banner ad

Rostworowski: Wojciech Dzieduszycki – „Dokąd nam iść wypada?” (Prognozy sprzed lat pięćdziesięciu)

| 15 stycznia 2016 | 0 Komentarzy

sokrates"Gdy widzicie obłok zjawiający się od zachodu, mówicie: nadchodzi ulewa − i bywa tak. A gdy wiatr wieje od południa, powiadacie: będzie upał − i tak bywa…" (Łk XII: 54, 55).

 

Publikując studium niniejsze, zdajemy sobie sprawę, że pisać nam przyszło o człowieku1,2 którego rozległa i wielostronna twórczość pisarska uległa całkowitemu niemal zapomnieniu. Ponieważ niepodobieństwem jest w krótkim szkicu omówić wszystkie pisma Wojciecha Dzieduszyckiego3, ograniczymy się do zreferowania treści ostatniego dzieła, które skończył u schyłku 1908 roku, a więc w kilka miesięcy przed zgonem. Dzieło to, przeznaczone dla garstki ludzi wykształconych, wydane było w nielicznych egzemplarzach nakładem księgarni Feliksa Westa w Brodach, w roku 1910. W pracy tej zawarł autor rozważania swoje nad losami narodów i ich cywilizacji, wydał sąd o zdarzeniach historycznych, by na podstawie dziejowych doświadczeń podjąć próbę odgadnięcia przyszłości. "Kto nie zna historii, podobny jest do człowieka, który pamięć utracił", zwykł był mawiać. Dzieło swoje pod tytułem "DOKĄD NAM IŚĆ WYPADA?", jako spełnienie życiowego posłannictwa, legował narodowi polskiemu.

 

*

 

 

Ostatnie ćwierćwiecze przyniosło, jak wiemy, ogromny rozwój nauk historycznych. Sprzyjał temu rozwój dyscyplin postronnych, takich jak: archeologia, socjologia, psychologia, ekonomia i inne. Sprzyjał temu wreszcie fakt, że współcześni historycy, żyjąc w przełomowym okresie historycznym, znaleźli się w doskonałym punkcie obserwacyjnym, która to okoliczność ułatwia im czynienie spostrzeżeń. Wiedza historyczna objęła dziś wszystkie niemal cywilizacje, żywe i umarłe, i wszystkie ludy, przybierając znamiona historiozofii.

 

Wojciech Dzieduszycki wydaje się nam być jednym z prekursorów tego w naukach historycznych przewrotu.

 

W porównaniu do wydanych ostatnio dzieł Pirenne'a i Toynbee wykład Dzieduszyckiego, pod niejednym względem doskonalszy, uderza − zwłaszcza jeżeli chodzi o ludy egzotyczne − mniejszym zasobem wiadomości.

 

Wykład Dzieduszyckiego jest nierówny. Ponieważ horyzonty jego są rozległe, a skala poruszonych zagadnień bywa olbrzymia, czytelnik odnosi wrażenie, że natchniony często wykład autora "DOKĄD NAM IŚĆ WYPADA?" rozsadza ramy pierwotnie dziełu nakreślone. Cierpi na tym jego układ, o czym, otwierając 600-stronicową księgę, powinnością naszą jest czytelnika uprzedzić.

 

1. Kryzys rodziny

 

Podstawową komórką organizmu ludzkiego jest rodzina. Ona to, powiada Dzieduszycki, oplata dziecko od lat najmłodszych siecią subtelnych a wychowawczych więzów, czyniąc dziecię członkiem rodzinnej nasamprzód społeczności. Jedna tylko rodzina, a nie szkoła, mówi on, może mieć warunki ukształtowania charakteru dziecka. Rodzina także zachowuje rodziców w czerstwym moralnym zdrowiu. Wszystko tedy, co podważa byt rodziny, duchowy i materialny, co zakłóca naturalny w rodzinie podział zajęć, nieuchronnie i koniecznie, poprzez rozstrój rodziny, prowadzi do zdziczenia młodych pokoleń i do nawrotu barbarzyństwa.

 

Trzeba sobie zdać sprawę, mówi Dzieduszycki, że zdumiewająco szybki w XIX stuleciu rozwój przemysłu i techniki zwichnął dotychczasowe warunki życia rodzinnego, a to przez ułatwienie życia, zwłaszcza w mieście, i stworzenie nieznanego dotychczas dobrobytu szerokich warstw społeczeństwa. Łatwość życia zmieniła ekonomiczne warunki bytu rodziny, podważając znaczenie gospodarczych czynności żony. Dawniej praca mężczyzny i kobiety uzupełniały się do tego stopnia, że nie tylko życie białogłowy bez opieki męża, ale i życie mężczyzny bez doglądu żony było wręcz niemożliwe.

Inaczej jest dzisiaj.

 

Dziś mężczyzna nie tylko obejść się może bez pomocnej kobiecej dłoni, ale życie kawalera dostatniejsze i wolne od trosk bywa. Obiad wedle smaku w wesołym towarzystwie, o dowolnej godzinie, zje w "traktierni", bieliznę w domu odbierze mu praczka, mieszkanie sprzątnie sąsiadka z kamienicy, a na wieczór zapraszają go świetlne reklamy kin, rozliczne wabią "tancbudy" i złą sławą otoczone przybytki nocne.

 

Tak radykalna zmiana warunków jest powodem, że coraz częściej spotyka się dziś mężczyzn bezżennych. Wpływ ich na społeczeństwo bywa zazwyczaj fatalny, właśnie dlatego, że kawalerom często doskonale się powodzi. Wolni od trosk ojcowskich i wychowawczych kłopotów, wiele czasu poświęcić mogą pracy zawodowej. Zarabiają dużo, bogacą się, zdobywają stanowiska publiczne wpływ ich zwiększające, mają czas na pracę, zabawy, a zwłaszcza na jawne coraz częściej miłostki. Dostatkiem, myślą swobodną i pewnością siebie odbijają w sposób widoczny od spracowanych ojców, tych zwłaszcza, którzy obarczeni są licznym potomstwem. "Nie przychodzi im na myśl, że samolubstwo ich pozbawia niechby jedną kobietę możności założenia rodziny, a uwodzenie mężatek, któremu to zajęciu się oddają, rozbija szczęśliwe dotąd gniazda. Człowiek taki nie zdaje sobie sprawy, że przykładem swoim i wpływem, jak bakcyl jadowity, toczy i rozkłada zdrowy społeczny organizm".

 

Ale nie tylko rozwój techniki, przez umniejszenie wagi domowych prac kobiety, sprzyja rozkładowi rodziny. Przeciwko rodzinie sprzysięgły się i inne czynniki, natury ideologicznej.

Do antyrodzinnych prądów, których działanie ułatwione jest mniejszym gdzieniegdzie wpływem Kościoła, zalicza Dzieduszycki propagowaną w XIX wieku ideę rozwodów, a także głoszone hasła równouprawnienia (a my powiedzielibyśmy: zglajchszaltowania) kobiety. "Dziś jeszcze", pisze on, "chłop, a do niedawna mieszczanin, sentymentów nie szukają w małżeństwie. Chodzi im raczej o ułożenie stosunków majątkowych na całe życie. Mąż szuka gospodyni, żona posady. Trzeba by dopiero przemożnego złych przykładów wpływu, aby stosunki te przestały być dożywotnie. Jednak takie pierwotne stosunki ustępują wszędzie, a postępowi rozwodów zwolennicy z pewnością utrzymania ich nie pragną. Gdzie rozbudzone pragnienie jakowegoś osobistego szczęścia… tak wśród klas wykształconych, jak i wśród całej niemal ludności wielkomiejskiej, tam wolność rozwodów prowadzi już dziś do rozbicia rodziny, tym bardziej, że po miastach potrzeba żony-gospodyni zanika. Szczęście w małżeństwie", snuje myśl swoją Dzieduszycki, "przychodzi nieraz po wielu latach, gdy utrą się charaktery i zespoli małżonków wspólnie przeżyta dola i niedola, a nade wszystko wspólne do dzieci przywiązanie. Owych jednak chwil błogich mało kto się doczeka, gdy rozwód stanie się obyczajem. Rozwody tak będą pospolite, że małżeństwo przelotne w niczym się od wolnej miłości różnić nie będzie. A wtedy pokaże się, że chcąc nieszczęściu zaradzić, nieszczęście powiększono, że wskutek źle pojętej reformy to, co było wpierw smutnym tylko wyjątkiem, zamieniło się w opłakaną regułę. Stanie się przeto, że każda prawie kobieta będzie za młodu swoje sprzedawać wdzięki, by starość w osamotnieniu spędzić. Każde niemal dziecko mieć będzie ojczyma i macochę, i to za życia ojca i matki, a rodziców nienawidzić będzie za to, że samochcący dzieci swoje w sponiewieranych obrócili pasierbów. Wśród powszechnej niezgody przestanie rodzina istnieć, tak jak z tych samych powodów niegdyś istnieć przestała za późniejszych cesarzy pogańskiego Rzymu".

 

Także głoszone na przełomie XIX i XX wieku hasła równouprawnienia kobiet nie wydaja się Dzieduszyckiemu ani głęboko przemyślane, ani zbawienne. "Trzeba zdać sobie sprawę", mówi on, "że orędownicy tych haseł mają na myśli udział kobiet w zawodach publicznych i quasi publicznych. Sprawa ta staje się bardziej paląca w miarę tego, jak praca biurowa w wielkich składach towarowych i w fabrykach zastępuje dawną familijną pracę w sklepiku lub przy warsztacie… A jeśli zapalone feministki dowiedzieć się pragną, jakie będą skutki spełnienia ich żądań, mogą przypatrzyć się temu, co dziś już (tj. w 1908 r.) wśród robotniczej dzieje się niestety ludności. Gdy upragnione kariery staną przed nimi otworem, nie będą się mogły zająć domem. Będą musiały jadać w traktierni. Męża i dzieci do traktierni posyłać, jeśli jeszcze męża i dzieci mieć będą. Wątlejsze siły nie pozwolą im mężczyznom w pracy dorównać. We wszystkim prześcignione, na podrzędnych i mniej płatnych stanowiskach pozostawać będą, by dwa osiągnąć skutki: podwoiwszy podaż pracy, obniżą o połowę stawkę wszystkich zarobków, a współzawodnicząc z mężczyznami, utracą względy, do których kobieta dziś prawa rości. Zresztą żadna z nich nie będzie się wtedy mogła bez posady obejść, bo wszystkie staną się wkrótce kobietami samotnymi. Któż będzie się żenił, wiedząc, że żony nigdy prawie widzieć nie będzie? Któryż mężczyzna i któraż kobieta zechcą siebie narażać na to, że będą mieli dzieci, którymi się zająć nie mogą, które nie będą znały matki i których matka prawie widzieć nie będzie? O małżeństwie i rodzinie mowy już nie będzie, a wolna miłość stanie się bardzo ostrożna, tak ostrożna, jak wtedy, kiedy za dni Abrahama deszcz ognisty sprowadziła. U ludzi cywilizowanych dzieci rodzić się będą przypadkiem chyba. Ludzie cywilizowani wymierać będą ustawicznie, a miejsce ich zajmie fala dzieci chłopskich, póki ta strasznie postępowa cywilizacja wsi także nie obejmie, i póki narody, które się mienią postępowymi, do nogi nie wyginą" (s. 141-143).

 

Powtórzymy tu gwoli zapamiętania, że często powtarzany termin "rozkład społeczny" w świetle wywodów Dzieduszyckiego znaczy nie co innego, jak rozprzężenie rodziny wraz z tragicznymi tego następstwami.

 

Ale oprócz zmiany warunków ekonomicznych, jaką przyniósł w XIX wieku rozwój przemysłu, i oprócz pojawienia się niektórych antyrodzinnych haseł i prądów ideowych, działały jeszcze inne niepomyślne czynniki, które, będąc wynikiem historycznej ewolucji społeczeństw rasy białej, przyczyniły się walnie do osłabienia rodziny na przełomie XIX i XX stulecia.

 

Poświęcimy im rozdział następny.

 

 

2. Antyrodzinna ewolucja społeczeństw europejskich

 

Żeby zrozumieć genezę współczesnych (słowa te pisane były w 1908 r.), nie zawsze sprzyjających życiu rodzinnemu, biurokratycznych struktur socjalnych, sięgnąć trzeba aż do wczesnego średniowiecza, to jest do czasów, kiedy z chaosu wyłaniać się zaczął w Europie mający trwać lat tysiąc ustrój feudalny.

Powstanie ustroju feudalnego w uproszczonym schemacie przedstawić sobie można w sposób następujący. Monarcha w czasach przedfeudalnych, jako właściciel obszarów państwa zasobny był w ziemię, a ubogi w kruszec cenny. Najpraktyczniejszym przeto dla niego wyjściem było uposażenie swych urzędników ziemią zamiast gotówkowej zapłaty. Wzywał tedy monarcha któregoś ze sług zaufanych, zwykle członka wojskowej drużyny, i mówił mu: "Oddaję ci w użytkowanie (w pierwotnych formach było to użytkowanie dożywotnie, później zaś stało się dziedziczne) takie a takie obszary, w których wedle woli żywić się będziesz wraz z pocztem zbrojnym, który masz zebrać. Zbudujesz ponadto zamek warowny i utrzymasz w pokoju i posłuszeństwie ziemie ci powierzone. Te zagospodarować masz wedle możności, a na zawołanie stawisz się pod moje chorągwie na czele zbrojnego oddziału, a ponadto dostarczać mi będziesz tyle a tyle płodów rolnych". Świeżo mianowany dostojnik, objąwszy powierzone mu ziemie, wzywał z kolei zaufanych swojej drużyny, by powierzając im część przyznanych mu ziem powtórzyć z nimi ceremonię analogiczną.

 

Tak, z grubsza biorąc, w zaraniu średniowiecza powstała w Europie administracja feudalna.

 

I co się stało?

 

Natura ludzka, mówi Dzieduszycki, pozostaje zawsze niezmienna. Stało się przeto, że w miarę lat i powstających nawyków feudalni urzędnicy królewscy zapomnieli, ze celem ich jest służba monarsze i społeczeństwu. Wprost przeciwnie, nabrali świętego przekonania, że społeczeństwo po to istnieje, by im służyć, osobę zaś monarchy gotowi byli czcić, byleby im w sprawowaniu władzy nie przeszkadzała.

 

Taka jest, powiada Dzieduszycki, geneza wielu feudalnych obyczajów i przywilejów, które w miarę upływu lat zaliczone były do "świętych" uprawnień. System feudalny okazał się w warunkach średniowiecznych nad wyraz praktycznym, a ponieważ opierał się na rodzinie, której zapewniał sprzyjające na ogół warunki, przetrwał wiele stuleci, kształtując warstwę arystokracji feudalnej, ta zaś, zwłaszcza we Francji, klasyczne przybrała formy. Rosnące już w XV wieku bogactwo Europy, rozwój nauk, wynalazki i coraz częstsza umiejętność czytania i pisania pozwoliły monarsze zorganizować nowoczesną administrację urzędniczą4 i okiełznać feudałów, nieraz po dramatycznej walce. Uosobieniem walki z feudalizmem nazwać można króla francuskiego, Ludwika XI (1461-1483), pogromcę średniowiecznego rycerstwa i twórcę monarchii absolutnej we Francji. Wynalazek prochu i armat, a także kusza stalowa, której pocisk zdolny był pancerz przebić, a przede wszystkim ślepo posłuszna, zawodowa i umiejąca nową bronią władać armia królewska zdecydowała o zwycięstwie monarchy. Tak więc na fali koniunktury dziejowej wyrosła nadająca ton Europie monarchia francuska, by za Ludwika XIV (1643-1715) osiągnąć szczyt potęgi. Niejednemu wówczas zdawać się mogło, że absolutny, "z Bożej łaski", monarcha po rozbiciu panów feudalnych zawiśnie jak gdyby w próżni, pozbawiwszy się oparcia feudalnej administracji kraju. Tak się jednak nie stało. Za sprawą doradców królewskich całą Francję pokryto biurokratyczną siecią urzędów państwowych z hierarchią rang urzędniczych. Istotą jej organizacji było to, że każdy urzędnik każdej chwili mógł być odwołany, że zakres jego władzy ściśle był ograniczony, że wreszcie wynagrodzenie pobierał z kasy królewskiej w gotowiźnie. Funkcjonariusz nowego typu, rekrutowany chętnie spośród ludzi nieposiadających majątku, żyjący z wyznaczonej mu pensji, stał się oddanym wykonawcą rozkazów monarszych. Podobne zmiany przeprowadzono w wojsku. Prywatne poczty pańskie uległy stopniowej likwidacji na rzecz armii stałej, dowodzonej przez kadrę oficerów zawodowych, poddanych ostrej dyscyplinie i pobierających od króla żołd stały, ściśle określony. Biurokracja monarsza w zmienionych warunkach europejskich okazać się miała formą wykazującą nadspodziewaną trwałość. Ewolucję od ustroju feudalnego do struktury biurokratyczno-urzędniczej przejść miały mutatis mutandis wszystkie co znaczniejsze państwa europejskie, jednak drogi ich różniły się w zależności od warunków odmiennych.

 

We Francji np. monarchia Burbonów "obróciwszy w fagasy panów feudalnych, wymuskanymi ich potomkami przyozdobić miała wersalską rezydencję 'Króla Słońca', aby hańbę ich i bezsiłę na tle blasku potęgi królewskiej całemu okazać narodowi, a monarchię widokiem ich upadku wzmocnić". Jednak i na monarchię Burbonów przyszedł kres. Rozwijający się już w XVIII wieku handel i przemysł wzmógł w bogactwo i w liczbę warstwę mieszczańską, która w 1789 roku obaliła wiekową monarchię, aby otrząsnąć się z krępujących ją więzów biurokracji królewskiej. Stosunki pomiędzy nadającą ton rojną burżuazją a liczną warstwą urzędników, tym razem "republikańskich", obsługującą scentralizowany rząd republiki, ułożyły się tam w iście galicki kadryl, którego areną stał się w drugiej połowie XIX wieku rozbity na liczne frakcje, pozbawiony większości parlament.

 

Odmienną drogą poszła Wielka Brytania. Anglia, jak wiadomo, pierwszym była krajem, w którym powstał przemysł fabryczny. Obok przemysłu także żegluga i handel morski skupiły środowisko dzielnych i przedsiębiorczych ludzi. Te i inne okoliczności tłumaczą fakt, że Anglia dojrzała do przewrotu już w połowie wieku XVII, a więc sto z górą lat przed Francją. Trzeba przyznać, zauważa Dzieduszycki, że rewolucja dokonała się w chwili dla przyszłości kraju odpowiedniej. Zanim przewrót się dokonał, kwitła jeszcze w Anglii potężna warstwa panów feudalnych. Jakiż cel miałyby warstwę ową niszczyć nowe, bogacące się po miastach rodziny mieszczańskie, oddane kupiectwu i przemysłowi? Odwrotnie, burżuazja angielska upatrywała w możnych rodach feudalnych cennego sojusznika przeciwko absolutystycznym skłonnościom monarchy, a sojusznik ów tym był cenniejszy, że potęga króla doznała nadmiernego wzrostu, gdy oderwawszy kraj od Kościoła Rzymskiego stworzył podporządkowany sobie kościół anglikański. W tym położeniu zwycięstwo odniósł anglosaski zmysł rzeczywistości i duch kompromisu. Wyrazem jego była feudalno-burżuazyjna rewolucja Cromwella. Monarchia angielska obalona została wspólnym wysiłkiem feudałów i burżuazji w roku 1653, zanim potrafiła stworzyć biurokratyczną administrację i armię zawodową, przy pomocy której mogłaby podporządkować sobie społeczeństwo. Takim był przebieg wypadków. Oszczędził on Brytyjczykom gorzkich rządów monarszego totalizmu i biurokratycznego skostnienia. Społeczeństwo angielskie pozostało społeczeństwem wolnym. Król panuje tam i dziś wprawdzie, ale nie rządzi, ustąpiwszy władzę parlamentowi, to jest elektom narodu, w dwa uszeregowanym stronnictwa. "Funkcjonariusze zaś państwa i samorządów, nie mogąc w pozbawionej siły koronie znaleźć sojusznika przeciwko społecznym ośrodkom niezależnym, wolni zatem od pokusy samowładztwa, rozumieją, że praca ich społeczeństwu ma służyć, nie zaś naród na żerowisko ich jest stworzony".

 

Najlepszym jednak punktem obserwacyjnym konfliktu historycznego biurokracji królewskiej ze społeczeństwem jest − mówi Dzieduszycki − monarchia habsburska, to jest Cesarstwo Austriackie, w latach poprzedzających wybuch pierwszej wojny światowej.

 

Nietrudno było Dzieduszyckiemu, który cesarskim i królewskim był ministrem dla Galicji, uczynić spostrzeżenie, że biurokracja austriacka należała do biurokracji inteligentnych. Inteligencja jej bywała nawet subtelna. Potrafiła ona na przykład zrozumieć, jak wielką pomocą w sprawowaniu władzy bywa ideologia. Były czasy, że biurokraci − mówi on − na przykład za Józefa II (1765-1790), chcąc niepodzielnie władzę swą nad Austrią uchwalić, w koronie oparcia szukali przeciwko panom feudalnym, niektórym instytucjom kościelnym i tym ośrodkom niezależnym, które wszechmoc ich ograniczyć mogły. W tym celu podchwycili zrazu średniowieczną ideologię monarchy z Bożej łaski, głosząc hasło wierności tronowi. Wierność jednak w taki pojęli sposób, że monarchę w sprawowaniu rządów wyręczyli tak zupełnie, iż ten raczej stał się figurantem na tronie aniżeli władcą. Gdy zaś autorytet monarchy, pod naporem rozpowszechniających się doktryn rewolucyjnych, w oczach mas chwiać się począł, biurokraci, porzuciwszy monarchiczną ideologię, wyszli pozornie naprzeciw hasłom rewolucyjnym, posługując się formułą, która jednak ich przede wszystkim utrwalała panowanie.

 

Formułę zapożyczono z tygla filozofii niemieckiej. Brzmi ona: "der staat ist sich selbst zweck" (państwo samo w sobie jest celem). "Piękno tego frazesu", argumentuje Dzieduszycki, "polega na jego niejasności. Bo gdy zechcemy te wyrozumieć słowa, dostrzeżemy wnet, że wyrażają niedorzeczność, coś od niedorzeczności gorszego, bo niegodziwość. Te słowa znaczą, że nie tabakiera jest dla nosa, tylko nos dla tabakiery, że nie rząd austriacki ustanowiony jest w interesie ludności, a odwrotnie, lud mnożyć się ma na to, by rządowi cesarskiemu dobrze się działo, by miał nad kim panować…" (s. 575).

 

Frazes "der staat ist sich selbst zweck", powiada Dzieduszycki, ma tę jeszcze dogodność, że drenuje w pewnym stopniu popularne wśród rzesz robotniczych hasła równego udziału we własności i dochodzie narodowym, skoro bowiem państwo tak piękny program urzeczywistnić może, "warto na ołtarzu jego wszechmocy najcięższe nawet wyrzeczenia znosić, skoro państwo sowicie wynagrodzić je potrafi, gdy istotnie wszechmocnym się stanie" (tamże).

 

Ale formuła "der staat ist sich selbst zweck" miała w oczach biurokracji rządzącej inną także dogodność.

 

Gdy pragnień równego udziału w bogactwie zaspokoić nie zdołano, a wzrastającej fali materializmu towarzyszyło coraz groźniejsze poruszenie mas, wzburzonym tłumom inne należało rzucić hasło, aby posłuszeństwo cesarskiej władzy zapewnić. Drogi były już utorowane. Wystarczyło w magicznej formule jedno tylko zmienić słowo: der staat, i zastąpić je wyrazem naród − das volk, by ukuć propagandowy slogan. Tym razem otrzymał on brzmienie: "das volk ist sich selbst zweck", co znaczyć ma, jakoby naród sam w sobie był celem. Przy pomocy tej maksymy nietrudno było przekonać ludy, zwłaszcza germańskie, że oczywista ich wyższość wywołuje ciągłe przeciw nim przymierza, że mniemany ich niedostatek spowodowany jest przez karygodną zachłanność innych narodów, że przeto napastnicza wojna i łupienie sąsiadów nie tylko narodowym jest obowiązkiem, ale szczytnym wobec świata posłannictwem. Prostackie a opacznie pojęte hasło, jakoby naród sam w sobie najwyższym był celem, obudziło wnet utajone a złe instynkty skrajnego narodowego samolubstwa. "Jednak hasła te, rzucane za dni naszych, zwłaszcza w cesarskich Niemczech, sprawiły, że lud stał się biurokratycznym władzom posłuszny, rozumiejąc, że władza, która tak fascynujące hasła głosi, zdolna jest, gdy odpowiednia chwila nadejdzie, do zwycięskiej prowadzić go wojny".

 

Tak, powiada Dzieduszycki, zrodził się nacjonalizm.

 

"Sprawił on, że prześladowanie narodowości i walka namiętna narodu z narodem jest tak samo na porządku dni naszych, jak walki i prześladowania religijne XVI i XVII wiek wypełniły. Takim samym jest to głupstwem, niegodziwością, nieszczęściem" (s. 577).

 

*

 

Nie jest więc Dzieduszycki nacjonalistą. Także zaliczyć go trudno do zwolenników "doktryny kolektywistycznej". Nie zaprzecza jednak, że wśród warstwy robotniczej, zwłaszcza zaś tzw. inteligencji pracującej, znalazła ona niemało zwolenników. Zastanawiając się nad istotą wpływowego w Europie socjalizmu (dziś powiedzielibyśmy "faszyzmu"), czyni on, jakby na marginesie tej doktryny, uwagi następujące: "Niełatwo jest polemizować z socjalistami, ponieważ nacjonalizm jest sui generis religią. Religia owa ma też swoją biblię, której przenajświętszymi jak gdyby księgami są pisma teoretyków. Trzeba zatem zajrzeć do socjalistycznej biblii i stamtąd zaczerpnąć dogmaty mające ludzkość zbawić. W tym tylko bieda, że kanon owego świętego pisma nie jest jeszcze ostatecznie ustalony i że sporo bywa heretyków między socjalistami, boję się zatem wpaść i ja w herezję jakowąś zamiast ortodoksję poznać" (s. 153).

 

"Religijny charakter socjalizmu", zauważa Dzieduszycki, "jest przyczyną, że socjaliści z klerykałami pogodzić się nie mogą".

 

"Wszystkie jednak odłamy myśli socjalistycznej", pisze on, "zgodne są w tym, że uspołecznić należy środki produkcji, wolno mi zatem snuć myśli, jakie muszą być skutki tak radykalnych poczynań. Leży na dłoni, że następstwem upaństwowienia przez Cesarstwo Austriackie wszystkich narzędzi produkcji będzie to, że państwo austriackie stanie wobec konieczności objęcia samo zarządu nad wszystkimi dziedzinami wytwórczości. Będzie tedy istniała chmara urzędników cesarskich hierarchicznie zorganizowanych, posiadających władzę, jakiej dotąd na świecie nie było, i obarczonych odpowiedzialnością i nawałem pracy, o której nikt wyobrażenia dziś nie ma" (s. 153).

 

Obserwując działanie cesarskiej biurokracji w monarchii habsburskiej, nie wyrobił sobie Dzieduszycki dodatniego mniemania o jego wynikach. "Pewne jest", pisze, "że produkcja kierowana przez biurokrację (my nazwalibyśmy ją faszystowską) nie byłaby w Austrii tak wytwórczą jak prywatna, całe bowiem doświadczenie dziejowe tego kraju świadczy, ze państwo lichym było tam administratorem, że kieruje przedsiębiorstwami w sposób kosztowniejszy, a z mniejszym rezultatem od ludzi prywatnych. Nawet wielkie fabryki, kopalnie i gospodarstwa przemysłowe szłyby tam kulawo w administracji biurokratycznej" (s. 158). "Nastąpiłby także upadek wynalazczości. Te i inne przyczyny spowodowałyby w Austrii absolutne albo względne zubożenie powszechne, które klasy pracujące o małych dochodach odczułyby najdotkliwiej" (s. 159).

 

Ciekawe są prognozy Wojciecha Dzieduszyckiego dotyczące dalszych losów cesarskiej biurokracji. "Socjalistyczne marzenia", pisze on, "o zupełnej pomiędzy ludźmi równości napotykają w praktyce na nieprzezwyciężone trudności. Skoro bowiem ludzie, według kanonów socjalizmu, jednakowo za ośmiogodzinny dzień pracy mają być wynagradzani, któż zechce trudy studiów ponosić, aby, inżynierem zostawszy, stanowisko kierownicze objąć i zamiast korzyści, ciężkich tylko nabawić się kłopotów. Nawet zaspokojenie jakowejś ambicji, przy braku materialnej korzyści, nie może być tu pobudką wystarczającą. Stanie się tedy", mówi Dzieduszycki, "że konieczność zmusi socjalistycznych prawodawców do porzucenia dogmatu o jednakowej płacy za każdą robotogodzinę, celem obfitszego wynagrodzenia ludzi na stanowiskach kierowniczych".

 

"Niektórzy chcieliby", mówi, "aby wszyscy urzędnicy przyszłej socjalistycznej rzeczypospolitej byli przez swoich podwładnych głosowaniem powszechnym i to na rok jeden wybierani. Tak się nie stanie, ponieważ zarząd sprawami gospodarczymi państwa, podobnie jak każdy zarząd jakiegokolwiek przedsiębiorstwa, nie może być sprawowany przez kogo bądź, nie może corocznie się zmieniać, jeśli nie ma w krótkim czasie do powszechnego doprowadzić bankructwa. Zarząd tedy musi pozostawać stale w ręku człowieka zawodowo wykształconego, zdolnego wykonywać daleko idące plany i posiadającego władzę mianowania urzędników, odprawiania tychże i udzielania awansów. Z tych względów, jeśli diabli wszystkiego wziąć nie mają, wybór czczą będzie tylko formalnością, a istotną władzę będą mieli ludzie dobrze płatni, którzy będą mogli także dzieciom swoim dać staranne a zawodowe wykształcenie, tak że z biegiem czasu powstanie, tak jak w każdej biurokracji powstaje, dziedziczna rządząca klasa, a nawet zarząd pojedynczymi fabrykami czy gospodarstwami będzie najczęściej przechodził z ojca na syna czy zięcia, jako na ludzi najlepiej znających warunki miejscowe. Władza tych socjalistycznych (czytaj faszystowskich) urzędników będzie ogromna, skoro byt cały każdego obywatela od ich woli będzie zależał, a natura ludzka musiałaby nadzwyczajnej doprawdy zmianie ulec, aby władza taka nie skusiła władców do wszelkiego rodzaju nadużyć, do zupełnego ujarzmienia podwładnych i obracania osiągniętych dochodów na swoją przeważnie korzyść. Precedensy pod tym względem niepozbawione są wymowności".

 

Skoro mowa o precedensach, raz jeszcze przypominamy tu znamienną ewolucję z okresu utrwalenia się ustroju feudalnego. W czasach tych, jak powiedzieliśmy, monarchowie oparli się w zachodnioeuropejskich dzierżawach na administracji feudalnej. Zadaniem jej w królewskim rozumieniu była służba monarsze i społeczeństwu. Stało się jednak inaczej. Człowiek na każdym stanowisku pozostaje tylko człowiekiem. Natura ludzka jest niezmienna. Godności zaś i władza to mają do siebie, że uderzają do głowy by wino mocne. Stało się więc, że dygnitarze feudalni rychło opacznego nabrali przekonania, jakoby lud i społeczność cała po to istnieć miały, aby nie tylko wiernie im służyć, ale w służbie tej zaszczyt i szczęście swe upatrywać.

 

Podobny proces, mówi Dzieduszycki, i dziś w Austrii zajść musi w świadomości przedstawicieli kasty biurokratycznej, niezależnie czy ona cesarską będzie, królewską czy też republikańską. "Już Comte August przewidywał nadejście czasów feudalizmu przemysłowego. Feudalizm taki", mówi Dzieduszycki, "musiałby koniecznie w państwie socjalistycznym nastać, przywracając stan pośredni między średniowiecznym poddaństwem a starożytną niewolą, cofając tym samym ludzkość wstecz o wieków kilkanaście".

 

 

3. Dokąd zmierzają narody europejskie?

 

Zastanawiając się nad historią, stanem obecnym i przyszłością rasy białej, wziął Dzieduszycki pod uwagę wszystkie lądy przez nią zamieszkałe, zwłaszcza Europę, a w niej 3 szczepy: narody romańskie, Germanów i Słowian.

Posłuchajmy, co o nich mówi:

 

a) Narody romańskie

 

Narody romańskie są najstarszym cywilizacyjnie szczepem europejskim. By o przyszłości ich móc rokować, choć w kilku słowach naszkicować trzeba ich charakter5 i przypomnieć dzieje.

 

Gdy Rzym cesarski chylił się ku upadkowi, pierwotne ludy germańskie coraz potężniejszą falą przenikać zaczęły w granice Imperium, by po kilku stuleciach zbrojną ręką je opanować. Widomym znakiem ich triumfu było zdobycie przez Alaryka w roku 410 Wiecznego Miasta.

 

Zdobywcy germańscy, mówi Dzieduszycki, w obliczu własnego barbarzyństwa boleśnie odczuwali cywilizacyjną wyższość Rzymu. Z dobrą wiarą przyjęli chrześcijaństwo i jako wierni Chrystusa wyznawcy znosili z cierpliwością liczne upokorzenia. Powstał w nich jednak na tym tle jak gdyby uraz psychiczny i silna niechęć do wyższej cywilizacji romańskiej, którą przejęli.

 

Podświadoma niechęć do papiestwa, spadkobiercy Rzymu cezarów, dawała się odczuć zwłaszcza w latach historycznych przełomów. Tak na przykład w okresie walk papieży z germańską dynastią Hohenstaufów znalazł cesarz niemiecki nie w krajach germańskich, ale na ziemi włoskiej wielu gorących zwolenników. "Gdy walka zakończona została zwycięstwem papieży, ustaliła się duchowa, a nierzadko także świecka kleru łacińskiego władza, powodując rosnącą wciąż niechęć do arystokratycznej podówczas i kosmopolitycznej organizacji kościelnej".

 

Wystąpienia św. Franciszka z Asyżu (1182-1226) i św. Dominika (1170-1221), pisze Dzieduszycki, wniosły nowe potężne prądy w społeczność katolicką. Spowodowały także demokratyzację form kościelnych, choćby przez wprowadzenie do nabożeństw, obok dawnej łaciny, także narzeczy miejscowych. "Zjawienie się tylu prądów duchowych zwiastowało nową dziejową wiosnę nie tylko dla romańskich ludów, ale dla całego zachodniego chrześcijaństwa, musiało jednak zrodzić burzę, która się przejawia, ilekroć nowe zjawiają się idee, a bywa najgwałtowniejszą w łonie tych właśnie narodów, które nowo narodzonym ideom rozkwit swój dziejowy zawdzięczać mają" (s. 315).

 

Rzeczywiście, burza dziejowa w XIV wieku, objąć miała cały świat romański. Warto posłuchać, jaka, w oczach Dzieduszyckiego, była jej istota i przebieg. "Światowładne aspiracje średniowiecznych papieży", pisze on, "zderzyć się musiały z nowo powstałą władzą świecką. Papieże tedy musieli toczyć straszliwą walkę z Hohenstaufami, którzy, osiadłszy w Neapolu, chcieli monarchię uniwersalną na włoskim królestwie narodowym oprzeć, nie znajdując w Niemczech zrozumienia. A gdy Hohenstaufów z pomocą francuskiej rodziny królewskiej wreszcie pokonali, ulegli sami mocy swoich sprzymierzeńców i poszli w niewolę awiniońską (1308-1377). Tak więc znaleźli się w kraju wyczerpanym strasznymi przejściami wojen religijnych, toczonych przeciwko herezji Albigensów. Narody romańskie przyszły w wieku XIII do odrębnej narodowej świadomości, wydając czarujące pierwociny literatury i sztuki. Przez cały wiek XIV i jeszcze przez część XV toczyły walkę wewnętrzną tak gwałtowną, że można było chwilami zwątpić o ich przyszłości, a nawet o dalszym rozwoju cywilizacji chrześcijańskiej. Po miastach włoskich walczyła nowa demokracja na zabój z dawnym rycerstwem, a wielu Włochów, opłakując anarchię, w którą ojczyzna ich popadła, winiło ambicję papieży za to, że nie dopuściła powstania silnej narodowej monarchii, a przywiązanie do klasycznej Rzymu przeszłości rodziło w sercach włoskich gibelinów, zamiast przywiązania do Stolicy Apostolskiej (spadkobierczyni dawnego senatu rzymskiego), tęsknotę za starożytnym pogańskim imperium albo za wcześniejszymi jeszcze rzeczpospolitymi. We Francji, Kastylii i Aragonii królewskość chciała się także stroić w klasyczne szaty cezarów, a spotkała się z orężnym oporem feudalnej szlachty, przywiązanej do niedawnej przeszłości, i nowo powstającego mieszczaństwa, zachęconego przykładem demokratycznych miast włoskich. Obie te przeciwne sobie potęgi królewskość zwyciężyła wreszcie, jedną przeciw drugiej wygrywając. Ale nim zwyciężyła, toczyć musiała 100-letnią wojnę domową, tym cięższą, że wówczas na poły jeszcze francuscy królowie Anglii sięgali nieustannie po koronę Francji, mieszali się zwycięsko do wewnętrznych sporów Kastylii, tu i tam swoją orężną przewagę odczuwać dawali. Najsroższe jednak było rozdarcie religijne, zrodzone przez zawisłość od korony francuskiej, w którą popadli papieże awiniońscy. Doprowadziło ono potem do do wielkiej schizmy zachodniej i do sporu pomiędzy soborami a papiestwem, wprowadzając także w sumieniach katolickich zamieszanie, iż człek najbardziej świętobliwy nie wiedział, jakiego ma słuchać papieża, jakie ma wyznawać nauki, jeśli chce prawowiernym pozostać. Wśród tego zamieszania wielu znakomitych nawet mężów pociągała odrodzona wiedza w stronę odnowionego pogaństwa, zaprawionego mistycznym panteizmem, a pełnego czarodziejskich praktyk, od których katoliccy nawet nie stronili duchowni. Rzeczywiście, zdawać się mogło, że w burzy tej zginą narody romańskie. Jednakże był to ferment młodości, który musiał przekipieć. Wyszło z niego piękne, potężne życie, wydając cudowny kwiat chrześcijańskiej cywilizacji: odrodzenie, najznakomitsze dzieło uświadomionych już a katolickich narodów romańskich, w które całą pełnię ducha swego wlały. Rozkwit ten nastąpił w XV wieku, a więc w lat 200 po wystąpieniu św. Franciszka i św. Dominika, kiedy dwór papieski, po ułożeniu schizmy zachodniej, zasiadł znowu w Rzymie i kiedy Francja i Hiszpania, uwolnione od najazdów przez wojnę domową w Anglii, utwierdziły narodowe monarchie, w których duch narodów łacińskich znalazł swoisty polityczny wyraz. We Włoszech obie starożytne tradycje: katolicka i klasyczna, przez chwilę sobie przeciwne, pogodziły się teraz na łonie renesansu, na dworach papieży w Rzymie i florentyńskich Medyceuszów" (s. 316-317).

 

Stan obecny:

 

Cytując za W. Dzieduszyckim dane z roku 1900, uzupełnimy je liczbami z 1957 roku, posługując się danymi rocznika statystycznego i almanachem Haack Gotha.

 

 

 

rok 1900

rok 1957

Języki romańskie są mową ojczystą

170 milionów ludzi

362 milionów ludzi

z nich Europę zamieszkuje

110 milionów

154 miliony

z nich Amerykę zamieszkuje

55 milionów

186 milionów

z nich Filipiny zamieszkuje

5 milionów

22 miliony

 

170 milionów

362 miliony

 

Do rodziny narodów romańskich należą:

 

a) Francja

 

Francuzi mówią kilku narzeczami. W 1900 roku było ich na świecie 46 milionów, z czego tylko 2 miliony poza Europą, głównie w Kanadzie, przebywało. W metropolii mieszka 39 milionów (w 1954 r. 44 miliony). Reszta Francuzów rozproszona jest po rozległym Imperium, które w 1900 r. 50 milionów poddanych liczyło.

 

Francuzi z metryki są katolikami, a wpływ tradycji katolickich widoczny jest nawet u licznych antyklerykałów i bezwyznaniowych. "Dwie istnieją dziś Francje. Jedna, podobna do starożytnej Kapui, przyciąga cudzoziemców wdziękiem przybytków paryskich, luksusem kąpielisk i sławą najbardziej wyuzdanej rozpusty, która obliczona jest na to, aby turystów zagranicznych do znacznych skłonić wydatków, bez baczenia, że moralność własnego społeczeństwa na tym cierpi. Druga Francja to robotnica cicha. Zarabia ona i oszczędza.

 

Rozpustni Francuzi unikają związków małżeńskich, robotnicy zaś nie chcą, aby z trudem uzbierane mienie pomiędzy liczne dzielić potomstwo. Przed rewolucją 1789 r. liczyła Francja 25 milionów mieszkańców i była najludniejszym i najpotężniejszym mocarstwem w Europie. Teraz (1900 r.) liczy mniej ludności od Rosji, Niemiec, Austrii i Wielkiej Brytanii. Dziś 120 milionów ludzi na świecie mówi po angielsku, ponad 60 milionów po niemiecku, tylko zaś 45 milionów po francusku, a to dlatego, że się ludność Francji od pół wieku przeszło nie powiększa.

 

Złą dla Francji wróżbą jest to, że dziejową przerwała ciągłość, a własnej zaprzeczając tradycji, zagubiła poczucie swego wśród innych ludów posłannictwa. O wielkiej przyszłości nikt już we Francji nie myśli, wielką pocieszając się przeszłością i bieżącą żyjąc chwilą".

 

 

b) Włochy

 

Włochów było w Europie (1900 r.) 32 miliony, a około 2 milionów w Ameryce, w roku zaś 1957 w samej ojczyźnie liczono ich 48,5 miliona.

 

"Naród to najzdolniejszy zapewne wśród innych narodów. Można rokować im, że pokonają wewnętrzne trudności, unikną społecznej rewolucji, dobrobyt swój znakomicie poprawią".

 

c) Hiszpanów mieszkało w Europie w 1900 r. 18 milionów, w 1957 r. 29,4 miliona

poza Europą w 1900 r. 52 miliony

———————————————

razem w 1900 r. było ich 70 milionów

 

d) Portugalczyków

 

 

 

rok 1900

rok 1957

w Europie jest ich

5 milionów

9 milionów

poza Europą (Brazylia głównie)

17 milionów

61 milionów

Razem

22 miliony

70 milionów

 

Brazylia całą niemal ludność zamorską Portugalii przyjęła, liczni zaś Hiszpanie zamieszkują Amerykę Południową i Środkową. Panuje tam dziś całkowity polityczny i gospodarczy chaos i ścierają się wpływy ras i narodów. Raczej z chaosów takich aniżeli z uregulowanych politycznych systemów, mówi Dzieduszycki, rodzą się nowe cywilizacje, a wielkie miasta w krajach tych powstające zdają się być prognozą szybkiego powstania tam nowych potęg, które na losach świata zaważą. Wyrokować o tym niełatwo.

 

*

 

Rozważyliśmy dzieje, charakter i stan obecny narodów romańskich. Na podstawie tych danych stawia im Dzieduszycki horoskop następujący: "Rzuca się w oczy", mówi, "że żaden z tych narodów dawnej potęgi ani też dawnego znaczenia nie posiada, że wszystkie dniem żyją dzisiejszym lub przeszłym, nie śmiąc o przyszłej mówić wielkości. Niemcy powiadają im dumnie, ze rolę swą w dziejach już odegrały, a coraz liczniejsi pisarze łacińscy szczepu własnego stwierdzają upadek, o ratunku zwątpiwszy. Narody romańskie, zaprawione do bierności czasu monarchii absolutnych, wyparły się własnej tradycji historycznej, a przyjąwszy hasła angielskie, wyciągnęły z nich najskrajniejsze a zgubne konsekwencje. Przyjęty więc angielski parlamentaryzm w jego skrajnych a niedorzecznych formach, często zmieniające się rządy, wielopartyjne rozbicie, niemoc, bezrząd, z których wylęgła się korupcja bezwstydna. We Francji wzrost samolubstwa i niewiary doprowadził do tego, że ludność jej mnożyć się przestała. Piętno rewolucji francuskiej z 1789 r. zaciążyło na wszystkich narodach romańskich, niezależnie od tego, czy są republikanami, czy rządzą nimi dynastie, jak we Włoszech berło swe zwycięstwu rewolucji zawdzięczające". Obraz to zaiste niepocieszający.

A jednak, jednak, tak źle nie jest i źle czyni, kto przedwcześnie dzwoni na pogrzeb tej najświetniejszej i może najzdolniejszej rasie. Nie wymrze, bo jest zbyt liczna i tylko Francuzi mnożyć się nie chcą. W Europie Francja i północne Włochy gromadzą skrzętnie bogactwa, którymi dzielą się, tak że wszyscy w dobrobycie udział mają, lub jak we Włoszech udział ten niebawem zdobędą. Powszechny zaś dobrobyt najpewniejszą bywa ochroną przed społecznym przewrotem, lepszą od wojsk i policji. Południowe zaś Włochy, Hiszpania i Portugalia mają ludność tak pierwotną jeszcze, tak prostą i zdrową, że u niej nie może być mowy o starości kulturalnej, o dekadencji. Ludność tych krajów tak jest zwarta, w potrzebie obronna i zapobiegliwa, że dotąd nie potrzebowała obcoplemiennego robotnika w swoje powołać granice. Fantastyczne a zgubne skrajności, które pozornie w krajach romańskich polityczną i kulturalną dla siebie zdobyły przewagę, nie tak łatwo stoczyć zdołają odwieczną cywilizację, która weszła w krew narodu.

Także Kościół katolicki, który i w przyszłości zachowa potężny wpływ uniwersalny, wzmocni stanowisko Romanów (ci, jeżeli nie wszyscy są praktykującymi katolikami, jednak przez wieki katolickie otrzymali wychowanie".

Z tych i innych zatem objawów "wnosić można, że Romanie utrzymają się na stanowisku, które dziś zajmują, i, podobnie jak Grecy za Cesarstwa Rzymskiego, wywierać będą wpływ kulturalny na świat cały. Kto wie, czy wtedy, kiedy materializm germańskiej kultury doprowadzi do barbaryzacji protestanckich Niemiec i Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, kraje romańskie, jakby nowe jakieś Bizancjum, przechowywać nie będą cywilizacji naszej póty, póki jej nie będą mogły przekazać odmłodzonemu znowu światu?" (s. 339-341).

 

e) Narody germańskie

 

"Teraźniejszość", pisał w 1908 r. W. Dzieduszycki, "należy do narodów germańskiej mowy i protestanckiej wiary". Rozmieszczenie ich na kuli ziemskiej wykazuje poniższa tabela:

 

 

rok 1900

rok 1957

mowa niemiecka jest ojczystym językiem

220 milionów ludzi

380 milionów

z nich Europę zamieszkuje

130 milionów

174 miliony

w Ameryce, prawie wyłącznie Północnej

84 miliony

183 miliony

w Australii i w Afryce

6 milionów

23 miliony

Razem

ca 220 milionów

ca 380 milionów

 

 

Germanie mieszkają we wszystkich klimatach, przy czym w krajach ciepłych i gorących zdają się ulegać stanowczej zmianie temperamentu i charakteru.

 

Ojczystym językiem wszystkich prawie na ziemi protestantów są mowy germańskie. Nie wszyscy jednak Germanie są protestantami, znaczna bowiem ich część (65 milionów w 1900 r.) katolicyzm wyznaje. Religijny ten przedział nie rozbija jednak plemiennej ich jedności. Inne, historyczne zwłaszcza i językowe, poglądy podzieliły Germanów na pięć odrębnych narodowości: Anglosasów, Niemców, Holendrów, Szwedów, Duńczyków, a także na liczne niepodległe lub półniezależne państewka, stworzyły również w rasie przedział tak głęboki, że rozpada się wyraźnie na dwa różne odłamy. Większy, przeważnie pozaeuropejski, mówiący na ogół po angielsku (206 milionów w r. 1957) i mniejszy, osiedlony na lądach stałych Europy (174 miliony w r. 1957). Temu, dla odróżnienia, nadaje Dzieduszycki miano ogólne Teutonów, wśród których Niemcy ogromną większość stanowią. Te dwa odłamy nie rozumieją się nawzajem, ani w dosłownym, ani w przenośnym znaczeniu, a spośród Teutonów Skandynawowie Niemców nie rozumieją.

 

Niełatwa jest charakterystyka ogólna Germanów: "mniej jak o Latynach da się o nich powiedzieć jako o całości. Coś niecoś jednak powiedzieć można o wszystkich przynajmniej Germanach europejskich:

 

Teutoni to lud rosły, zażywny, o rudawym często zaroście i oczach błękitnych. Chętny do bitki, umie pracować usilnie, ale domaga się sutego napoju i jadła. Namiętność u niego wzrasta powoli, ale gdy raz zapłonie, bywa gwałtowna, łatwo ugasić się nie da. Skłonny do ciężkiej zadumy, bywa niezmiernie wytrwały, systematyczny, pedantycznie porządny i schludny. Przywiązuje wielką uwagę do drobnostek, dostrzega przede wszystkim szczegóły, ze szczegółów dopiero buduje całość, którą nie tyle ogląda, ile wyrozumuje. Brak mu bystrości, retorycznego i teatralnego polotu Romanów, a także w duszy swojej zwraca uwagę na drobiazgi, na nieuchwytne, prawie nieuświadomione stany. Z tego usposobienia wynikają zdolności większe nierównie do poezji i muzyki aniżeli do filozoficznych roztrząsań. Ujemną tych przymiotów stroną bywa zawiłość, gubienie się w szczegółach, tak wielkie w środkach zamiłowanie, że cel, dla którego środki obrano, idzie niekiedy w niepamięć.

 

Germanin ani od samotności, ani od towarzystwa nie stroni, nie rozumie towarzyskiej zabawy bez jedzenia i picia. Bywa przede wszystkim człowiekiem praktycznym, działającym z energią tam, gdzie się korzyści spodziewa, bezwzględny wobec tego, kto mu drogę zajdzie, przekonany, że to słuszne, co mu dogadza, milcząco zarozumiały… Bardzo mężny, nieustraszony, waży się chętnie na każdy hazard, umie dzielnie znosić niepowodzenie. Stały w przyjaźni i w nienawiści, żywi wielkie poszanowanie dla społecznej hierarchii, bywa karny i posłuszny wobec przełożonych, dumny i wymagający wobec podwładnych… słucha pana swego, choćby mu został narzucony. […] Jeśli okoliczności każą Germaninowi działać na własną rękę, wnet organizuje się hierarchicznie, a bodaj czy dzisiejszej przewagi nie zawdzięcza umiejętności organizowania pracy, w czasie kiedy przewaga społeczna swobodnym organizacjom koniecznie przypaść musi".

 

Taka jest ogólna charakterystyka szczepu germańskiego. Pośród ludów jednak germańskich usposobienie Anglosasów wielce się różni od teutońskiego.

 

*

 

"We wszystkim", powiada Dzieduszycki, "rozwijał się szczep germański o 300 lat później od romańskiego. W 300 lat po św. Franciszku z Asyżu wystąpili reformatorowie protestanccy i tyleż lat upłynęło między 100-letnią wojną we Francji a 30-letnią w Niemczech, rewolucją Mikołaja Rienzi a rewolucją Cromwella. W 300 lat wreszcie po Hiszpanii i Francji ustaliły Anglia i Prusy swoją hegemonię nad światem. Znaczenie rasy germańskiej wzrastało w ostatnich stuleciach, ponieważ przechować potrafiła w rodzinnym i publicznym życiu prostotę i zdrowie młodych narodów, a pomimo wszystkich naukowych zuchwalstw i karkołomnych nierzadko spekulacji przestrzega, w prywatnym przynajmniej życiu, zasad moralnych i szczerą zachowała w swym protestantyzmie religijność".

"Wielki rozkwit dzisiejszej, materialnej zwłaszcza, cywilizacji narodów germańskich, której pomyślność zawdzięczają, nagromadził jednak w germańskich, a przede wszystkim w protestanckich krajach, moc wielką materiału, który społeczną katastrofę sprowadzić może. Zwyrodnienie struktury społecznej w krajach protestanckich jest ogromne. Pożądanie bogactw, chęć użycia i bezwzględna pogoń za zyskiem spędziła ludzi do przemysłowych miast ogromnych. Powstawały one w XIX wieku niemal z dnia na dzień, a warunki życia w tych miastach urągają prawom natury, powodując rychłą degenerację mieszkańców. Roi się w tych miastach od robotniczego proletariatu, podniecanego do czynów rewolucyjnych. Mogą one zatrząść posadami świata, a nie ma tu rzeszy drobnych właścicieli chłopskich, która by skuteczny opór stawić mogła. Sprzeciw zaś drobnej garstki magnatów, przemysłowych czy terytorialnych, nie okaże się pewnie skuteczny.

Ludom germańskim grożą w przyszłości wielkie niebezpieczeństwa. Sprowadzając kiedyś ich upadek, dzisiejszą mogą zasypać cywilizację. Ale jeśliby 300-letni odstęp między romańskimi a germańskimi, katolickimi a protestanckimi dziejami trwał w dalszym ciągu, nierychło przyjdzie katastrofa. Przewaga germańska przetrwa cały XX wiek w pełni, odnosząc wielkie jeszcze nad Słowianami przewagi, zaledwie w XXI stuleciu słabnąć nieznacznie będzie. Dopiero za 200 lat mniej więcej (tj. około 2100 roku) przyjść może dziejowa katastrofa" (s. 348).

"Jeśli w XVII wieku pośród Romanów Francja z Hiszpanią walczyły, nie marnując hegemonii szczepu mimo walki zaciętej, tak zdaje się będą Anglicy i Prusacy, a może raczej dwie szczepu germańskiego odnogi: Saksoni i Teutonowie, walczyć ze sobą w XX wieku o panowanie nad światem".

W walce tej nie rokuje Dzieduszycki zwycięstwa Niemcom, ponieważ na wspaniałym pozornie gmachu potęgi teutońskiej zjawiły się groźne, choć przez ogół jeszcze niedostrzeżone rysy. W Prusach panowała "Herrenmoral", a tak wewnętrzna, jak zagraniczna ich polityka uwikłały się w beznadziejne sprzeczności, z których prócz wojny nie ma wyjścia. Rozprzężeniu uległy zdrowe do niedawna rodziny, umysły opanował szał nacjonalistyczny podsycany przez biurokrację, szerzy się demoralizacja, alkoholizm, zwyrodnienia paskudne, a dziewczęta niemieckie świat cały zaopatrują w swoją hańbę. Wpływ niemieckich krajów katolickich, gdzie nauka i wychowanie dzięki wpływom Kościoła Rzymskiego gdzieniegdzie tylko uległo wypaczeniu, nie powstrzyma zbliżającej się klęski. Jednak fakt, że kraje te, w przeciwieństwie do niemieckich krajów protestanckich, zachowały moralność obyczaju i zdrową strukturę społeczną, silną i zapobiegliwą warstwę chłopską, rzemiosło i zasobną warstwę robotniczą, a przemysł mniej skoncentrowany, ponadto naukę i sztukę w rozkwicie, pozwoli zapewne katolickim krajom niemieckim właściwe odnaleźć drogi.

 

W krajach tych "wytworzył Kościół katolicki polityczną i społeczną organizację, liczącą się z potrzebami wieku, energiczną, samodzielną, stałą. O nią to złamała się przemoc pruskiego rządu, kiedy w czasie kulturkampfu z katolickiego Kościoła posłuszne chciał uczynić narzędzie… W Niemczech występuje w pełni praktyczna żywotność i moralna wielkość nowożytnego katolicyzmu, który się tu zabrał do organizacji chłopa i rzemieślnika, dokonanej w Imię Boże, czynnie radzącej o jego istotnych potrzebach, badającej środki mogące jego podnieść dolę. Przywódcy chrześcijańsko-socjalni wskazują katolicyzmowi niemieckiemu drogi, które go do przyszłych powiodą przeznaczeń, a siłą zdrową i moralną, wytworzoną przez siebie, uratują może od straszliwej katastrofy jeśli nie cały swój naród, to przynajmniej jego połowę. Rozłam religijny w Niemczech nie zdołał dotąd osłabić poczucia narodowej jedności ale socjalizm rozciąga dziś wpływ coraz potężniejszy na protestanckie Niemcy, organizacje zaś katolickie posiadają wpływ w krajach zamieszkałych przez katolików, a kiedy przyjdzie do nieuniknionych katastrof, mogą się Niemcy rozpaść naprawdę na dwa społeczeństwa, z których jedno toczyć się będzie w imię postępu w stronę barbarzyństwa, drugie cywilizację i naukę niemiecką wyratuje" (s. 360).

 

f) Anglosasi

 

"Nie wiadomo", pisze Dzieduszycki, "czy to mnogie narody, czy też naród jeden ogromny, najliczniejszy o wiele ze wszystkich narodów chrześcijańskich".

Stan liczebny Anglosasów ilustrują dane następujące:
 

 

rok 1900

rok 1957

Imperium Brytyjskie

 

 

Język angielski jest mową ojczystą

50 milionów ludzi

64 milionów ludzi

Anglosasi zamieszkali w Europie

42 miliony ludzi

51 milionów ludzi

Anglosasi zamieszkali w Australii i Oceanii

8 milionów ludzi

13 milionów ludzi

Imperium USA

 

 

W Stanach Zjednoczonych mieszkało

77 milionów ludzi

171 milionów ludzi

Razem Anglosasów, tj. ludzi uważających język angielski za mowę ojczystą

127 milionów ludzi

235 milionów ludzi

 

Poza tym Imperium Brytyjskie w 1900 r. liczyło ca 400 milionów poddanych, Imperium zaś Amerykańskie miało na Filipinach 7 milionów poddanych.

 

Pod względem religijnym Anglosasi, a zwłaszcza Amerykanie, rozbici są na niezliczoną ilość dziwacznych nieraz sekt protestanckich, Kościół zaś katolicki tak w Ameryce, jak i w Anglii rośnie w powagę, zwiększając także liczbę wyznawców. Narody "kolorowe", zamieszkujące oba Imperia, są przeważnie mahometanami.

 

"Anglosasi są od Teutonów smuklejsi, posiadają wskutek silnej przymieszki krwi romańskiej i celtyckiej temperament o wiele bardziej zapalny, który wykształceńsi okiełznać muszą pedantycznie wykonywanymi przepisami dobrego wychowania. Temperament ten objawia się czasem bardzo nieprzyjemnie u bogatego Amerykanina − SELF MADE MANa. Język angielski przyjął uproszczoną jeszcze składni romańską, a prócz tego mnóstwo romańskich wyrazów. Wyrobił tedy sposób myślenia jasny i bystry, a nadając synonimom różny akcent uczuciowy, stał się dla poezji znakomitym narzędziem. Najpraktyczniejsze i najsamodzielniejsze narody mówią pod angielsku. Dostrzegają najpierw szczegóły, ale zobaczą bardzo prędko wszystko i ułożą je w całość, a nie wydedukują nigdy na sposób niemiecki, z jednego szczegółu, zawrotnej a fałszywej naturalnie teorii. Mają taki wstręt do teoretycznej abstrakcji, że nie chcą nawet mieć skodyfikowanego prawa, posługując się dotąd prawem obyczajowym. Puszczają się chętnie na wszelki hazard, nie lękając się najśmielszych przygód, licząc na swoją dzielność indywidualną. W pracy nie krępują się teorią i bywają nadzwyczaj poradni wśród niespodzianych okoliczności, niełatwo się zniechęcają, odznaczają się owszem niezwykłą wytrwałością. Zabawą ulubioną są dla nich ćwiczenia atletyczne, jazda konna, podróże, polowanie, zakłady i znowu wszelkiego rodzaju hazard. Cenią indywidualną wolność nade wszystko i wydają często typy jednostek tak odrębnych, że się aż dziwnymi wydają. Wielkie swoje zdolności organizacyjne okazują, tworząc niezliczone swobodne stowarzyszenia, prywatne i publiczne, a trudno nawet przychodzi odróżnić u nich związek państwowy od towarzyskiego, państwo od społeczeństwa. W przeciwieństwie do Niemców, narzuconej hierarchii nie znoszą. Mają natomiast ogromny szacunek dla powag tradycyjnych, społecznych, wyradzający się w ową formę próżności, którą sami nazwali 'snobizmem'. Kobiety, zwłaszcza niezamężne, używają nieznanej gdzie indziej niezależności, poręczonej tym, że się Anglik ani Amerykanin wobec bezbronnej kobiety nie zapomną. Dzieci odgrywają bardzo ważną rolę w życiu rodzinnym, a stanowisko zajęte przez niewiastę i przez dziecko nadało literaturze ton zasadniczo moralny i przyzwoity". (Niestety po drugiej wojnie światowej demoralizacja wkradła się też do literatury angielskiej).

 

Wielka różnica charakteru Anglika i Niemca jest według Dzieduszyckiego wynikiem nie tylko różnego pochodzenia, odmiennej geografii (wyspa i ląd stały), ale i różnej historii obu narodów. Zwłaszcza 300 lat rzymskiego panowania nad wyspą brytyjską, którego na lądzie stałym nie zaznała większość krajów germańskich, pogłębiła różnicę usposobień obu narodów.

 

Imperium Brytyjskie rozwijało się stopniowo. Do jego powstania przyczyniła się przedsiębiorczość kolonistów anglosaskich, których uosobieniem jest Robinson Crusoe, autentyczny bohater słynnej powieści. W szczególności pomyślnym dla Brytów był wiek XVIII, w którym to czasie tak się rozplenili, że z małego narodu urośli w potężny, 130-milionowy naród, rozrzucony po świecie całym. "Polityczne metody Brytyjczyków", mówi Dzieduszycki, "obłudne bywały i bezwzględne. W Europie np. wywoływali powstania w interesie własnym. Podżegali je, a potem zdradzali na zgubę powstańców" (s. 370).

 

"Dziś Anglia światu przoduje, a narody kontynentu, zwłaszcza Niemcy, nie mogą zrozumieć potęgi, która opartą nie jest na silnej a scentralizowanej administracji, posiadającej wojsko li tylko ochotnicze, a obdarzającej wszystkich poddanych swoich, którzy do tego dojrzeli, tak wielkimi swobodami, iż się wciąż wydać może, że państwa jednego nie masz, że są to mnogie państwa niczym ze sobą niezwiązane. Niemcy, ponieważ potęgi tej nie rozumieją, bywają wciąż skłonni do jej zapoznania, póki nad nimi nie zaciąży i wyższości swej nie dowiedzie. Anglia stoi patriotyzmem światłych a zamożnych obywateli, duchowo czysto i społeczną spójnią. Miejsce urzędników zajmują tam samodzielne stowarzyszenia, a młody Anglik, niekrępowany służbą wojskową, podbija na własną rękę świat, zamiast słuchać bezmyślnej komendy. W razie wojny pospieszy z własnej ochoty w szeregi. Potęga angielska to jedyna potęga, która w następnym już pokoleniu nie będzie anachronizmem, kiedy dalszy postęp wynalazków uczyni rządy terytorialne na wojskowej sile oparte niepodobieństwem, a kiedy ludzie po całym świecie rozproszeni jednoczyć się będą pod wpływem wspólnej idei, zwyciężać będą w powszedniej dziejów kolei nie tylko pracą i siłą nagromadzonych bogactw, ale raczej siłą zapału, który w okresach dziejowych zwrotów okazują zwykle ludzie do samodzielnego działania przywykli" (s. 372).

 

Wyliczyliśmy aktywa w bilansie narodu angielskiego. Nie brak i poważnych pasywów. Oto ich lista:

 

1) Na wyspach brytyjskich zanikł (podobnie jak we wszystkich krajach protestanckich) stan chłopski. Wyrugowany on został z ojczystych sadyb przez bezwzględną walkę ekonomiczną, rozpętaną przez materializm germański.

2) Niemożność konkurowania z płodami rolnymi kolonii przekształciła oblicze wsi angielskiej. Powstały, skupione w nielicznych rękach, ekstensywnie prowadzone gospodarstwa pastwiskowe, na których, oprócz stad owiec, hasali par force myśliwi i zamiłowani w sporcie jeźdźcy.

3) W rdzennej Anglii rozrosły się ogromne miasta przemysłowe, do których ściągnęła ludność wiejska w pogoni nie tyle za groszem, ile za wygodami życia. Ludność ta jest ciemna, Boga ni praw moralnych nie zna. Ulega jednak tradycyjnej powadze "gentlemana", uprawia także wzorem lordów hazard i pijaństwo.

4) Robotnik angielski dobrze pracuje. Ponieważ jednak znaczne ma wymagania, nierzadko wypierany bywa przez skromniejszego celtyckiego robotnika.

 

W Anglii, pod wpływem idei zamorskich, którym jednak praktyczny duch narodu praktyczne nadaje formy, powstają także prądy wedle określenia Dzieduszyckiego "niebezpieczne". Należy do nich "agnostycyzm niby humanitarny, ale dopatrujący się szczęścia w materialnym jedynie dobrobycie, a niewierzący w nic, co by namacać się nie dało. Chciałby edukować tłumy niedowiarstwem/. Wojny nienawidzi, wierzy w dobre chęci kontynentalnych narodów. Gotów flotę angielską rozbroić, niepomny na to, że tym sposobem ojczyznę na śmierć naraża. Prąd ten od czasu do czasu wydaje się brać górę w rządzie, gotów kiedyś katastrofę sprowadzić. Jednak zdaje się, że ta katastrofa jest daleka, bo zdrowy rozsądek klas średnich opiera się zarodkom zguby, a nawet większość robotników stroni od kierunków społecznie skrajnych, organizacje zaś społeczne i ciągle w siłę rosnący katolicyzm skuteczną z agnostycyzmem prowadzi walkę. Anglia nie tak łatwo upadnie, a zresztą upadek jej nie oznaczałby upadku rasy anglosaskiej i angielskiej mowy, bo dla obydwu, poza morzami, rozsiane są zarodki niedającej się obliczyć przyszłości, a język angielski staje się coraz bardziej językiem używanym przez wszystkie narody ziemi, a zwłaszcza może przez prostaków, celem wzajemnego porozumienia" (s. 374).

 

2. Stany Zjednoczone Ameryki Północnej

 

Gdy koloniści amerykańscy pod wodzą Waszyngtona wywalczyli sobie niepodległość, kraj ich liczył ledwo dwa miliony mieszkańców. W ciągu jednego z okładem wieku dawna kolonia brytyjska rozrosła się w wielkie mocarstwo. Stany Zjednoczone liczą dziś (tj. w 1900 r.) 77 milionów ludności w metropolii (w r. 1957 − 171 milionów) i 7 milionów (w 1957 − 22, 6 miliona) na Filipinach.

 

Pod względem religijnym ludność USA stanowi mozaikę najróżniejszych grup protestanckich i sekt nieraz wielce dziwacznych, jak mormoni, spirytyści, sataniści, bigamiści itp. Najliczniejszą grupę wyznaniową tworzą katolicy. W roku 1900 było ich bez mała 20 milionów, nie licząc katolickich, a hiszpańskich do niedawna, Filipin.

 

Pierwsi "biali" Amerykanie, wielce do chrześcijaństwa przywiązani, byli wyłącznie niemal rolnikami. Ślubowali oni uroczyście, że pozostaną narodem rolniczym, podbojów unikać będą, wojska znaczniejszego nigdy u siebie nie zniosą i za żadną cenę nie dadzą się skusić na morze, ani w handlowych, ani w wojskowych celach. "Od tego czasu", mówi Dzieduszycki, "wiele wody upłynęło. Ameryka pozostała republiką federalną, swobód republikańskich nie ograniczyła. Zresztą zmieniło się w niej wszystko. Wzorem kolonii greckich i fenickich w starożytności, wzrastała i rozwijała się z niesłychaną szybkością. Mogło się zdawać, że Europę z wszystkim prześcignie. Wskutek jednak nagłego wzrostu objawia już dziś (tj. w 1908 r.) przerażające objawy przejrzałości. Prześcignęła Europę, pokazuje nam to, do czego świat stary także zmierza. Przeszła przez niejedną katastrofę, dalszych nie uniknie. Gorzej o niej jak o starej Anglii wróżyć przychodzi" (s. 374).

 

"Po wojnie domowej (1861-65) i zniesieniu niewolnictwa stała się Ameryka krajem o skrajnie demokratycznych ustawach, a szczęściem dla niej, że decentralizacja także skrajna, a również ograniczona bardzo władza państwowa, wytworzyły w niej już dziś warunki, w których demokracja przyszłości żyć będzie. Stowarzyszenia prywatne rządzą krajem naprawdę (często niestety przy pomocy korupcji). Państwo, a państwem jest każdy stan, przyrównać można raczej do okręgu administracyjnego, a obywatele świata do żadnego z tych państw ani nawet do Unii naprawdę nieprzynależni przenoszą się swobodnie z miejsca na miejsce, wykonując wszystkie prawa obywatelskie tam, gdzie chwilowo bawią.

 

Przemysł amerykański, sztucznie za pomocą ceł protekcyjnych rozwinięty, rozkwitł nagle i stanął do konkurencji z przemysłem angielskim. Rolnictwo przekształcił w eksploatację spekulacyjną, w niczym do rolnictwa europejskiego niepodobną, a gorączka innowacji technicznych stworzyła świat podobny do fabryki ogromnej. Miasta o kilkunastopiętrowych kamienicach (1900 r.) wyrastają tu nagle, by czasem równie szybko znikać, ze wszystkim podobne do fortuny amerykańskiego milionera, która przez noc powstaje, a w jednej chwili runąć może.

 

Amerykanin myśli tylko o tym, jak się wzbogacić. Z małymi wyjątkami wśród klas wyższych w starych Stanach, wszystkie sprawy kulturalne pozostawia kobietom. Sam zarabia, spekuluje, walczy o pieniądze i nigdy nie spocznie, chyba pojedzie do Europy, której cywilizacja wielce mu imponuje. Amerykanin pochodzenia angielskiego stał się pod wpływem gorączkowego życia a klimatu kontynentalnego człowiekiem niezmiernie żywym i nerwowym, a rodowita Amerykanka żywi coraz bardziej wygórowane pretensje. Nie chce już ulegać mężowi, nie chce dzieci rodzić. Robotnik w USA pochodzenia angielskiego marzy o tym, by milionerem zostać, a domagając się nadmiernego wynagrodzenia, przyspiesza mechanizację przemysłu, która go roboty pozbawi, lub zmusza przemysłowca do sprowadzenia tańszego z krajów słowiańskich robotnika. Wędrówka narodów ciągnie zatem do USA nieustannie… a ludność staje się dziwaczną mieszaniną, która się już powoli asymilować przestaje. Cały ten chaos zajęty jest nieustannym wyścigiem za fortuną… Nawet polityk w Ameryce to człowiek, który się chce na polityce wzbogacić… Milionerzy rządzą krajem za kulisami, bawią się czasem w filantropów lub w mecenasów, usiłujących literaturę i sztukę stworzyć jednym tupnięciem nogi. Lud natomiast, choć używa wygód w Europie nieznanych, mieni się być w nędzy, oburza się na robotników zamorskich, azjatyckich zwłaszcza, którzy mu czynią uszczerbek, pracując taniej. Rzuca się na nich, bije, morduje. Bywa, że powstaje przeciwko fabrykantom, robi nieoględne strajki, podpala fabryki, dworce kolejowe, miasta całe, chwyta się sztyletu i bomby skrytobójczej, by ulec wreszcie bezlitosnemu naciskowi wielkiego kapitału. Poddaje wreszcie kark pod jarzmo i wzywa pomocy państwa. Zwracanie się tak robotników, jak i przemysłowców o interwencję państwa w ostrych nieraz socjalnych konfliktach stwarza także w Ameryce koniunkturę na cezaryzm. Dotąd", mówi Dzieduszycki, "wolność angielska zdołała zawsze nad społecznym zapanować chaosem, ale grozi dzień, w którym miejsce tej wolności próbuje zająć państwo biurokratyczne, które zechce wszystko w regulujące ująć tryby i w którym cezar-jednodniówka runie pod ciosami rewolucji niszczycielki. Jednak organizacyjny zmysł ludu wolnego i poradność anglosaska, a także wpływ kleru, powstrzymać mogą niszczące dzieło. Klasyczna kultura rozwijająca się nad Atlantykiem może wreszcie dać społeczeństwu nowe ideały, szlachetniejsze od gonitwy za pieniądzem, a narody różnojęzyczne mogą przywyknąć do zgodnego pożycia wśród wspólnej swobody.

 

Solidarność białych w stosunku do przybyszów 'kolorowych' uchroniła Amerykę od opanowania całych miast i okolic przez Mongołów lub Murzynów, a niebezpieczeństwo wojny dziś z Japonią, jutro może z Chinami, bardzo poważne, może się tak samo klęską jak zwycięstwem zakończyć. Jednak nie wojny, nawet gdyby zostały przegrane, zagrozić mogą życiu ogromnego społeczeństwa. Co innego doprowadzić może do najgroźniejszego przesilenia6, zupełnie tak samo jak w Niemczech. I tu państwo protegowało sztucznie zbyt pospieszny rozwój przemysłu, a chciwe i gorączkowe Amerykanów usposobienie wywołało szaloną konkurencję, wśród równie szalonej nadprodukcji . Ameryka obfituje w karkołomne przedsiębiorstwa robione na kredyt udzielany z niewidzianą lekkomyślnością. Jest ona klasycznym krajem wielkich ekonomicznych przesileń]. Błaha nawet przyczyna doprowadzić może do finansowej katastrofy, z której wyniknąć może chaos społeczny, walka wszystkich ze wszystkimi, a walka owa przybierze tym potworniejsze rozmiary, że ogromna większość Amerykanów kultury naprawdę nie posiada. Może być sądny dzień. Ameryka, rzecz jasna, zginąć nie może, ale wpadnie w stan następujących po sobie szybko społecznych i politycznych przewrotów, wśród których katolicy Celtowie i Słowianie mogą kiedyś wziąć górę, społeczeństwu całkiem odmienny nadać charakter" (s. 377-378).

 

Rozejrzawszy się po narodach germańskich, odnosimy wrażenie, że "wróżby czerpane z analogii rozwoju nowożytnej i starożytnej cywilizacji sprawdzić się gotowe". Wielka jest dziś potęga Germanów (1908 r.), "a choć powody przyszłego rozkładu są już widoczne, siły odporne rasy długo im jeszcze czoła stawiać będą. W Niemczech protestanckich i w USA mogą prędko nastać wstrząśnienia będące początkiem upadku, ale zdrowie Anglii wiek XX chyba przetrwa i potęga tego kraju nierychło uszczerbku dozna. A gdy się wreszcie gmach germańskiej materialistycznej cywilizacji na dobre zarysuje, podeprzeć ten gmach gotowe społeczne organizacje wytworzone przez Kościół katolicki, który upadku konającej rzeczywistości może nie odwróci, ale ten upadek opóźni. Czuwać on będzie przy zgonie drugiej już wielkiej cywilizacji, zgotuje dla następnej szkołę, w której się wychowa. To wszystko przypuszczenie tylko, ale tak rozsądne i prawdopodobne, że postawić trzeba pytanie: kto by mógł kiedyś miejsce Germanów zająć?

 

Jeśli ma to być plemię europejskie, będą nim chyba Słowianie" (s. 373-374).

 

c. Narody słowiańskie

 

W roku 1900 liczono 115 milionów Słowian (w 1957 r. było ich razem 230 milionów), a więc mniej byli liczni od Germanów i od romańskiego szczepu. W tym czasie było wśród Słowian 80 milionów prawosławnych, a zatem 80% ogólnej ich liczby (do wyznawców prawosławia zaliczyliśmy też 10 milionów odszczepieńców, którzy liczne stanowią sekty. Katolików słowiańskiego pochodzenia było w 1900 roku 30 milionów, protestantów zaś i mahometan po 2,5 miliona.

 

Języki słowiańskie są silnie zróżnicowane, co wyklucza niemal możliwość porozumienia się między narodami tego szczepu. Nie przeszkadza to, że rozdział Słowian na poszczególne narody bywa sporny. "Dla całej Słowiańszczyzny (z wyjątkiem krajów zamieszkałych przez Rosjan) znamienne jest to, że wszystkie narody żyją tam w przemieszaniu, acz w zwartych nierzadko grupach nawet obcoplemiennych, jak Żydzi, Tatarzy, Turcy i inni, co skutkiem jest ułomności organizmów państwowych w przeszłości".

 

Z narodów słowiańskich tylko Rosjanie stworzyć potrafili ogromne imperium, pół Europy i pół Azji obejmujące. Imperium to liczyło w 1900 roku 136 milionów mieszkańców, z których 111 milionów w Europie, a 21 w Azji przebywało (w 1957 r. ZSRR liczył 208,826 mln mieszkańców). Inne narody słowiańskie: Polacy, Czesi, Jugosłowianie, Słowacy i zesłowiańszczeni Bułgarowie, są wiele mniej liczni, a nawet nie wszystkie te narody na przełomie XIX i XX wieku własne państwa posiadały.

 

Dzieje Czechów, mówi Dzieduszycki, przez bogactwo historycznych analogii stanowią doskonałą ilustrację przeżyć całej niemal Słowiańszczyzny. Oddają one w sposób wyrazisty zdarzenia, które formować miały psychikę słowiańską. Przyjrzyjmy się niektórym fragmentom ich dziejów:

 

"Naród czeski pierwszy spośród Słowian przyjął cywilizację z Niemiec. Przedzierzgnął się w feudalne królestwo, zakwitł równocześnie z sąsiednimi Niemcami, stworzył literaturę w języku ojczystym, naśladując jednak francuskie wzory. Po wygaśnięciu Przemyślidów, którzy pod berłem swoim zjednoczyć chcieli całą zachodnią Słowiańszczyznę, zasiadła na praskiej stolicy obca, niemiecka z pochodzenia, lubo sfrancuziała dynastia Luksemburgów. Luksemburgom podobało się to spore i bogate, w środku Europy położone królestwo. Postanowili tedy przy pomocy czeskich zasobów panować Zachodowi. W ten sposób doczekały się Czechy w XIV stuleciu wielkiego znaczenia i świetności. Królowie ich przybrali koronę cesarską Zachodu i sprawowali rodzaj zwierzchnictwa nad Niemcami i Włochami, stanowili też nieraz o sprawach powszechnego Kościoła, uczynili z Pragi jedną z pierwszych stolic Europy i założyli w niej uniwersytet, który współzawodniczył śmiało z wszechnicą paryską. Świetność ta była jednak dla Czech coś na kształt ciężkiej obcej szaty ze złotogłowiu, narzuconej na ciało dziecinne, któremu nieznośnie ciąży. Ani ustrój dojrzale feudalny nie licował z ówczesnym istotnym stanem słowiańskich społeczeństw, ani świetność niemieckiego cesarza zasiadającego w Pradze "zlatej" nie była czeską narodową chwałą. Król czeski był zwierzchnikiem Niemiec, ale pełno było Niemców na jego dworze, pełno ich było w Kościele, roiło się od nich na uniwersytecie. Niemieccy kupcy bogacili się w Pradze, a czeskie rody szlacheckie szczyciły się przybranymi z niemiecka nazwiskami. Niemiec zagospodarował się w słowiańskim kraju, a Czesi pokutowali za zbyt wczesny swego królestwa rozkwit, znosząc co dzień obelgi i wzgardę niemieckich gości, którzy w słowiańskim kraju niby u siebie rządzili.

 

Rozegrała się tedy w Czechach pierwsza tragedia spowodowana wpływem, nieraz przedwczesnym, zachodniej cywilizacji na młodą Słowiańszczyznę. Tu zupełna tej cywilizacji recepcja zmieniła się w coś podobnego do obcej niewoli i musiała wywołać gwałtowny odruch obrażonego narodowego uczucia. Pożar roznieciła nowa iskra z Zachodu. Była nią wieść o herezji Wycliffe'a, którą naród angielski wyrażał bunt przeciw germańskiej u siebie przewadze. Hus, jeden z profesorów na praskiej wszechnicy, stał się podobnej nauki rzecznikiem, a kacerstwo zdobyło dla siebie większość narodu, jako bunt przeciw wszystkiemu, co obce. Bunt ten wydawał się zrazu tylko powstaniem Czechów przeciwko niemieckiej przewadze, ale rychło zmienił się w rewolucję zwróconą przeciw obcej cywilizacji i wszelkiemu ładowi społecznemu. Czesi pierwsi dali przykład przewrotu religijnego, politycznego i społecznego, który, podzielony na etapy, miał przybrać nazwy: reformacja, rewolucja, socjalizm. W Czechach jednak wszystko to było namiętnym powrotem do stosunków pierwotnych i sprowadziło zupełną anarchię. Pomimo rozpaczliwej obrony ludu Habsburgowie zbrojną ręka wrócili do Pragi i cesarską stolicę ponownie do Pragi przenieśli. Powrót niemieckiego ladu spowodował nowy wybuch, dokonany tym razem w imię protestantyzmu. Został on szybko stłumiony, a zwycięski cesarz Ferdynand II ujarzmił narów i przemocą narzucił katolicyzm i niemczyznę" (s. 396-397).

 

*

 

Podobny, choć mniej wyrazisty, był dramat Polski. Polska za czasów ostatnich Jagiellonów była pierwszym w Europie mocarstwem. Ledwie wyszła z chaosu lat piastowskich, nie zdołała wykształcić u siebie ani pierwotnych, ani późniejszych form ustroju feudalnego. Ustrój jej był anarchiczny, a brak primogenitury pogłębiał chaos. Podobnie jak w Czechach, na surowe jeszcze umysły polskie działały silne zachodnie wpływy. Przyjęły one, jak to często u nas bywa, oderwaną a doktrynerską postać. Chociaż ogół szlachty polskiej panicznie bał się "absolutum dominium", umysły światlejsze zdawały sobie sprawę, że kraj potrzebuje silnej królewskiej władzy, podobnej do władzy Ludwika XI, króla Francji. Jagiellonowie mieli szanse dokonania zbawczego przewrotu, jednak ani dynastia ta, ani po jej wygaśnięciu żaden z magnatów nie dokonał tego. Można by jednak mniemać, powiada Dzieduszycki, że silna władza królewska, w porę ugruntowana, na długie lata zabezpieczyłaby istnienie Polski. Jedną z przyczyn niepowodzenia był polski doktryneryzm. Statyści polscy "myśleli po francusku, potraktowali Polskę, jakby państwem zachodnim była, któremu narzucić można gotowy wzór monarchicznej konstytucji, nie biorąc pod uwagę różnic pomiędzy narodami: polskim i francuskim. Zadaniu temu nie mogła Polska podołać i w tym niepodobieństwie tkwi powód drugiej w Słowiańszczyźnie tragedii".

 

*

 

Analogiczny w swojej istocie, choć z pozorów odmienny, dramat przeżyła Rosja. "Gdy reforma Lutra", pisze Dzieduszycki, "rozbiła jedność Kościoła zachodniego, pękł jednolity front, który Rzym przeciwko prawosławnemu Wschodowi utrzymywał. Wybiła wtedy godzina Rosji. Wielką historyczną jej szansę pochwycił w lot Piotr Wielki. W młodym jeszcze wieku udał się on do Holandii, by osobiście przyjrzeć się budowie okrętów, zwiedził odlewnię dział, warsztaty mechaniczne, poznał organizację wojsk nowożytnych i arkana współczesnej administracji państwowej.

 

Socjologowie odróżniają 3 okresy rozwoju ludów: okres pasterski, rolniczy i przemysłowy. Owóż za Piotra Wielkiego Rosja w pełni znajdowała się jeszcze w okresie pasterskim, którego cechą jest to, że grunta nie stanowią indywidualnej własności, a wyznaczane są na lat kilka przeważnie jako pastwiska, co nie wyklucza zagonowej gdzieniegdzie ich uprawy. Zrozumiałą jest rzeczą, iż obyczaj rosyjski i psychika uformowana była przez te od wieków trwające stosunki.

 

Pod rządami Piotra Wielkiego rychło miały się one zmienić. Car reformator, gdy tron objął, postanowił nie tylko dogonić Zachód, ale go przegnać. Wystawił szybko nowoczesną, doskonale wyćwiczoną armię i flotę. Zbudował przemysł wojenny i stocznie, stworzył nowoczesną, biurokratyczną, zdyscyplinowaną administrację państwową według zachodnich wzorów. Przyjął do niej wielu cudzoziemców, zwłaszcza Niemców, w braku kwalifikowanych wśród miejscowej ludności kandydatów. Nawet zbudowaną przez siebie stolicę nadmorską przezwał z niemiecka 'Petersburgiem'. W niej, jak w Pradze Czeskiej Luksemburgów, panoszyli się dygnitarze niemieccy.

 

Car wglądał nawet w szczegóły. Bojarom brody zgolić kazał, a żonom ich, które, zgodnie z dawnym obyczajem, pozostawały w domu, polecił chodzić na bale dworskie i na gwałt uczyć się po francusku. Rozporządzenia cesarskie przekształciły w krótkim czasie zacofaną do niedawna Rosję w czołową i nowożytnie zorganizowaną potęgę europejską, a zwycięstwa oręża rosyjskiego nad szwedzkim najeźdźcą dodały północnej monarchii nieznanego dotychczas blasku.

 

Pomimo tak olśniewających powodzeń zarządzenia cara Piotra, ponieważ naruszały starodawny obyczaj, budziły w duszy rosyjskiej głęboki, choć często nieuświadomiony sprzeciw. Sprzeciw ten, tłumiony żelazną ręką carów, wybuchał raz po raz w buntach Pugaczowa, a potem 'strzelców' czy dekabrystów.

 

Gdy wskutek pewnych konstelacji w polityce zagranicznej, w drugiej połowie XIX wieku, nastąpiło szybkie uprzemysłowienie państw zachodnich, jasne było, że Rosja, aby utrzymać się w czele mocarstw, także uprzemysłowić się powinna. Przemysł ten budowano w drugiej połowie XIX wielu pośpiesznie, na modłę zachodnioeuropejskiego kapitalizmu, w oparciu o kredyt angielski i francuski. Powstały tedy w Rosji fabryki wielkie, miasta ludne, rozwinęły się zagłębia węglowo-metalurgiczne, a odległości wielkiego imperium zmniejszyła sieć kolei żelaznych. Zakipiało w Rosji po wielkich miastach nowe życie. Rosła też w liczbę nieznana dawniej warstwa fabrycznego proletariatu. Ale wieś rosyjska na wielkich przestrzeniach cesarstwa pozostawała dalej w odwiecznym, pasterskim niemal ustroju. Nawet łoskot maszyn fabrycznych nie zdołał przerwać odwiecznej jej drzemki. Tryb życia fabryczny i wielkomiejski, a także wdzierające się z Zachodu kapitalistyczne metody nie odpowiadały, rzecz jasna, pojęciom rosyjskim, duszę rosyjską urobiła bowiem surowa prostota życia pasterskiego. Pomimo tego młodzież chłopska ciągnęła do miast, uciekając przed nędzą wiejską. W duszach jej budził się coraz ostrzejszy sprzeciw, rosła też w całym narodzie pogarda dla 'zgniłego Zachodu'. Wolność ludów zachodnich poczytywano za rokosz bezbożny, cywilizację zaś zachodnią grzechem mieniono. Można było mniemać, że odżył głos Taborytów czeskich, czasu wojen husyckich.

 

Słowiańszczyzna spóźniła się o 600 lat w stosunku do państwa romańskiego, 300 lat pozostała w tyle za Niemcami. W XIX wieku można się było tedy spodziewać, ze się obudzi i na duchu usamowolni. Tak się stało w istocie. Tylko nie zakonnicy (św. Franciszek i św. Dominik u Latynów, na przełomie XII i XIII stulecia) ani herezjarchowie (Luter, Zwingli i inni germańscy reformatorzy na rubieży XVI i XVII stulecia), jeno poeci i pisarze świeccy otrząsnęli się spod władzy naśladownictwa i mistycyzmem zaprawioną myśl słowiańszczyzny w arcydziełach geniuszu swego wyrazili. Ubodzy, podbici, poniewierani przez cywilizację zachodnią i przez ład, którym stała, musieli wyrazić bunt wielkiego oburzenia przeciwko nieprawości świata. Treścią ich wołania jest to, że chrystianizm włada wprawdzie duszą niektórych wiernych, społeczeństw jednak nie przeniknął. Posłannictwo narodów swoich obwołali, głosząc, że chrześcijaństwo zwycięży polityczną także i społeczną nieprawość, przez siłę moralną, jaką cierpienia i poniżenie w Słowianach wyrobiło. Ten ideał jest dotychczas w sprzeczności ze wszystkim, co w Słowiańszczyźnie w 1908 roku istniało, a nawet z nawykami przyjętymi przez Słowian od obcych narodów. A zatem Słowiańszczyzna musi w XX wieku przejść przez wewnętrzne burze i przewroty, przez które Romanie przechodzili w XIV, a Germanie w XVII stuleciu. Burza już się zerwała, kilka pokoleń minie, zanim ucichnie, a jak długo szaleć będzie, Słowianie w potęgę zewnętrzną porastać nie mogą, cierpienia ich nie tylko nie ustaną, ale wzmogą się raczej. Jeśli nowy ideał wyjdzie z burzy zwycięsko, przyobleczony w moralną siłę narodów, przyjdzie dla Słowian wielki historyczny dzień. Tego na pewno nie śmiem powiedzieć" (s. 389-391).

*

 

Nie brak jednak u Słowian danych, które mogą dobrą usprawiedliwić wróżbę. "Posiadają oni niejedną zaletę moralną, z pierwotnego ich stanu wynikającą: poprzestają na małym, cierpliwie znoszą trudy i niedostatek. Bawią się wesoło w położeniu, które Niemca w rozpaczy by pogrążyło. Są głęboko religijni, do ojczyzny namiętnie przywiązani. Powracają do niej z zarobkiem często na krańcach świata zapracowanym. Silniej trzymają się rodziny od rozwiniętych bardziej narodów Zachodu. Zwłaszcza Słowianie od ściany zachodniej pozbyli się tak dalece lenistwa i nieopatrzności, nauczyli się tak doskonale pracować i oszczędzać, że poszukiwani są w świecie całym jako robotnik być może najlepszy. Przemawia wreszcie za tym, że Słowianie spełnić potrafią misję dziejową, którą im poeci i myśliciele nakreślili, znakomita ich mnożność i to, że wśród ucisku narodowości swej skutecznie jej bronią, zwalczając ucisk i wyzysk, uważany dotąd za dozwolony i chwalebny nawet w stosunku do słabszych warstw i słabszych narodów".

 

Drogę do znaczenia i potęgi torować będzie Słowianom nie tylko polityczna siła imperium rosyjskiego, ale także emigracja zarobkowa robotników słowiańskich, do krajów germańskich zwłaszcza, a także latyńskich, na obu półkulach. Emigracja ta w miarę lat upodobnić się może do przenikania starożytnych Germanów w granice imperium Romanów, która bezkrwawy podbój przypominała.

 

Słowianie mają widoki stworzenia olbrzymiej potęgi, która kiedyś kulą ziemską zawładnąć może, a gdy się to stanie, "może za jakie lat 2000, posyłać będzie kolonistów na inne chyba planety" (s. 289).

 

Gdyby jednak Słowianie zawieść mieli, "a któryś z narodów kolorowych, mimo zakazu wojny uniemożliwionej przez rozwój techniki, przechował tradycję wojenną, czekając, aż rasa biała do cna zniewieścieje, by uderzyć znienacka i po władzę nad światem sięgnąć, czy wówczas Europa i Ameryka, czy się rasa biała, czy się narody chrześcijańskiej cywilizacji oprzeć zdołają? Nie. Pójdą jak barany w niewolę u żółtych albo u czarnych, bo nie wątpić o tym, że przyczają się takie narody" (s. 180).

 

W pierwszym dziesięcioleciu wieku XX, gdy wojska europejskie zapędziły się aż do Pekinu, "każdy mniemał, że Europa, opanowawszy świat żółty, stała się na zawsze jedyną władczynią naszego planety, że odtąd same tylko dzieje cywilizacji europejskiej będą historią rodzaju ludzkiego. Tak nie będzie. Stoimy u progu trzeciej rundy odwiecznej walki Europy z Azją, a po Irańczykach i mahometanach ludzie żółci podejmą walkę na śmierć lub życie z narodami Zachodu chrześcijańskiej wiary i helleńskiej cywilizacji" (s. 469).

 

*

 

Rozważając szanse narodów egzotycznych, przewiduje Dzieduszycki bliskie odrodzenie islamu. Islam, choć w początkach wieku XIX znajdował się na dnie upadku, odrodzi się, gdy po upadku przewagi tureckiej obudzi się ruch arabski. W przeciwieństwie, buddyzm nie odegra w przyszłości aktywnej roli. Chiny będą raczej pod wpływem konfucjanizmu. Nie jest on religią. Prędzej nazwać go można urzędową filozofią, kodeksem obyczajów albo nurtem podobnym do prądów stoickich z czasów Marka Aurelego cesarza. Kierunek ten więcej odpowiada czynnemu usposobieniu Chińczyka aniżeli kontemplacyjny charakter buddyzmu.

 

 

5. Zanik państwa terytorialnego i zręby świata przyszłości

 

W ostatnich dziesięcioleciach wieku XIX skończyła się era państw terytorialnych. Zdarzało się wprawdzie, że nowych podbojów domagała się rządząca klasa biurokratyczna celem rozprzestrzenienia swojej władzy, "jednak sukces w tym kierunku byłby sukcesem samobójcy, ponieważ okres państw terytorialnych skończony jest nieodwołalnie". Państwami chyba nazywać się będą pojedyncze okręgi administracyjne czy sądowe, którym w przyszłości podlegać będzie na całej kuli ziemskiej różnojęzyczne ludzkie mrowie.

Dla zrozumienia kryzysu państwa terytorialnego nie od rzeczy będzie posłuchać wykładu o jego genezie.

 

"Dawnymi czasy", uczy W. Dzieduszycki, "bogactwem było panowanie nad ziemią i nad ludźmi zamieszkującymi posiadany obszar, a bogactwo to orężem zdobywano. Dziś (tj. w 1908 r.) władanie ziemią nie daje ani istotnego nad ludźmi panowania, ani bogactwa, ani niezależności. Bogactwo bowiem zależy dziś od posiadania gotówki, a jeszcze bardziej od kredytu. Zdobywa się je wytwórczością fabryk albo kredytową spekulacją. Państwo (w dotychczasowym zrozumieniu) jest wyrazem władzy nabytej niegdyś za pomocą podboju ziemi i jej mieszkańców, natomiast istotna władza przechodzi obecnie (1908 r.) w ręce właścicieli fabryk i finansistów".

 

Od zarania czasów chrześcijańskich, mówi Dzieduszycki, państwo musiało podzielić się władzą nad ludźmi, odstępując rząd sumień Kościołowi. Wybiła godzina, że nawet monarchia Habsburgów władzę swą ponownie uszczuplić musi, odstępując nieuchwytnemu ruchomemu kapitałowi panowanie nad człowiekiem zmysłowym; gdyby monarchia habsburska władzą dzielić się nie chciała, "koniecznie zamienić się musi w wielkiego przedsiębiorcę. Państwo zgnieść potrafi mniejsze samodzielne przedsiębiorstwa, z wielkimi międzynarodowymi nie zdoła wytrzymać konkurencji.

 

Ludzie przyszłych stuleci nie będą należeć do państwa i do Kościoła jedynie. W pewnych sprawach ulegać będą policyjnej i sądowej władzy okręgu, w którym chwilowo przebywać będą, i na tym ograniczy się dla nich znaczenie państwa. Obywatele będą tworzyć związki wyznaniowe, a obok tego związki narodowe i te związki kierować będą oświatą i wychowaniem, z państwem dzielić się będą wymierzaniem sprawiedliwości. Będzie wreszcie każdy człowiek należał do różnych spółek wytwórczych, kredytowych, spożywczych, tak samo nieujętych w granice terytorialne i niezawisłych od państwa jak narodowe i religijne związki. Władza istotna nad ludźmi przejdzie w ręce związków, do których się wstępuje i z których się występuje dowolnie. Związki te w miejsce państw toczyć będą walki dziejowe, a organizacja ich stanie się: monarchiczna, arystokratyczna albo republikańska. Związki te w swoim wnętrzu będą nieraz widownią walk partyjnych i gwałtownych nawet rewolucji. Żywot tych spółek będzie życiem dziejowym ludzkości, a jeśliby nowe średnie wieki nastać miały, będzie anarchia spółek i związków często wszechobecnych ową anarchią, w której się dusze hartują do nowego kiedyś odrodzenia i do cywilizacji wyższej jak dzisiejsza" (s. 490-491).

 

Dzieduszycki nie określa bliżej charakteru niezależnych związków gospodarczych, które, obejmując świat cały, staną się gospodarczym ustrojem przyszłości. Wydaje się nam, że branżowe międzynarodowe związki wytwórcze, powstałe w drugiej połowie XIX wieku, by dalej rozwijać się w różnych formach, odpowiadają prognozom autora "Dokąd nam iść wypada?". Związki te w krajach kapitalistycznych noszą nazwę "karteli" (inny jest charakter związków wytwórczych w krajach bloku socjalistycznego). czym jest współczesny "dobrowolny związek gospodarczy", zrozumie każdy na przykładzie działalności np. kartelu cukrowego. Kartel ten obejmował w okresie międzywojennym całokształt światowej produkcji cukru, jak również organizację jego zbytu. Zrzeszał plantatorów trzciny i buraka cukrowego, robotników na plantacjach zatrudnionych, a także pracowników fabrycznych. Kierował ponadto pracą cukrowni i rafinerii, koncentrował zbyt cukru, dysponował kredytem na całym świecie. Związek ten rozległością i wielostronnością swojej działalności w miarę rozwoju upodabniał się coraz bardziej do suwerennej jak gdyby republiki, zrzeszając tych ludzi na kuli ziemskiej, którzy pracują, by ludzi w cukier zaopatrzyć.

 

"Wolne związki gospodarcze", mówi Dzieduszycki, "działać będą w odmiennym od dzisiejszego świecie. Udoskonalone komunikacje: aerostaty, chyże parostatki, pociągi, automobile śmigłe, a także fonografy przeróżne, skrócą odległości, upodobniając kulę ziemską do miasta ogromnego, w którym doskonałe środki lokomocji, regularnie kursujące, w krótkim czasie przerzucać będą krocie tysięcy mieszkańców na miejsca najodleglejsze. Udogodnienia te, przy zmiennym w różnych częściach świata nasileniu zapotrzebowania robocizny, spowodują istną wędrówkę ludów, zwłaszcza uboższych. Narody utracą tedy swoją terytorialną podstawę, a rozwój techniki sprawi, że niepodległymi będą mogły być tylko wielkie federacje państw i buforowe między nimi państewka, które niepodległość swoją tylko temu zawdzięczają, że się mocarstwa o podział ich nie dogadały. Narody wszędzie będą pomiędzy sobą przemieszane, tam nawet, gdzie rodziny stałe mają pomieszkanie. Masy ludzkie coraz łatwiej i coraz częściej przewalać się będą z antypody na antypodę, przepełniając pstrą mieszaniną wszystkie miejsca pośrednie. Prócz tego ludzie podróżować będą dla zarobku, dla zdrowia, dla rozrywki. Podobnie jak na ulicy rojnego miasta, rozlegać się będą wszystkie języki tej ziemi, a wszystkie narody bytować będą w takich warunkach, w jakich żyje dziś naród izraelski, a te tylko zdołają żyć długo, które się do tych warunków dostosują" (s. 489).

 

Dzieduszycki, obserwując zachłanność biurokracji habsburskiej, przewidywał teoretyczną możliwość powstania kiedyś jednolitego światowego państwa biurokratycznego i totalitarnego. "Tak się jednak nie stanie", pisze. "Silną bowiem zaporą przeciw totalitaryzmowi światowemu są religie, narodowości, a będą nią także światowe niezależne związki gospodarcze i ten fakt nieunikniony, że wynalazki wzmacniające w pierwszym stadium swego powstania siłę rządu cesarskiego, w miarę ich udoskonalania wzmogą potęgę jednostki, wkładając kiedyś broń straszliwą w ręce fanatyków, którzy, gdy zechcą, całe miasto jednego dnia wysadzić będą mogli w powietrze", a za ich sprawą "z obłoków spadać może deszcz ognisty (napalm?), a nie masz policji, która by mogła i w przyszłości podążyć za buntem ulatującym w powietrzu" (s. 492-493).

 

*

 

"Być może kiedyś, po wielu stuleciach, postęp wynalazków uwolni rodzaj ludzki od materialnej nędzy, pozwoli ograniczyć godziny pracy, dopuści wszystkich do wczasu, w którym rodzą się myśli górniejsze i śmielsze spekulacje". Jeżeli kiedyś zabezpieczony będzie materialny byt wszystkich ludzi, "przyjdzie, być może, chwila, w której umysły co dzielniejsze przestaną pracować nad sprawami ciała i jego wygód, a powróciwszy do przeważnej służby dóbr duchowych (którym służyła w starożytności sztuka i nauka), metody umiejętne przystosują do zbadania warunków prawdziwego szczęścia i ukrytych potęg duszy ludzkiej. Odnajdą wtedy ludzie drogę wiodącą do Boga, który sercu daje miłość i ciszę, i będą szczęśliwi, wyrzekając się ziemskiego samolubstwa. Śmielej nawet wolno się wzbić nadziei. Kto wie? Może odkryją ludzie w sobie moce mistyczne i cudotwórcze, może zajrzą w tajemnice spoza grobu, a rozwiążą się kościoły w chwili, w której spełnione będą proroctwa, zrozumiane dopiero w chwili swego spełnienia. Przyjdzie wtedy kres ostateczny dziejowej walce, pełnej krwi i łez" (s. 394).

 

*

 

"Daleko nam jeszcze do tych dni błogosławionych, a myśmy aktorami wśród dziejowej tragedii i będą nimi potomkowie nasi jeszcze przez ciąg wieków, których naprzód zliczyć niepodobna. Nastały czasy wielkiego przełomu, a przyszłość może być pełna straszliwej grozy.

 

Przejrzawszy dzieje minione i przypatrzywszy się dniu dzisiejszemu, przekonaliśmy się, że wróciły chwile, w których cywilizacja zdaje się dogorywać. Nowe szczepy sięgają po berło dziejów, a życie ludzkości nowe zgoła kształty przybierze… Nie masz ślepej w dziejach konieczności, dwoi się droga przed rodzajem ludzkim. Świat może popaść w anarchię, w ponowne barbarzyństwo, z którego nowe dopiero narody świat ku lepszej wywiodą ludzkości, bądź tez przeobrazić się może, snując dalej nieprzerwaną przędzę cywilizacji. Wybór drogi zależy od ludzi i od narodów, od ich usposobienia i postępowania. Naród (a nawet związek ludzi), który pójdzie zbawczymi drogami, jeśli nie potrafi odwrócić katastrofy, katastrofę przeżyje. Zbawi siebie i ludzkość, największe dziejowe spełni posłannictwo. Narody, które pójdą błędnymi drogami, zginą. Zbawienia, zwycięstwa, doczekają się ci tylko, którzy, przestrzegając przykazań, bez jakich każde społeczeństwo zginąć musi7, potrafią dostosować się do teraźniejszości. Niechaj powrotu przeszłości nie oczekują. Pogrzebana jest na wieki. Niech gotują dla siebie przyszłość zastosowaną do świata, który nadchodzi.

…………………………………………………………….

Zręby jego widnieją już wyraźnie na historycznym nieboskłonie" (s. 494).

 

1 SŁOWNIK BIOGRAFICZNY podaje o Wojciechu Dzieduszyckim dane następujące:

W. Dzieduszycki urodził się 13 lipca 1848 r. w rodzinnym Jezupolu pod Stanisławowem. Był on synem Władysława Dz. i Antoniny z Mazarakich. Od dzieciństwa chłonął książki i obserwował otaczające go zjawiska, których zakres wciąż rozszerzał się do końca dni jego. Po śmierci ojca (um. 1866) młody Wojciech oddany został do "Theresianum". W latach 1867-72 studiował w Wiedniu, wieńcząc studia egzaminem prawniczym, a w 1872 doktoratem filozofii. Powróciwszy do kraju, objął rodzinny klucz jezupolski, skąd pisywał felietony na różne tematy, zwłaszcza historiozoficzne, na łamach "Czasu" i "Kraju" (felietony te wydano w formie książkowej).

Zainteresowaniami i twórczością ogarniał Dzieduszycki wiele dziedzin. Zajmowała go publicystyka, filozofia, historia, psychologia, historia sztuki, archeologia, estetyka, pedagogika, poezja (układał wiersze, napisał niejedną powieść, interesował się zwłaszcza dramatem).

Delegowany w 1876 do Centr. Komisji Wyborczej w Galicji Wsch. przeszedł do sejmu w 1. kurii w Stanisławowie. W 1877 w czasie wojny rosyjsko-tureckiej, w broszurce "Abchazowie w Polsce" wypowiedział się przeciwko tajnym spiskom podsycanym przez obcych agentów. Doprowadził w 1889 do pogodzenia wszystkich odcieni myśli zachowawczej. Do Rady Państwa posłował ze Stanisławowa w latach 1879-85. W latach 1889-90 pisywał do lwowskiej "Gazety Narodowej" tzw. "Listy ze wsi" (wydane w formie książki).

W 1895 powrócił do Rady Państwa, jako jeden z przywódców Koła Polskiego, którego był wiceprezesem (1898-1904) i prezesem (1904-1907) … W 1906 spowodował ustąpienie premiera Austrii Gautscha i wszedł do gabinetu Becka jako minister dla Galicji.

Świetna znajomość charakterów ludzkich, oparta o silną wolę, pracowitość i dar wymowy, pasowały go na parlamentarzystę pierwszej klasy. … Był w Wiedniu autorytetem w sprawie polskiej, dla której pracował i żył, a optymistą był na daleką metę. W czasie kryzysu bośniackiego powstrzymał Austrię od wojny, choć sądził, że przyjść do niej musi. Umarł na serce w Wiedniu 23 marca 1909 po ukończeniu posiedzenia Izby, gdy cieszył się lepszymi dla kraju wiadomościami.

Dzieduszycki parał się także pracą pedagogiczną. W 1894 został docentem we Lwowie, a w 1896 profesorem nadzw. filozofii i estetyki. Wykłady prowadził dość swobodnie i był ulubieńcem słuchaczy. Wywarł duży wpływ na swoje pokolenie, nie tyle piórem, ile osobistym kontaktem. Na wsi, w kuluarach Izby, w kawiarni wiedeńskiej czy lwowskiej, na uniwersytecie, uczył z fenomenalną werwą i znawstwem. Olbrzymią popularność zawdzięczał legendarnym, czasem mało cenzuralnym, rzadko złośliwym, dowcipom. Pozostał wyjątkowo szlachetnym okazem kultury swojej epoki.

2ŚWIADECTWO W. H. STEEDA. Znany dziennikarz i publicysta angielski, szef propagandy brytyjskiej w I wojnie światowej, Wickham Henry Steed, w pamiętnikach swoich wydaje Dzieduszyckiemu świadectwo następujące:

Dwóch ludzi wybijało się w Wiedniu nad otoczenie w latach poprzedzających wybuch I wojny światowej. Byli nimi Tomasz G. Masaryk, późniejszy prezydent Czechosłowacji, i hr. Dzieduszycki, polityczny przywódca Polaków.

Zwłaszcza W. Dzieduszycki odznaczał się kulturą olbrzymią, którą zwykł był ukrywać pod maską pełnego bystrości żartobliwego sceptycyzmu. Był to człowiek niezmiernie interesujący. W rzadkich chwilach, kiedy chciał mówić poważnie, bystrość jego i przenikliwość sprawiała równie silne wrażenie, jak niezmierna rozległość jego wiedzy. Nie spotkałem nigdy człowieka równie bystrego ani bardziej zasługującego na przywiązanie. Przenikliwość jego w pełni dane mi było ocenić, gdy wypytywałem o sprawy polityczne dotyczące Cesarstwa Austriackiego.

Młodziku naiwny − powiedział mi wówczas protekcjonalnie − co strzeliło ci do głowy, aby dopatrywać się koniecznie istnienia jakichś niezmiennych zasad, które rzekomo kierować by miały polityką austriacką? Wiedz o tym, że zasady takie nie istnieją… O wszystkim rozstrzyga cesarz. Któregoś dnia zdarzy mu się zapewne przedsięwziąć coś, lub zatwierdzić niedorzeczny jakiś zamiar, który spowoduje upadek monarchii. Łacno zdarzyć się może, że pociągnie to i Europę całą w otchłań topieli.

 

Na innym miejscu w tychże pamiętnikach notuje Steed zdarzenie, które wiele światła rzuca na rozległość horyzontów myśli W. Dzieduszyckiego, na głębokość jego sądów i dar przewidywania.

Głośnym w swoim czasie − pisze Steed − był list duchownego, ks. Tyrrella. Był on powodem zastosowania sankcji kanonicznych w stosunku do jego autora. List ten − notuje Steed − pokazałem jednemu z najwybitniejszych i najkulturalniejszych ludzi w Austrii, politycznemu przywódcy Polaków, hr. Dzieduszyckiemu.

"Tyrrell jest uczciwym człowiekiem − powiedział hrabia − ale błądzi, gdy mieni się być katolikiem. Nie potrafił on pozbyć się raz nieopatrznie przyjętego poglądu. Także nie dostrzegł istotnych przyczyn niedomagań Kościoła. Kościół dziś jeszcze odczuwa skutki reformacji, a być może w pewnym stopniu i następstwa kontrreformacji, kiedy udzielił swego poparcia władcom świeckim, za cenę zduszenia przez nich herezji.

Do czasów reformacji trwał kościół niezłomnie pomiędzy możnymi tego świata a podległymi im ludami, łagodząc tyranię, chroniąc maluczkich i hamując potęgę najmożniejszych.

W przeciwieństwie, od lat owych ołtarz nazbyt często stawał się podporą tronów.

Kościół niełatwo wyzwoli się z tego nieszczęśliwego położenia, które wpływ jego osłabia. Niepożądany ten stan rzeczy trwać będzie aż do chwili, kiedy czas przyniesie nową sposobność wypowiedzenia się po stronie ludu przeciwko cesarzom (jeśli zajdzie tego potrzeba), aby zapewniwszy sobie posłuch i poparcie szerokich rzesz, spocząć na fundamencie najpewniejszym, którym jest przywiązanie i miłość ludów.

Dzień ten przyjdzie prędzej, niż się to myśli, ponieważ świat idzie ku niedalekim już, gwałtownym przewrotom.

Stary jestem i zapewne nie będzie mi dane ich oglądać, pan, młodszym będąc, zobaczy je na pewno. Gdy dni te nadejdą, niech pan pomyśli o tym, co przed chwilą mu powiedziałem".

W dziesięć lat później (tj. w roku 1917), powiada Steed, wypadki, które opiszę w rozdziałach następnych, stanowiły jak gdyby dalszy ciąg naszej rozmowy.

 

Stanisław K. Rostworowski

 

 

3Do celniejszych prac W. Dzieduszyckiego, wg tegoż "Słownika Biograficznego", zaliczyć należy:

1. Ateny − studia estetyczne, 2 tomy (Lwów 1878-81)

2. Listy o Włoszech (Lwów 1886)

3. Wykłady o pierwszej filozofii (1880)

4. Sceptycy, stoicy, epikurejczycy (Warszawa 1880)

5. Roztrząsania filozoficzne o podstawach pewności ludzkiej (jest to wykład własnych poglądów filozoficznych, wydany w 1893 r.)

6. O wiedzy ludzkiej (Lwów 1895)

7. Rzecz o uczuciach ludzkich (Lwów 1902)

8. Historia filozofii (wydana pośmiertnie − Lwów 1914)

9. Listy czytelnika (1893 − krytyka literacka)

Słabiej, czytamy w tymże słowniku , wypadła działalność literacka Dzieduszyckiego. Najlepsza jest powieść staroegipska "Święty Ptak" (Lwów 1895), mniej udany filozoficzny "Władysław", "Aurelian", "Małżeństwo mieszane". Poemat "Baśń nad baśniami" powiązał liczne podania ludowe […] całość jednak wypadła "chropowato i rozwlekle". Dzieduszycki dokonał też wielu tłumaczeń; tłumaczył udatnie Sofoklesa ("Król Edyp"), Szekspira ("Burza", " Król Lear", "Romeo i Julia" i inne). Autor dużą wagę przywiązywał do swej pracy pt. Mesjanizm Polski a prawda dziejowa (1901). Za testament polityczny uważał "kapitalne dzieło DOKĄD NAM IŚĆ WYPADA?"

4Za granicę pomiędzy średniowieczem i czasami nowożytnymi uważa Dzieduszycki przeobrażenie się ustroju feudalnego w zaczątki ustroju biurokratyczno-urzędniczego. Przeobrażenia te dokonywały się, rzecz jasna, w odmienny sposób i w różnych czasach, w zależności od warunków poszczególnych krajów.

5Jakkolwiek słowa "rasa" w odniesieniu do Romanów, ze względu na różnorodność ich pochodzenia, używamy niewłaściwie, nie ulega wątpliwości, że narody mówiące językami romańskimi tworzą osobną w dziejach całość. Ulegały one przez 500 lat rzymskiemu panowaniu i nabyły w tym długim czasie niezatarte wspólne piętno, urabiając język i obyczaj. Mowy romańskie różnią się nawzajem mniej od słowiańskich i germańskich. Wspólna ich gramatyka i syntaksyma nadała ludom, które tych języków używają, zdolność do szybkiego, wyraźnego, konkretnego myślenia, obejmującego od razu całość rzeczy, niegubiącego się w szczegółach, wydobywającego ostateczne konsekwencje. Musiała u wszystkich wyrobić skłonności retoryczne, które same jedne dobremu uwłaczają smakowi, dziś już tym ludom jakby wrodzonemu, a w połączeniu z temperamentem południowym przyczyniła się niemało do urobienia charakteru sangwinicznego, skłonnego do gwałtownych porywów, wesołego raczej, ludzi opornych przeciw zadumie i niejasnym tęsknotom. Cywilizacja niezmiernie stara, obyczajem rzymskim urobiona, zaprawiła wszystkich Romanów do wielkiej oszczędności, rozmiłowała te ludy w widowiskach wszelkiego rodzaju publicznych i towarzyskich zabawach, w których lekkomyślna często i zmysłowa zalotność nadaje kobiecie pierwszorzędne niemal stanowisko, gdy jednocześnie wpływ tej samej cywilizacji nadał życiu rodzinnemu osobne piętno, które się czasem w surowości swej ciasnym wydać może. Władza rodzicielska krępuje młodzież, zaprawia ją do ostrożności, czasem trwożliwej, nieuwłaczającej jednak wojennemu męstwu, wytwarza rodzinę silnie zwartą, a wśród wiru towarzyskiego przecież odosobnioną, zamkniętą w sobie, w której żona i matka wielkiej zażywa powagi i dźwiga wraz z ojcem odpowiedzialność za utrzymanie majątku i wychowanie dzieci. Religia katolicka, którą te narody od 17 wieków wyznają i która wśród nich swoją założyła stolicę, nabrała od nich autorytatywnego, prawniczego, artystycznego wysoce, a czasem retorycznego i teatralnego charakteru, a tymi przymiotami swymi utwierdziła swoich najdawniejszych i najliczniejszych wyznawców w usposobieniu wyrobionym przez język i obyczaj, a wziętym w spadku po starożytnych Rzymianach" (s. 311-312).

6Prognozy W. Dzieduszyckiego dotyczące niebezpiecznych przesileń ekonomicznych w USA, zdolnych zachwiać gospodarczym organizmem tego kraju, miały sprawdzić się zwłaszcza w czerwcu 1929 r.

Ówczesny krach na giełdzie nowojorskiej i straszliwą niszczycielską jego siłę opisał znany amerykański ekonomista i mąż stanu Bernard Baruch w wydanych ostatnio (1957 r.) pamiętnikach pod tytułem "My own story".

7"Zbawienia, zwycięstwa", mówi W. Dzieduszycki, "doczekają się ci, którzy przestrzegając przykazań, bez jakich każde społeczeństwo zginąć musi, potrafią dostosować się do teraźniejszości". Dzieduszycki nie precyzuje tych przykazań. "Kto przeczyta pracę moją, ten je zrozumie", pisze. Istotnie, z tekstu książki wynika, że zdrowie organizmu społecznego zależy w pierwszej mierze od zapewnienia rodzinom materialnych i duchowych warunków istnienia i rozwoju. Zanim będzie nam dane warunki te zreferować, niech ojcowie rodzin i niech matki zagadnienie to przemyślą.

W polityce zaleca W. Dzieduszycki przywódcom narodu polskiego kierowanie się realizmem. "Polska nie może być wielkim mocarstwem, może być jednak cennym sojusznikiem mocarstw. Nie sympatia, ale logika rzeczy decydować powinna o wyborze sojuszników".

Kategoria: Myśl, Polityka, Publicystyka, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *