banner ad

Snochowski: Reportaż z wizyty w Barcelonie, cz. 1: „Strajk generalny”

| 13 listopada 2015 | 0 Komentarzy

strajk barcelonaJej drobniutka ręka płynnym ruchem namalowała na szybie czerwony symbol. Spływające po szkle strużki farby lekko zniekształciły jego kontury, po czym spieczone żarem katalońskiego słońca zakrzepły w miejscu. Są ich dziesiątki. Może nawet setki. Malowane przez anarchistów, widnieją na największych szybach barcelońskich uliczek. Reakcje mieszkańców są różne; w jednych wzbudzają nadzieję na sprawiedliwość, w drugich refleksję nad marnością przeszłości. Wielu z nich nie umiejąc pogodzić się z historią, czynnie popiera uliczny nieład.

Drobni sklepikarze na widok zbliżającej się demonstracji rutynowo zasuwają metalowe rolety. Ulicę ogarnia głuchy rumor. Jedna za drugą, niczym przewracające się klocki wielkiego blaszanego domina, z tęgim hukiem uderzają o betonowy chodnik. Przez drobne szczeliny rolet widać rozświetlone wnętrze jednego ze sklepów i krzątającego się w nim pracownika. Zręcznym ruchem porządkuje rozstawiony na półkach towar, rozmawiając jednocześnie z kimś po drugiej stronie sklepu. Wykonuje swoje obowiązki, nie zważając na dewastującą okolicę grupę anarchistów. Wygląda, jakby bardziej od ulicznej zawieruchy interesowała go ilość zgromadzonego na półkach kurzu.

Osiem dekad temu papierowe taśmy zastępowały handlarzom metalowe rolety. Naklejane na szyby sklepowych wystaw, chroniły je przed roztrzaskaniem się szkła na tysiące drobniuteńkich kawałków, kiedy zbłąkane kule karabinów maszynowych i odłamki granatów dziurawiły je na wylot. Najlepsze karabiny i granaty przysyłał wtedy Stalin. Każdy anarchista zazdrościł uzbrojonym w nowiuteńkie karabiny komunistom. Miały służyć wojskom republikańskim do walki z armią gen. Franco, jednak hiszpańscy komuniści nie poskąpili jej przeciwko swoim sojusznikom – anarchistom. Był to jednak sojusznik pozorny, gdyż pomimo, że razem walczono przeciwko gen. Franco, dla Stalina i hiszpańskich komunistów trockistowskie oddziały anarchistów stanowiły dość istotną przeszkodę w osiągnięciu celów politycznych. Dziś ulica jest wolna od sowieckiej broni. Jest jednak coś równie niebezpiecznego: poczucie misji z wiarą w nieomylność.

Sierp i młot

Wybierając cel, anarchiści posługują się pewnym kluczem i tylko mało spostrzegawcze oko nie jest w stanie dostrzec w tym chaosie logicznego planu. Nie każdą uliczną wystawę demonstranci atakują tylko farbą. Wybicie takiej szyby wymaga wtedy ręki cięższej i silniejszej – męskiej. Dekady potyczek nauczyły właścicieli, że im szyba droższa, tym trudniej ją roztrzaskać. Dlatego drobne ręce kobiet wygrywają z męskimi mięśniami rywalizację o liczbę pozostawionych w przestrzeni miasta śladów obecności.

Selekcja odbywa się zgodnie z cenzusem majątku. Najwytrzymalsze szyby można zatem znaleźć w siedzibach najbogatszych instytucji – bankach. Jako najbardziej znienawidzone, przyciągają najwięcej uwagi. Ale na ulicy nikt nie zadaje pytań. Nikt nie oczekuje rozliczenia podatkowego. Podpalone przez anarchistów przypadkowe samochody przyciągają uwagę mediów zagranicznych. Teraz już nie tylko Hiszpania, ale i Europa śledzi wymykające się spod kontroli znakowanie secesyjnych kamienic Barcelony czerwonym sierpem i młotem.

Dwadzieścia minut życia

W Barcelonie kolor czerwony obecny jest od zawsze. Można powiedzieć, że czerwono-złote barwy Katalonii są jak królewska szata, zdeptane butami marksistowskich bojówek. Krwią zroszona jest cała Barcelona. Rozpryskała w wąskich uliczkach średniowiecznego Barri Gòtic, XIX-wiecznej Eixample i wzdłuż Rambli. Ta ostatnia stanowiła linię demarkacyjną między komunistami i policją z jednej strony, a anarchistami z drugiej. Rewolucja zaczęła pożerać swoje własne dzieci. Dziś Rambla stanowi reprezentacyjną część Barcelony. Łączy Plac Kataloński z kolumną Krzysztofa Kolumba i portem Vell.

Zanim w 1936 roku „kudłata zgraja” masowo wtargnęła do hiszpańskich świątyń, setki katolickich duchownych zostało już zamordowanych. Zwierzęcy atawizm wypełzł z katalońskich podziemi i spowijając ludzkie serca nienawiścią, uśmiercił tysiące księży i zakonnic. Na froncie blask księżyca nie zawsze był na tyle silny, aby rozświetlić mroki okopów, dlatego wśród anarchistów i komunistów dużym zainteresowaniem cieszyły się kościelne świeczki. Plądrując i niszcząc katolickie świątynie, cenili je bardziej niż zdobiące ich ściany malowidła i rzeźby. Brakowało ich zawsze i wszędzie. Były towarem deficytowym i obok jedzenia oraz amunicji produktem najbardziej pożądanym. Ile warta była taka świeczka? Dwadzieścia minut życia katolickiego duchownego. Tyle bowiem czasu jej blask rozjaśniał okopowe ciemności.

Chichot historii

Barcelona jest jak odwrócona góra lodowa. Secesyjna architektura, wyrażona krętymi i karbowanymi kształtami oraz mozaiką porcelanowych kolorów, zaczyna się od pierwszego piętra w górę. Poniżej, na najniższych poziomach wszystko zachowuje swój komercyjny charakter. Krocząc od Placu Katalońskiego wzdłuż Rambli, mija się kolejne kawiarnie, restauracje, sklepiki z modnymi koszulami i damskimi pończochami. Gdy w pierwszych miesiącach rewolucji w Barcelonie ustanowiono rządy robotnicze, wszystko to było dla kontrastu szare i ponure. Jedynymi kolorami, na które malowano niemalże wszystko – łącznie ze skrzynką ulicznego pucybuta – były czerwień i czerń anarchistów. Na ulicach przez cały dzień i noc panowała swego rodzaju rewia mody robotniczej. Nikt nie wyróżniał się ubiorem. Nawet księża – ich już nie było.

Wśród ludności cywilnej panował głód, a kolektywizacją objęto transport publiczny, drobne bary, a nawet park rozrywki na górze Tibidabo. Brakowało wszystkiego. Nie wzbudzało to jednak niepokoju. Wręcz przeciwnie; upajano się gęstą atmosferą rewolucyjnej równości. Po kilku miesiącach toczącej się wojny atmosfera stała się tak gęsta, że ludzie zaczęli się dusić tą równością. Rewolucyjny ferwor i podniecenie opadły. Sklepowe wystawy na powrót zaczęły zmieniać swój wygląd. Zniknęły wojskowe kurtki, ładownice, myśliwskie noże, manierki i kabury. Zaczęło przybywać kawiarni, restauracyjek, sklepików z modnymi koszulami i damskimi pończochami. A wojna trwała dalej.

Robotnicza solidarność?

Kiedy w Barcelonie zostaje ogłoszony strajk generalny, całe miasto zostaje sparaliżowane. Jej układ krwionośny, jakim jest sieć podziemnych wagoników wożących codziennie tysiące ludzi, zastyga w bezruchu. Nie kursują autobusy. Na drogach nie ma nawet taksówek. Zdezorientowani turyści kłębią się wokół schodów prowadzących do zaryglowanej bramy metra przy Rambli. Walczący między sobą w 1937 r. komuniści i anarchiści chronili się w korytarzach tej stacji przed kulami przeciwnika. Czasami ktoś próbował dostać się do innego budynku i musiał pokonać kilkadziesiąt metrów wzdłuż wąskiego pasa „ziemi” niczyjej. Wtedy grad pocisków zalewał ulice i bywało, że schody do metra ratowały komuś życie.

Turyści mają więcej szczęścia niż przebywający w tamtym czasie w Barcelonie rożnego rodzaju podróżni. Nikt do nikogo nie strzela. Nie ma też granatów. Ale lekki wrześniowy wiatr niesie ze sobą zapach strachu. Młody mężczyzna, trzymając mocno delikatną dłoń swojej żony, rozgląda się dookoła, wypatrując strajkujących anarchistów. Do metra droga zablokowana. Sklepy odgrodzone metalowymi roletami. Taksówek brak. Nigdy nie wiadomo, z której strony nadleci szklana butelka bądź kamień. Najgorzej jest dostać się między pilnującą porządku policję a grasujące po mieście grupki demonstrantów. Można wtedy poczuć namiastkę tamtych czasów, kiedy na prawo od Rambli znajdowały się dzielnice jednolicie anarchistyczne, a obszar na lewo należał do komunistów i policji. Dziwna to wojna była, bo nie zawsze do siebie strzelano – czasami w geście robotniczej solidarności znajdujący się w przeciwległych kamienicach strzelcy machali do siebie, zapewniając o wzajemnej solidarności. Nigdy nie było wiadomo, czy wróg pociągnie za spust karabinu maszynowego. Rzuci granatem, czy może tylko podejrzliwym spojrzeniem?

Los Polacos

W Katalonii bunt został wyssany z mlekiem matki. Każdy buntuje się przeciwko każdemu, a w szczególności przeciwko władzom w Madrycie. W samym sercu kwadratowej Eixaple, tuż pod oknami poetycznej Casa Batllo i zgrzebnej Casa Milà powiewają rozmaite flagi, a na drewnianych kijach wzbijają się w niebo transparenty oraz banery. Swoich ludzi przysłały tutaj centrale rozmaitych organizacji lewicowych; związki zawodowe, feministki, a nawet komuniści. Z daleka widać manifestanta dumnie machającego czerwoną flagą ze znajdującym się na niej symbolem klasy robotniczej i wsi. Panuje żywiołowy rozgardiasz i zgiełk. Co rusz któraś z domagających się swoich praw grup wznosi tubalny okrzyk. Padają pełne emocji slogany i frazesy. Nie trzeba znać katalońskiego, aby w okrzykach wyczuć negatywne emocje, złość, frustrację, a nawet nienawiść. Służby porządkowe nie są już w stanie kontrolować tego chaosu. Zdaje się, że są tam już tylko z obowiązku.

Imperia rzadko narażone są na konflikty w swoich centrach i wojny tlą się zazwyczaj nad ich granicami. Na peryferiach barcelońskiej mikrocywilizacji, w miejscach, gdzie katalońscy demonstranci stykają się z policją, wybuchają właśnie takie wojenki; drobne potyczki na kamienie, szklane butelki i policyjne pałki. Anarchiści, anarchosyndykaliści, komuniści i związkowcy nie chcą słuchać nawoływania władz do pokojowego przebiegu zgromadzenia. Policja w Katalonii jest bowiem symbolem zależności od Madrytu, a sami Hiszpanie o mieszkańcach Katalonii mawiają Los Polacos, czyli Polacy. To obłędne zamiłowanie do buntu oraz chaosu zgubiło obie nasze nacje; Polskę pogrążyło w anarchii szlacheckiej, a Katalonię w marksistowskiej.

Ironia

Najbezpieczniejsza droga prowadzi przez środek ludzkiej gęstwiny. Gdy na peryferiach rządzi prawo pieści, tutaj panuje jarmarczna atmosfera. Bębny, gwizdki, gdzieniegdzie podśpiewki. Grupa kobiet w żółtych budowlanych kaskach oraz robotniczych uniformach trzyma zapisany po katalońsku i szeroki na kilka metrów, biały transparent. Jedno ze słów, różniące się od pozostałych rozmiarem oraz lapidarnym kształtem, niemym krzykiem woła: Feminisme! Feminisme! Feminisme! Cóż za ironia! Język kataloński nie znosi konkurencji. Wręcz nienawidzi swojego większego sąsiada. Wyrastając z łaciny ludowej, stanowi oręż w walce z Madrytem. Mieszkańcy Hiszpanii, którzy go nie znają, mogą zostać umyślnie niezrozumiani. Ciężko im znaleźć pracę. Nie dotyczy to jednak turystów spoza Hiszpanii – ci w Barcelonie witani są z wielkimi honorami. Czy lokalne buntowniczki przeciwstawią się postnowoczesnej antytradycji w imię lewicowego nacjonalizmu? Czy rewolucja znowu zacznie pożerać swoje własne dzieci?

Kotłowisko rzednieje. Zbliżając się do Placu Katalońskiego wzdłuż Passeig de Gràcia, czuje się, że atmosfera staje się bardziej znośna. Milkną bębny, głośne gwizdki i podśpiewki. Turyści wynajmujący swoje kwatery z dala od centrum Barcelony muszą polegać na sile własnych nóg i zdolnościach czytania mapy. Miejscowi taksówkarze przewidując rozwój sytuacji, opuścili śródmieście. Gdy Barcelona jest pełna turystów, taki samochód zarabia na siebie, a gdy z całej Katalonii ściągają do niej demonstranci, może przynieść duże straty.

Demonstracja trwa do wieczora, ale małe grupki anarchistów przez całą noc sabotują próbujących zasnąć mieszkańców Barcelony. Kolejnego dnia następuje podliczanie strat; kilka spalonych samochodów, dziesiątki roztrzaskanych szyb, setki zabazgranych czerwoną farbą wystaw i murów. Czas pozamiatać, wyczyścić i naprawić. I tak do kolejnego strajku. Już niebawem.
 

Cezary Snochowski

fot. crimethinc.com

 

Wyżej opisany strajk generalny w Barcelonie miał miejsce 29 września 2010 roku. Autor był jego bezpośrednim świadkiem. 

 

Kategoria: Cezary Snochowski, Historia, Polityka, Publicystyka, Reportaż, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *