banner ad

Szczudłowski: Błędy w liturgii skutkują błędami w wierze

| 17 lutego 2023 | 0 Komentarzy

Pontyfikat Piusa XII przypadł na trudny dla Kościoła, Europy i świata okres wyznaczony przez lata 1939–1958. Wojna zadała Kościołowi liczne bolesne rany. Okres powojenny, choć ucichły armaty, nie okazał się czasem spokoju. W życiu katolickim pojawiły się lub nasiliły liczne problemy, którym Stolica Apostolska musiała stawić czoło. Jeden z problemów uwidocznił się w XX-wiecznym ruchu liturgicznym. Brali w nim udział teologowie, liturgiści, duszpasterze akademiccy, redaktorzy pism katolickich. Był on szczególnie silny w krajach niemieckojęzycznych. Pytano, co zrobić, by liturgia była lepiej rozumiana i przeżywana przez katolickie rzesze. W deklaracjach zgłaszano postulaty odnowy liturgii i głębszego jej przeżywania przez wiernych. Działania rzeczywiście służące realizacji tych postulatów – publikacja mszalików, szeroko pojęta edukacja liturgiczna – nie wzbudzały niczyjego niepokoju. W praktyce jednak dopuszczano się nadużyć. Tak bardzo chciano, by lud „lepiej rozumiał” i „głębiej przeżywał”, że zaczęto opinie wiernych (bardzo często studentów skupionych w duszpasterstwach akademickich) traktować jako najważniejszy impuls proponowanych zmian. Trudno także nie zauważyć, iż niekiedy zmiany wprowadzane spontanicznie do liturgii były jedynie wyrazem wrogości wobec wpływu, jaki Sobór Trydencki i św. Pius V wywarli na życie liturgiczne Kościoła. W niektórych środowiskach doskonale rozumiano, że „nowa teologia”, niosąca z sobą wiele błędów i dwuznaczności doktrynalnych, nie ma szans utrzymać się na powierzchni kościelnego życia, jeśli liturgia pozostanie nietknięta. Dlatego z determinacją i bez oglądania się na Stolicę Apostolską wielu przenikniętych duchem modernizmu duchownych i świeckich przystąpiło do „reformowania” (proszę czytać: deformowania) liturgii.

 

Były to różne praktyki. Z razu nieśmiałe, z czasem coraz odważniejsze. Początkowo w wąskim kręgu młodzieży studenckiej, gdzieś na uboczu. Później na większym forum tej czy innej parafii. Szczególnie niepokojące były próby wprowadzania nowości do obrzędów Mszy świętej, która jak wiadomo jest samym sercem nie tylko liturgii, ale w ogóle religii. Na Stolicę Apostolską wielu orędowników zmian patrzyło z niechęcią jako na ostoję zacofania, lęku przed tym, co nowe, i bezmyślnej obrony tego, co dawne, uświęcone tradycją. Wpływ niektórych reprezentantów ruchu liturgicznego na liturgię okazał się tak negatywny, że zjawisko przybrało postać głębokiego kryzysu, przynajmniej na ziemiach niemieckich.

 

Symptomy tego kryzysu były widoczne już za pontyfikatu Piusa XI. W czasie działań zbrojnych uległy nasileniu, tak jakby zwolennicy nowości liturgicznych chcieli wykorzystać niestabilność i pewne zamieszanie, jakie nieuchronnie towarzyszą każdej wojnie. Pius XII jednak, wspierany przez wielu niemieckich biskupów (jak choćby abpa Konrada Gröbera), czuwał i reagował. Najważniejszą jego reakcją była encyklika Mediator Dei, w całości poświęcona sprawom liturgii. Kościół otrzymał ją 20 listopada 1947 r.

 

W posoborowych podręcznikach liturgiki i historii Kościoła wspomina się encyklikę Mediator Dei jako etap przygotowawczy reformy liturgii, wiodący w prostej linii do i znajdujący swój pełny wyraz w konstytucji o liturgii Soboru Watykańskiego II. Ta z kolei jest przedstawiana (tym razem słusznie) jako natchnienie dla posoborowej rewolucji liturgicznej dokonanej przez księdza (później arcybiskupa) Bugniniego i zatwierdzonej przez Pawła VI. Można by więc z tych stwierdzeń wysnuć wniosek, że między encykliką Mediator Dei a rewolucją ks. Bugniniego jest jakaś harmonijna kontynuacja. Tymczasem dzieło Piusa XII i poczynania ks. Bugniniego są tak odległe od siebie, jak dwie wyspy leżące na dwóch różnych oceanach. Można bez obawy o błąd uznać, że gdyby Pius XII miał wgląd w soborowe i posoborowe poczynania ks. Bugniniego, to zdecydowanie by je odrzucił. Między śmiercią Piusa XII w 1958 r. a zaakceptowaniem przez Pawła VI nowych obrzędów Mszy w 1969 r. minęło nieco ponad dziesięć lat. Aż trudno uwierzyć: jeden Kościół, jedna Stolica Apostolska, tak krótki czas i dwaj papieże, Pius XII i Paweł VI, mówiący o liturgii w zupełnie inny sposób.

 

Pius XII w swej encyklice zawarł piękną definicję liturgii: „Liturgia święta stanowi więc cześć publiczną, którą Zbawiciel nasz, Głowa Kościoła, żywi dla Ojca Niebieskiego, którą społeczność wiernych oddaje Założycielowi swojemu, a przezeń Ojcu Przedwiecznemu. Krótko mówiąc liturgia obejmuje całkowity kult publiczny Ciała Mistycznego Jezusa Chrystusa, a więc Jego Głowy i członków”. Ów publiczny kult ma wymiar zewnętrzny i wewnętrzny. Podlega przepisom hierarchii kościelnej i nie może być miejscem spontanicznych modyfikacji czy prywatnej samowoli. Liturgia ulega rozwojowi. Widać w niej to, co Boże, i to, co ludzkie. Rozwój ten jednak nie może naruszyć tego, co Boże, tego, co jest fundamentem. Zmiany mogą dotyczyć tylko tego, co ludzkie. Nad biegiem rozwoju czuwają odpowiednie instytucje Kościoła. Czytamy w Mediator Dei: „Nasz Poprzednik niezapomnianej pamięci Sykstus V założył w roku 1588 Świętą Kongregację Obrzędów, która miała strzec przepisanych ceremonii Kościoła i nie dopuszczać jakiejkolwiek ich skazy. Także w naszych czasach instytucja ta na mocy przyznanych jej uprawnień stanowi i rozstrzyga z czujną troskliwością o sprawach liturgicznych”. Rozumie się samo przez się, że „strzec przepisanych ceremonii Kościoła” oznacza przede wszystkim strzec liturgii skodyfikowanej przez św. Piusa V (bulla Quo primum z 13 lipca 1570 r. promulgująca Mszał rzymski).

 

Spory między przeciwnikami a zwolennikami posoborowej rewolucji liturgicznej dotyczą najczęściej określenia tego, co w liturgii jest Boże (nietykalne), a co ludzkie, a więc mogące ulec zmianom. By rozwiać w tej kwestii wątpliwości, przytoczmy pewien wymowny przykład z Mediator Dei. Papież napisał: „Błądzą ci, którzy chcą ołtarzom przywrócić pierwotny kształt stołu; którzy chcą wykluczyć czarny kolor z szat kościelnych”. Tymczasem dziś w niemal wszystkich świątyniach stoją stoły i nie ma czarnych ornatów. Z kolei podczas przemówienia na Międzynarodowym Kongresie Liturgicznym (odbył się w Asyżu i Rzymie w dniach 18–23 września 1956 r.) Pius XII powiedział: „Oddzielenie tabernakulum od ołtarza to oddzielenie dwóch rzeczy, które z natury winny pozostać złączone”. Tymczasem dziś w niemal wszystkich kościołach samotne tabernakula wiszą na ścianach, i to bardzo często gdzieś na bocznych ścianach. Jak się to stało, że hierarchowie (ba, papieże – następcy Piusa XII) zlekceważyli jego słowa? Jak to było możliwe? Czy papież zastrzegł przed możliwością zmian to, co w liturgii ludzkie i podlegające zmianom? Czy papież niewłaściwie wytyczył granice pomiędzy tym, co w liturgii nietykalne, a tym, co może być zmienione? Czy papież się pomylił? My wiemy, że na te pytania dotyczące Piusa XII należy odpowiedzieć zdecydowanie przecząco, ale liturgiści soborowego ducha albo są innego zdania, albo piszą swoje podręczniki dla seminarzystów tak, jakby papież wyżej cytowanych słów w ogóle nie napisał i nie powiedział.

 

Przywołane wyżej słowa Piusa XII: „błądzą ci, którzy chcą ołtarzom przywrócić pierwotny kształt stołu”, są ni mniej ni więcej równoznaczne ze stwierdzeniem, iż błądzą ci, którzy chcą odprawiać Mszę świętą twarzą do ludzi. To zupełnie jasne, że kapłan, używając ołtarza na „kształt stołu”, zamierza stać tylko za nim (a nie przed nim) i twarzą do ludzi (a nie twarzą do Najświętszego Sakramentu). Papież, wykluczając jedno, automatycznie wykluczył i drugie. Posoborowa rewolucja liturgiczna to było apogeum destrukcji. Warto jednak przypomnieć, że nauczanie Piusa XII, jeszcze za trwania jego pontyfikatu, było lekceważone. Oto wymowny przykład. Pewien kapłan wyruszył na szlak górski z grupą kilkunastu osób. Był rok 1953, a więc sześć lat po Mediator Dei i osiem lat przed soborem. Na Turbaczu odprawił poranną Mszę św., zwrócony, wbrew liturgicznym przepisom i obowiązującym rubrykom, twarzą do ludzi i właśnie przy ołtarzu na „kształt stołu”. Dziś na tym miejscu znajduje się kamień na którym wyryto między innymi takie słowa: „W tym miejscu 17 września 1953 r. ks. Karol Wojtyła odprawił Mszę świętą, po raz pierwszy stojąc zwrócony twarzą do wiernych grupy przyjaciół – młodych naukowców i studentów z Krakowa oraz gorczańskich pasterzy”. Wymowne są słowa „po raz pierwszy”. Pewnie jeszcze przed tryumfem rewolucji liturgicznej ks. Bugniniego tych „razów” było o wiele więcej. Po rewolucji odrzucona przez Piusa XII praktyka stała się normą. Nie trzeba już wędrować na pustkowie Turbacza.

 

Jeden z czołowych polskich piewców ostatniego soboru napisał ostatnio, przywołując z aplauzem opinie ks. Jana Künga: „Gdyby nie Sobór, katolicka liturgia sprawowana byłaby wciąż jeszcze w języku niezrozumiałym i w klerykalnym dystansie od wiernych”1. W Mediator Dei natomiast Pius XII wspomniał, w związku z kwestią języka liturgicznego, „zuchwałe usiłowania tych, którzy z rozmysłem wprowadzają nowe zwyczaje liturgiczne lub też żądają wskrzeszenia obrzędów przeżytych, niezgodnych z obowiązującymi dziś przepisami i rubrykami. Nie bez wielkiego żalu dowiedzieliśmy się, Czcigodni Bracia, że się takie rzeczy dzieją i to nie tylko w sprawach małej wagi, ale i w donioślejszych. Trafiają się tacy, którzy używają języka narodowego przy odprawianiu Przenajświętszej Ofiary (…). Język łaciński, którego używa wielka część Kościoła, jest widocznym i pięknym znakiem jedności, jest też lekarstwem skutecznym przeciw jakimkolwiek skażeniom autentycznej nauki”. Pius XII dopuszczał wprowadzenie języków narodowych do niektórych obrzędów, ale na pewno nie do kanonu Mszy św.! To, co nie tak dawno wywoływało u papieża żal i sprzeciw, dziś jest powszechnym zjawiskiem.

 

Wielokrotnie deklarowano, że owocem liturgicznej rewolucji ks. Bugniniego (między innymi zniesienia łaciny) będzie pogłębienie wiary w katolickich rzeszach. Jak dziś owe owoce smakują? Gorzko, bardzo gorzko. Pewien kapłan, nie kwestionując zasadności posoborowych zmian w liturgii, obiektywnie jednak stwierdził w odniesieniu do nowej Mszy: „Niestety, wiele do życzenia pozostawia zachowanie ludzi w świątyni: głośne, niepotrzebne rozmowy podczas liturgii lub tuż po jej zakończeniu, bierność podczas jej trwania, totalne (podkreślenie P.Sz.) niezrozumienie gestów i znaków liturgicznych (znak krzyża, przyklęknięcie, aspersja, czyli pokropienie wodą święconą itp.), niezrozumienie sensu kolekty mszalnej, czyli tzw. tacy, nieumiejętność uczczenia Najświętszego Sakramentu…”2. Po przeczytaniu tych słów aż ciśnie się na usta zawołanie: a miało być po soborze tak dobrze!, oraz pytanie: dlaczego więc jest tak źle? Dlaczego wierni tak mało rozumieją, skoro podczas nowej Mszy rozlega się wyłącznie język polski, a wszystko jest podane ludziom niczym przysłowiowa „kawa na ławę”? Dlaczego są tak bierni, skoro został zlikwidowany „klerykalny dystans od wiernych”, jaki rzekomo istnieje w liturgii trydenckiej?

 

No cóż, my wiemy, że jest tak źle między innymi dlatego, iż zapomniano o encyklice Mediator Dei. Rewolucja liturgiczna roku 1969 nie byłaby możliwa, gdyby o tym dokumencie Piusa XII z respektem pamiętano. My pamiętajmy. Niech wśród katolików wiernych Tradycji i przywiązanych do Mszy Wszechczasów nie będzie nikogo, kto by tej encykliki nie miał w domu i nie czytał.

 

Na zakończenie jeszcze osobiste wspomnienie. W rozmowie z żoną mego kolegi użyłem kiedyś określenia „nowa Msza” i spotkała mnie reprymenda: dlaczego mówisz „nowa”, to jest po prostu Msza. U źródeł tego wyrzutu leżało przekonanie, że wprowadzona po soborze liturgia jest jedyną, a jeżeli kiedykolwiek jej nie było, to należy tylko nad tym ubolewać. Moja rozmówczyni z trudem dopuszczała myśl, iż praktyki liturgiczne, jakie akceptuje i pochwala, są w życiu Kościoła zupełną nowością i że niedawno w całym Kościele liturgia wyglądała zupełnie inaczej. Chciałaby, żeby nowości liturgiczne, z którymi się utożsamia, miały jeszcze legitymację wieków.

 

Mówiąc kiedykolwiek o Novus Ordo Missae, nigdy nie zapominajmy więc użyć określenia: „nowa Msza”. To my uczestniczymy we Mszy świętej. Dodawanie określenia „Wszechczasów” albo „trydencka” jest jedynie aktem wyrozumiałości wobec częstej niewiedzy naszych rozmówców. Właściwie wystarczyłoby, gdybyśmy mówili o liturgii, w jakiej co tydzień uczestniczymy, „Msza święta”. Natomiast katolicy w parafiach naszych miast i wsi, z wyboru lub z konieczności, uczestniczą w „nowej Mszy”. To oni, a nie my, powinni do rzeczownika „Msza” dodawać wyjaśniający przymiotnik. Ω

 

Przypisy:

 

    Zob. „Przegląd Powszechny” nr 10/2006, s. 88.

 

    Zob. „Nasz Dziennik” nr 212, 11 września 2003, s. 5.

 

Za: http://www.piusx.org.pl/zawsze_wierni

Kategoria: Publicystyka, Religia, Społeczeństwo, Wiara

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *