, kiedy wiedzą już, że ciężarówka zabiera je do krowiej katowni? Czy tak jak ludzie, instynktownie?  Czy „myślą” o tym wcześniej, zanim jeszcze poczują dreszcz strachu?) Udało się. Śpią dalej spokojnie.

W Krynkach nie ma brzydkich miejsc. Jest biednie, bo biednie; ale nawet opuszczone domy zarastają szybko dziką gęstwą krzaków i maciejka podchodzi im do pustych oczodołów okien, do zamkniętych ostatecznie drzwi. Nieczynne studnie milczą kołyszącą głębią; bezpańskie jabłonki hojnie szafują papierówkami o smaku międzywojnia, zrzucając swój bizantyjsko rozpleniony owoc na wąskie uliczki. A więc nawet te, półzagospodarowane i niezagospodarowane miejsce, niszczejące nieużytki sprawiają wrażenie pięknie zasypiających, pogodzone z samymi sobą. Idealne miejsce dla mieszczuchów, którzy przedawkowali Sartre`a i Heideggera: nigdzie tak łatwo nie pogodzą się z przemijaniem jak tutaj, gdzie w cieniu lip śpią zaściankowe rody Snarskich i Dziurdziów, na wschodnim wzgórzu snem wiecznym położeni Iwanowie, Dymitrowie i Paraskewy, pod krzyżami z przekrzywionym subpidaneum. Jest jeszcze trzecie wzgórze – ogrodzenie tego cmentarza, niewysoki kamienny murek, jest w paru miejscach obalone. Trzeba iść przez bujne krzewy, wysokie trawy i osty, aż wzrok dosięgnie położonych jedna przy drugiej, czasem zupełnie powbijanych w ziemię macew. Ten cmentarz ciągnie się i ciągnie, jak długie kadiszowe modlitwy. Bo Krynki – to trzeba wiedzieć – nie były zawsze takie ciche. Huczał tu XIX – wieczny przemysł, włókienniczy, garbarski; handlowano, hodowano, wytwarzano. Starozakonni stanowili dziewięćdziesiąt procent ludności miasta. Wystarczy przyjrzeć się rozkładowi świątyń – jeden kościół, jedna cerkiew – i aż trzy synagogi. Dwie stoją do dziś, jedna – ta używana przez Niemców jako parking dla czołgów – wysadzona w powietrze. A co z ludźmi? Ano, wszyscy w Treblince.

Zaułek Zagumienny. O tak, Krynki stoją zaułkami, i w ogóle pięknymi nazwami ulic: Grodzieńska. Cerkiewna. Garbarska. Pohulanka. Ale w Zaułku Zagumiennym przycupnęły gumna – piwniczki, zgromadzone tu rzędem, tak, jak na współczesnych blokowiskach piwnice przypisane poszczególnym lokalom znajdują się wszystkie na jednym poziomie. Instytucja gumien wzniesionych rzędem wzdłuż cmentarza żydowskiego wzrusza archaicznością. Niektóre najwyraźniej wciąż pełnią swoja funkcję, po innych został tylko szkielet z kępkami strzechy, którą najwyraźniej były kiedyś pokryte. Znowu drgnienie serca: a może życie najemcy zamienić na życie we własnym zaścianku, w takich sennych Krynkach, oddychających księżycem, który przesuwa się co noc w stronę Grodna, pod takimi jabłonkami, uginającymi się od drobnych, słodkich jabłuszek, pachnących pierwotną niewinnością? Tylko – jak zbudować ten zaścianek, kiedy tożsamość nie jest już, siłą rzeczy, tożsamością człowieka osiadłego, zakotwiczonego w swojej wspólnocie; kiedy jest tożsamością nomadyczną, pomieszkującą to tu, to tam, wybierającą sobie doktryny i wierzenia.

W Krynkach mówi się po swojomu. Część mieszkańców chodzi do synagogi, część do kościoła; teoretycznie ci pierwsi są bardziej Białorusinami, a ci drudzy – Polakami. Jednak owo „bardziej” dobrze oddaje nieokreśloność tożsamości narodowej w tych rejonach. Co prawda teraz, kiedy zestandaryzowane media mówią czystym, uniwersalnym polskim, jest tylko kwestią czasu, kiedy swojska gadka zostanie zastąpiona ową czystą polszczyzną – ale póki można, warto posłuchać śpiewnej tutejszej mowy. Potomkowie szlachty zaściankowej pięknie spłaszczają „ł” do „l”; „usjadłem w sjeni” … Lubię – słuchać …

Lubię też czytać Sokrata Janowicza, urodzonego w 1936 r. w Krynkach pisarza. Był właściwie Białorusinem, ale o Krynkach pisał także po polsku. I jakkolwiek białoruskość literatury tego autora mogłaby być postrzegana jako zagrożenie czy też potencjalne narzędzie komunistycznej agitacji, należy jasno powiedzieć, że w przypadku Janowicza zupełnie nie należy się tego obawiać. W jego opowiadaniach i wspomnieniach kryneckich nie ma ani śladu agitacji, ani śladu doktrynerstwa. Wspomnienie  chłopsko – ziemiańskich kresów, wzruszenie na myśl o przedwojennym dworze de Virionów – Janowicz nie napisał nic, czego nie mógłby napisać o przeszłości polskich Kresów przywiązany do historii Polak.  Jego polska tożsamość literacka nie była żadną koncesją w stosunku do białoruskości, lecz tak samo na odwrót – był tyleż Polakiem, co i Białorusinem, najlepiej zaś powiedzieć – był z Krynek, i to najpełniej odda chyba tę bujną prozę, apoteozę swojskości, kryneckiego zaścianka, który idealizował przez całe życie. Doskonale ową idealizację rozumiem i, mam nadzieję, niniejszym tekstem dołożyłam mały kamyczek do tego ogródka.

 

Agnieszka Sztajer

Kategoria: Agnieszka Sztajer, Publicystyka, Reportaż

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *