banner ad

Solarewicz: Ona, on i ten trzeci

| 15 czerwca 2015 | 1 Komentarz

 

Ludzie sądzą, że tu się leży i milczy, patrząc w sufit. Wchodząc na teren Dolnośląskiego Centrum Onkologii, rozglądają się niepewnie. Pod oknem rozmawiają zadbane, umalowane pacjentki w kolorowych chustkach. Gość mruga oczami: „Duchy…?” Nie duchy, tylko pyszne typy ludzkie.

 

Dzień dobry! – uśmiecham się w progu – panie mnie już znają? – Nie?? Myk! Odwracam się plecami. Bo kiedy odczytają napis: „Wolontariusz”, pewnie same odgadną. W DCO służymy na trzech oddziałach, więc w końcu muszą skojarzyć żółtą koszulkę.– Fundacja Dobrze, że Jesteś? Ahaaa! Odwracam się ze śmiechem.– I jak się panie dzisiaj czują? Mogę przynieść… pomóc… pozamiatać…? – zachęcam do spisywania życzeń. Ale zamiast listy zakupów słyszę najczęściej: „Pani usiądzie. Porozmawiamy. No, chyba że się pani bardzo spieszy…?”

 

Lubię to moje stworzonko

 

Te dwa oddziały były kiedyś na jednym piętrze. Kiedy się szło przez radioterapię ginekologiczną, kończyło się rundkę w ostatnim pokoju ginekologii operacyjnej.

To właśnie „mój” oddział. Tam, w zimą słonecznym, a w lecie niemiłosiernie nagrzanym pokoiku leżała raz młoda kobieta. Czasem, gdy ktoś jest po długiej „chemii” i włosy nie zdążyły odrosnąć, trudno jest ocenić wiek. Wydaje się, że skóra staje się bardziej wiotka i delikatna, głos – oczywiście – słabszy, i wchodząc z do pokoju, mam wrażenie, że to nie dorosła kobieta, ale chore dziecko. I ona tak właśnie wyglądała.
– Pół roku temu zmarł na raka mój mąż.

Jeszcze to?!

Uśmiechnęła się łagodnie:

Proszę usiąść. O, tu jest krzesełko. Wie pani, ja się już przyzwyczaiłam do

tego mojego stworzonka – ciągnęła – my już jesteśmy ze sobą bardzo zżyci.

Opowiadała jeszcze o tym „stworzonku” przez chwilę i już zdążyłam (naiwna)

uśpić swoją czujność, rozleniwiło mnie wiosenne ciepło, gdy ona pogłaskała się

po brzuchu, szczelnie owiniętym białą kołdrą. Wtedy mimowolnie drgnęłam.

Ona mówiąc z uśmiechem o stworzonku, miała na myśli swój nowotwór.

 

Pamiętnik mojej córki

 

Na drugim końca korytarza kończy się radioterapia ginekologiczna. Tu też mam taki pokój, że zawsze przystaję przy pierwszym łóżku. Obojętnie, czy ktoś na nim leży, czy posłanie jest puste, a koc złożony w nogach. Ciągle szukam znajomej twarzy.

 

Pani X leżała na łóżku przy drzwiach krótko, czekając tylko na transport do

innej kliniki. Usiadłam obok, na krześle obrotowym. – Ależ

pani młodziutka! Czy pani jeszcze studiuje? – tak zwykle zaczyna się rozmowa

z wolontariuszką. Opowiedziałam jej o sobie, a potem wysłuchałam jej własnej

historii, podobnej – jak mi się wtedy zdawało – do historii innych moich

pacjentek. Gdy X usłyszała, że ja piszę, zamyśliła się. – To wiesz

co? Ja ci coś pokażę. Spod poduszki wyjęła szary zeszyt. – To pisała moja

córka, która zmarła w tym roku na raka. Młoda dziewczyna, taka jak ty. To jest

jej pamiętnik. Ja teraz jadę na operację, ale po powrocie będę potrzebowała

pomocy w domu. Może ty się zgodzisz? Przy okazji porozmawiamy i wtedy

dam ci ten zeszyt. Bo może ty wykorzystasz go w jakimś artykule? Wzruszyłam

się zaufaniem do mnie, obcej w końcu osoby – mam przyjąć od niej taką, bądź

co bądź, relikwię. Pani X tymczasem na jakimś paragonie z kiosku zapisała swój

numer telefonu. – Masz. Ale jak wrócę stamtąd, to się sama do ciebie odezwę

zaznaczyła. A ja schyliłam głowę, bo… nie lubię uśmiechać się z przymusu.

 

Pielęgniarki z radioterapii, których się radziłam w tej sprawie, uspokajają, że długotrwała cisza oznacza tylko tyle, że pacjentki po takich operacjach miewają poważne problemy z pamięcią. Najpierw – wiedząc o zabiegu – nie miałam odwagi zadzwonić do pani X jako pierwsza. Potem zgubiłam szpitalne zapiski. Ciekawe, czy ona jeszcze do mnie zadzwoni.

 

Szpitalne błogosławieństwo

 

Podniosła głowę, pokrytą suchymi, rzadkimi  włosami bez blasku, podniosła chudziutkie ramiona i przysunęła się do mnie. Miała może 80 lat. Nie pamiętam nawet, jak zaczęłyśmy tę rozmowę. Pewnie zapytałam, jak ona się czuje.– Eee, dobrze. Tylko mnie brzuch boli – pokazała miejsce, gdzie zagnieździł się rak. Mówiła mi o tym zresztą jej żółta cera i zapadłe policzki.– Czy ty wierzysz, że Matka Boska istnieje?! – zapytała nagle.– Tak – odpowiedziałam. – Posłuchaj, ja ci coś opowiem. Ja się urodziłam na Wołyniu, w takiej osadzie… – O rany, mój kolega miał w tej wiosce krewnych! – podskoczyłam.– Opowiedz mu o mnie – poprosiła z radością – Chociaż  ja nie pamiętam tego nazwiska, bo jak wojna wybuchła, miałam tylko dwanaście lat.  Rzeczywiście, wyglądała na podeszłą w latach, ale i choroba  pewnie zrobiła swoje. – Ja wtedy chodziłam do pracy w polu. I któregoś dnia napadł na mnie bandyta – mówiła.– „Ty jesteś dziewczyna czy chłopak” – zapytał – „Dziewczyna”. Na co on włożył mi rękę pod sukienkę i pomacał. Zgadzało się. I wtedy zapytał: „A jesteś Polka czy Ukrainka”? – Odpowiedziałam, że Ukrainka…

Kobietka przerwała na chwilę opowieść.– Wiesz, ja wtedy skłamałam. To nie była prawda, ale to przecież nie był grzech, prawda? Ja nawet rozmawiałam z jednym księdzem i powiedział, że nie. Przytaknęłam, a ona opowiadała dalej.– Zapytał, kto są moi rodzice. Odpowiedziałam: „Danyłko M. i Elizawieta M.”. Znałam te imiona, bo moja babcia często przytaczała opowieści z kresowych wiosek.– I jeszcze kazał mi odmówić pacierz po ukraińsku.– „Ty umiesz polski pacierz? Nie? To powiedz po ukraińsku” – zatrzymała się na chwilę – I ja mówiłam, chodziłam do pracy u Ukraińców, więc umiałam go… – kobietce łamał się głos.– Ty wiesz, że Matka Boska istnieje, i to ona mnie wtedy uratowała?? – pytała ze łzami w oczach.– Bo ten bandyta nie złapał mnie wtedy ani na jednym słówku polskim. Ani na jednym… (A  przecież mógł). Puścił mnie wolno…

No, tak, mogłabym nagrywać. Ale bardzo trudno tłumaczyć, co to jest dyktafon i po co mi samo nagranie.  Szczególnie, gdy ktoś bardzo słaby i wszystko go akurat boli. Kobietka zaś, widząc, że słucham, a nawet przejawiam zainteresowanie Kresami z racji swego pochodzenia, chwyciła mnie kurczowo za rękę. Biedny, wysuszony szkielecik. Ona zaś odszukała jeszcze w pamięci wspomnienie o  swojej ukraińskiej macosze, którą zamordowali i której dom spalili jej rodacy („pewnie za to, że była dla nas niedobra…"). Schyliła głowę, zamyśliła się.– I jeszcze drugi raz Matka Boska mnie uratowała – przypomniała sobie.– Ja to opowiedziałam mojej sąsiadce. A ona na to: „Jak to? A ja kiedyś zostawiłam zapaloną świeczkę w domu i jak wróciłam, miałam wypaloną dziurę w stole. I Matka Boska nic!” – kobietka zachichotała. Poczułam ulgę, a ona ciągnęła opowieść: – Sama się zagapiła, zostawiła świeczkę na stole i się dziwi, że Matka Boska jej nie pomogła… – pokręciła głową. Jaka ta sąsiadka niezaradna!

Nasze pacjentki są, jak zauważyłam, zakochane w swoich synach i zięciach. To oni przywożą i odwożą na badania. Córki przychodzą w odwiedziny i pomagają się myć. Ale mam wrażenie, że one właśnie dzięki zięciom czują, że nie zginą. Moja staruszka też głośno chwaliła swoich trzech synów. Słuchałam cierpliwie monologu.– Jak dobrze, że do mnie przyszłaś… – odezwała się znowu. Dodała potem kilka słów, które zachowam tylko dla siebie. Takich, których słuchałam ze wzruszeniem,  ale i z  konieczną rezerwą wobec siebie samej. A ona dokończyła: „Ja ci, dziecko, życzę dobrego chłopa!” Te słowa słyszałam na oddziale już nieraz, po długich serdecznych rozmowach na rozmaite tematy. Wymawia się je solennie, z powagą. To nasze szpitalne błogosławieństwo.

Ona, on i ten trzeci

Ale prawda, że tędy często chodzi się nie samotnie, ale właśnie parami. Rozmowy na ławeczce, wędrówki z kartonową teczką od drzwi do drzwi, nerwowe poszukiwanie jakiegoś gabinetu. Czasem żwawym krokiem przejdzie Ten z komórą w ręce i obok wychudzona Tamta z plikiem papierów. Inna para to dwie zagadane znajome. Albo mama z dzieckiem w wózeczku. A tu przede mną na wprost – oni. Aż żałowałam, że nie mam ze sobą aparatu. Wysoki, siwy mężczyzna, ostrożnie kroczący po gładkim chodniku. Idzie powolutku, bo swoim ramieniem podtrzymuje czyjąś rękę. To zgarbiona, krucha staruszka, taka, że nie wiadomo, co zasuszony kwiat robi na chodniku szpitala onkologicznego – powinien raczej tkwić w fotelu między książkami. Ale nie są sami. Od  dłoni staruszki biegnie mlecznego koloru rurka. Bo obok jest ten trzeci, wyższy niż oni, srebrny stojak z kroplówką. Posuwający się równo w tempie ich kroków.

Tak zastygłam z zapięciem w dłoni i patrzyłam. Trzy oddalające się sylwetki: szczupły starszy mężczyzna, przytulona do niego jego maleńka żona i on – słupek z przypiętą kroplówką. Stałam, patrzyłam, aż pomyślałam: „To jest dopiero: „I nie opuszczę cię aż do śmierci". Nie pierwszy raz w tym szpitalu, nie ostatni pewnie w tym specyficznym miejscu. 

 

Aleksandra Solarewicz

Kategoria: Aleksandra Solarewicz, Publicystyka, Społeczeństwo

Komentarze (1)

Trackback URL | Kanał RSS z komentarzami

  1. Piter pisze:

    No kocham

     

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *